Bracia Karamazow/Rozdział piąty/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Bracia Karamazow |
Wydawca | Biblioteka Dzieł Wyborowych |
Data wyd. | 1913 |
Druk | L. Bogusławski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Barbara Beaupré |
Tytuł orygin. | Братья Карамазовы |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Gruszeńka mieszkała w samym środku miasta, w domu pewnej kupcowej, od której wynajmowała niewielkie oficyny. Kupcowa ta była bliską krewną Samsonowa, pewnego przyjaciela i opiekuna Gruszy. Przywiózł on ją tu przed czterema laty z okolicy, jako 18-letnią dziewczynę, nieśmiałą, biedną, wynędzniałą i zahukaną. Ludzie mówili, że stary umieścił umyślnie faworytę swoją w domu krewnej, aby mieć na nią oko. Ale wkrótce nadzór okazał się zbytecznym i zostawiono jej zupełną swobodę. O poprzedniem jej życiu wiedziano bardzo niewiele. Były głuche wieści, że jako siedemnastoletnia dziewczyna uwiedziona została i porzucona przez pewnego oficera i że ją taką znalazł Samsonow w wielkiej nędzy i poniżeniu. W ciągu tych czterech lat, szczupła, nędzna i zabiedzona sierota przedzierzgnęła się niespodzianie w świeżą, kwitnącą i pewną siebie miejską lwicę, a piękna była w typie czysto rosyjskim.
Opowiadano o niej, że jest to kobieta śmiała, energiczna, dumna, popędliwa, a przytem ostrożna, skąpa i znająca doskonale wartość pieniędzy. Twierdzono przytem, że dostęp do niej jest bardzo trudny i że dotąd nikt, prócz starego Samsonowa, nie posiadł jej względów, choć nie brakło ubiegających się o nie.
Wszelkie zabiegi kandydatów i wielbicieli nie doprowadzały do niczego, tak, że niejeden wycofać się musiał, nietylko nic nie uzyskawszy, ale jeszcze wyśmiany przez rezolutną kobietkę. Opowiadano także, że w ostatnich czasach Grusza puściła się na finansowe spekulacye, do których okazała się bardzo uzdolnioną, tak, że nawet z tego powodu posądzano ją o pochodzenie żydowskie. Nie dawała wprawdzie na lichwę, ale za to trudniła się skupowaniem weksli po zniżonej cenie, po kopiejce nieraz za rubla, a następnie umiała je odzyskiwać we właściwej wartości. W operacyach tych pomagał jej czynnie Fedor Pawłowicz Karamazow.
Stary Samsonow, legalny opiekun Gruszy, był to człowiek bardzo bezwzględny, tyran własnej rodziny, przytem bogaty i kutwa. Z początku miał on zamiar trzymać także mocno w klubach swoją protegowaną, ale niezadługo bezwiednie sam jej wpływowi uległ.
Gruszeńka potrafiła wkrótce wyemancypować się zupełnie, utrzymując go jednocześnie w przekonaniu, że jest mu bezgranicznie wierną. Stary skąpiec, od którego nikt grosza uzyskać nie mógł, wydzielił jej kapitalik, osiem tysięcy rubli, którym pozwolił jej swobodnie obracać, a nawet sam jej w tych obrotach pomagał. „Z ciebie mądra baba, — mówił, dając jej te pieniądze, — potrafisz tem wojować, ale pamiętaj, że grosza już odemnie nie dostaniesz”. — Wogóle stosunek Gruszy z jej kupcem, jak go nazywano, był przez cały czas ich pożycia, zupełnie szczery i przyjacielski.
Gdy Fedor Pawłowicz całkiem dla siebie niespodzianie zakochał się namiętnie w Gruszy i oświadczył się jej ze swą miłością, stary Samsonow śmiał się tylko, nie przywiązując do tego najmniejszej wagi, gdy jednak w ostatnich czasach pojawił się na horyzoncie i Dymitr, stary przestał się śmiać i wystąpił prawie surowo z poważnem napomnieniem. „Jeśli masz wybierać z dwóch, to bierz ojca, a tylko pilnuj, żeby się stary łajdak z tobą ożenił, a przed ślubem zapis ci zrobił — z młodym niema się co zadawać, bo z tego nic nie wyniknie”. Takie rady udzielał pupilce swojej stary Samsonow, czując się już chorym, i w istocie śmierć zabrała go w pięć miesięcy po tych wypadkach. Wszyscy w mieście wiedzieli o gorącem współzawodnictwie ojca i syna Karamazowych, ubiegających się o względy Gruszy, nikt jednak nie znał prawdziwej natury tych stosunków, tak dalece, że nawet obie służące Gruszy zeznawały później w sądzie, że pani ich przyjmowała u siebie Dymitra Karamazowa jedynie ze strachu, bo ten groził jej wciąż, że ją zabije.
W chwili, gdy Rakitin i Alosza weszli do mieszkania Gruszy, w pokojach jej panował wieczorny półmrok, ona zaś leżała na kanapie, pogrążona w myślach. Ubrana była w czarną, jedwabną suknię, lekko wyciętą, a na ramionach zarzuconą miała białą, koronkową chusteczkę, spiętą na piersiach kosztowną broszą. W stroju tym było jej bardzo do twarzy. Widocznie czekała na kogoś z niecierpliwością, twarz miała bladą, oczy błyszczące, ręce założyła pod głowę, a końcem bucika uderzała nerwowo o poręcz kanapy. Usłyszawszy kroki wchodzących, podniosła się na wpół i pytała zaniepokojona:
— Kto tam?
— To nic, proszę pani, to nie on, inni panowie przyszli — odpowiedziała jej pokojówka, która otworzyła drzwi Aloszy i Rakitinowi.
— Co jej takiego? — mruknął Rakitin, wprowadzając Aloszę do salonu.
Gruszeńka zerwała się za ich wejściem i to z takim pośpiechem, jakby się czegoś lękała. Grube pasmo kasztanowatych włosów osunęło się jej na lewe ramię, nie zwróciła na to uwagi, patrząc bystro na wchodzących.
— Ach! to ty, Rakitka, — zawołała — przestraszyłeś mnie, wchodząc tak niespodzianie, ale kogóż to przyprowadziłeś ze sobą? Boże jedyny! patrzcie, jaki gość! — krzyknęła, poznawszy Aloszę.
— Każno podać światło — rozkazał Rakitin tonem człowieka, żyjącego na stopie poufałej zażyłości, upoważniającej do gospodarowania tu jak u siebie.
— Światła! prawda. Fenia, podaj świece. Więc jednak udało ci się go przyprowadzić — mówiła, a obróciwszy się do zwierciadła, zaczęła poprawiać szybko włosy. Zachowywała się jednak jakby z przymusem.
— Cóż to? Czy ci nie dogodziłem? — pytał Rakitin z urazą w głosie.
— Nie to, tylkoś mnie przestraszył.
— Alosza, gołąbku miły, ty się mnie nie lękaj, — mówiła z ponętnym uśmiechem, — nie masz pojęcia, jaka ci jestem rada. Przestraszyłeś mnie Rakitka, bo widzisz, myślałam, że to Dymitr wdarł się tu gwałtem. Wyprowadziłam go dziś w pole, mówiąc, że cały wieczór spędzę u Kuźmy Kuźmicza, mego staruszka, i wymusiłam na nim słowo honoru, że mi wierzyć będzie. Ja bo widzisz, co tydzień chodzę do mego kupca i robię mu rachunki. Nikomu nie wierzy, tylko mnie. Zamykamy się na klucz, on rachuje na szczotach, a ja zapisuję.
Mitra uwierzył, a ja siedzę w domu i czekam pewnej wiadomości. Fenia! — zawołała na pokojówkę, — wybiegnij no za bramę i zobacz, czy niema tam gdzie Dymitra Karamazowa, gotów jeszcze szpiegować mnie i podpatrywać, śmiertelnie się tego boję.
— Nikogo niema, proszę pani, ja co minutę wybiegam i pilnuję, bo się sama na śmierć boję.
— Zamknij drzwi na klucz, i story pozapuszczaj, gdyby, broń Boże, zobaczył przez okno światło, zaraz by tu przyleciał. Wiesz, Alosza? okropnie się boję twego brata, Mitry. — Mówiła to wszystko głosem podniesionym, bardzo wzburzona.
— Zkądże to nagle boisz się tak Dymitra; dawniej tego nie bywało, przeciwnie, robiłaś z nim, co sama chciałaś, tańczył, jak mu zagrałaś.
— Mówiłam ci już, że czekam pewnej wiadomości, złotej dla mnie wieści, o której Mitra nie powinien wiedzieć. Czuję, że nie uwierzył w to, abym naprawdę siedziała u Kuźmy Kuźmicza, z pewnością czai się gdzieś i wypatruje, co robię. Kazałam mu iść i poleciłam, żeby przyszedł do mnie o północy, tymczasem posiedziałam u mego staruszka jakie dziesięć minut, a potem tylnemi uliczkami wróciłam prędko do domu. Okropnie się bałam, żeby mnie Dymitr nie przydybał w drodze.
— Wybierasz się gdzie, żeś taka wystrojona? — badał Rakitin. — Ciekawie dziś wyglądasz.
— Tyś sam ciekawy, Rakitka. Mówiłam ci już, że czekam pewnej wiadomości, a gdy ją dostanę, wyfrunę natychmiast ztąd i tyleście mnie widzieli.
— A gdzież to się tak wybierasz?
— Zanadto jesteś ciekawy, prędko się zestarzejesz.
— Patrzcie! jaka rozpromieniona! a wystroiłaś się, jak na bal.
— Dużo ty wiesz, jak się na balach stroją.
— A może ty wiesz?
— Pewnie, że wiem, widziałam jeden bal, gdy Kuźma Kuźmicz żenił swego syna, zaprosił mnie i posadził na galeryi w sali balowej, patrzyłam ztamtąd, jak tańczą. Ale co ja tu tracę czas na gadanie z Rakitką, kiedy taki gość mnie odwiedził, istny królewicz. Alosza, gołąbku, patrzę na ciebie i oczom własnym nie wierzę. Czyż to być może, żebyś ty mnie odwiedził, żebym cię miała u siebie? Prawdę mówiąc, nigdym się tego nie spodziewała. Chociaż, co prawda, nie bardzo to wszystko w porę, ale i tak rada ci jestem serdecznie. Siadaj, kochanie, na kanapie, ot tu, koło mnie. Miesiączku ty mój złoty. Ech! ty Rakitko, żebyś ty mi był go wczoraj przyprowadził, byłoby zupełnie co innego, ale i tak rada jestem. Może zresztą i lepiej, że to nie wczoraj. — Siadła obok Aloszy na kanapie i patrzyła mu w oczy z zachwytem. Nie udawała teraz bynajmniej, była w istocie rozradowana, oczy jej płonęły, usta śmiały się, ale jakoś dobrodusznie, wesoło. Alosza nawet nie przypuszczał, żeby twarz jej mogła mieć taki serdeczny, szczery wyraz. W ogóle wytworzył sobie o niej zupełnie inne wyobrażenie, a wczorajsze jej zachowanie się u Katarzyny utwierdziło go w tem mniemaniu. Zdziwiony był też, znajdując dziś w niej zupełnie inną istotę, i mimo ciężkiego bólu, który go pochłaniał, oczy jego spoczęły na niej z przyjemnością. Zachowanie jej zmieniło się również na korzyść. Wczorajsza przesada i obłudna słodycz zniknęła dziś gdzieś bez śladu, nie miała już tych kocich poruszeń, i zmanierowanych gestów, wszystko w niej stało się naraz proste, żywe, naturalne.
— Boże mój, jak się to wszystko dziwnie układa — mówiła dalej — i czemu ja się tak cieszę przyjściem Aloszy? Powiedzcie, bo doprawdy sama niewiem.
— Czemu? A ileż to razy prosiłaś, abym go przyprowadził, musiałaś mieć w tem jakiś cel.
— Pewnie, że miałam cel, ale teraz to już przeszło, nie pora na to, ugościć go tylko chcę, nic więcej. Ja teraz jestem lepsza, niż byłam. Siadaj i ty, Rakitka, czego stoisz? A! tyś już sam usiadł, zapomniałam, że Rakitka nigdy o sobie nie zapomni. Patrz na niego, Aloszka, siedzi tam naprzeciw nas, urażony, że ty dziś jesteś na pierwszym planie. Obraził się na mnie Rakitka, a niema o co. Ja dziś dobra jestem. A czego ty siedzisz taki smutny? Aloszka, boisz się mnie, czy co? — pytała, zaglądając mu w oczy z uśmiechem.
— Smutek ma, rangi nie przyznali, o to się dąsa — drwił Rakitin.
— Jakiej rangi?
— A jego starcowi, nie może się z tem pogodzić, że jego starzec śmierdzi.
— Co to znaczy: śmierdzi? Zawsze musisz gadać jakieś głupstwa, obrzydliwości same. Milczałbyś, durniu. Aloszka drogi, pozwolisz mi na kolana? ot tak. — Mówiąc to, wskoczyła migiem na kolana Aloszy, przymilając mu się, jak pieszczona koteczka i obejmując go czule za szyję. — Już ja ciebie rozweselę, mój ty skromny chłopaczku. Powiedz, naprawdę, czy pozwolisz mi posiedzieć u siebie na kolanach? Nie zechcesz, to zeskoczę.
Alosza siedział milczący, bojąc się prawie poruszyć. Słyszał doskonale każde jej słowo, ale nie odpowiadał nic, jakby głos w nim zamarł. Nie było to jednak skutkiem wrażenia, o jakie podejrzywać go mógł taki np. Rakitin, przyglądający mu się złośliwie ze swego miejsca. Wielki ból, który miał w duszy, zagłuszał w nim tak całkowicie wszelkie inne uczucia, że gdyby mógł zdawać sobie sprawę z tego, co się z nim działo w tej chwili, zrozumiałby, że nigdy nie był lepiej zabezpieczony przeciw wszelkiej pokusie i zgorszeniu. Nie rozumiejąc dobrze swego stanu, uczuwał on jednak pewne zdziwienie, doznając uczucia zupełnie dla siebie nowego, które rodziło się w nim w tej chwili. Znikł gdzieś bez śladu ów bezgraniczny strach, jaki budziła w nim dawniej każda kobieta, a przedewszystkiem ta, która siedziała w tej chwili na jego kolanach, obejmując go za szyję. Czując ciepło jej uścisku, nie był ani odrobinę wzruszony, a tylko myślał o niej z pewnego rodzaju życzliwą ciekawością.
— Daj pokój tym głupstwom! — krzyknął ze swego miejsca Rakitin — a lepiej każ podać szampana, jakeś mi to dawno przyrzekła; zakład wygrany.
— A prawda, prawda. Wiesz, Alosza, ja mu za ciebie obiecałam szampana, prócz innych rzeczy. Niech będzie szampan. Fenia, biegaj do piwnicy i przynieś butelkę szampana z tych, które tu Mitra niedawno przysłał. Choć skąpa jestem, ale nie pożałuję tej butelki, oczywiście, nie dla takiego grzyba, jak ty, Rakitka, a dla niego, dla mego królewicza. Chociaż zupełnie co innego mam teraz w głowie, ale i tak ucieszę się trochę z wami, co tam! pohulać się chce.
— Cóż takiego możesz mieć w głowie? o czem ciągle wspominasz? jakiej to czekasz wiadomości? Cóż to, sekret? — pytał ciekawie Rakitin, udając, że nie słyszy docinków, jakich mu nie szczędziła Grusza.
— Ech! żaden sekret, wiesz i ty dobrze, o co chodzi — odpowiedziała Grusza, wciąż przytulona do Aloszy. — Oficer jedzie, wiesz, mój oficer.
— Słyszałem coś o tem, ale czyżby był tak blizko?
— Jest już w Mokroje i ztamtąd przyśle mi wkrótce posłańca z listem. Czekam tu właśnie na to.
— Oho! a czemuż to zjechać się chcecie w Mokroje?
— Długoby o tem gadać. Niech ci wystarczy to, co wiesz.
— A cóż na to Mitra? Czy wie?
— Jeszczeby też? Oczywiście, że nie wie, gdyby wiedział, toby mnie zamordował. Chociaż i tak nie boję się go teraz, nie boję. A ty, Rakitka, nie spominaj mi o Dymitrze, bo mi się koło serca niedobrze robi; nie chcę o nim teraz myśleć, wolę patrzeć na Aloszę. Uśmiechnijże się do mnie, gołąbku, na radość, na szczęście moje. A co! uśmiechnął się i popatrzył mile. A! wiesz, Alosza, ja myślałam, że zagniewałeś się na mnie za to, co zrobiłam onegdaj, tam, u tej waszej panny. Zła byłam wtedy, jak pies, ot co! Ale i tak nie żałuję, że się tak stało, było to niby źle, a przecie dobrze — mówiła jakby do siebie, zamyślona. — Mitra opowiadał mi potem, że krzyczała za mną: „rózgami ją oćwiczyć”. Prawda, że ją ciężko obraziłam. Zaprosiła mnie i myślała, że dam się nabrać, przekupić mnie chciała swoją czekoladą. Dobrze się stało, dobrze! Tylko boję się wciąż, czy się ty, Alosza, za to na mnie nie gniewasz?
— A wiesz co? — mówił Rakitin, seryo zdziwiony — ona się ciebie naprawdę boi, takiego kurczaka.
— Dla ciebie on kurczak, bo ty sumienia niemasz, Rakitka, ot co! Ja, co innego, ja, widzisz, kocham go z całej duszy. Czy uwierzysz, Alosza, że cię kocham.
— Ach, ty bezwstydna! Słyszysz, Alosza, ona ci się z miłością oświadcza.
— A bo go kocham.
— A twój oficer, a wiadomość, na którą czekasz?
— To co innego, a to co innego.
— Czysto babskie rozumowanie.
— Ty mnie nie draźnij, Rakitka! — podchwyciła z ogniem Grusza — ja kocham Aloszę całkiem inaczej. Prawda, że pierwej miałam na myśli zupełnie co innego, bo ja czasem bywam podła, ale teraz patrzę na ciebie, Alosza, jak na własne sumienie. Myślałam ja o tobie nieraz już i dawniej i mówiłam sobie: „ot! jak taki musi mną pogardzać”, i wtedy, jakem wybiegła od tej panny, myślałam to samo. Mitia powie, bo on wie o wszystkiem. On to rozumie. Wierzysz mi, Alosza, jak patrzę na ciebie, to mię wstyd bierze i brzydzę się sama sobą, i sama nie wiem, kiedy to przyszło.
Weszła Fenia i postawiła na stole tacę z odkorkowaną butelką szampana i trzema kieliszkami.
— Szampana przynieśli — zawołał Rakitin — wypij z nami, Agrafio Aleksandrówno. Już i tak w głowie ci szumi, jak wypijesz, gotowaś puścić się w taniec. Bierz kieliszek, Alosza! pokaż, żeś i ty zuch, a tylko za czyje zdrowie pić będziemy czy na wrota niebieskie?
— Jakto, na wrota niebieskie?
Grusza wzięła kieliszek, Alosza również podniósł go i usta umoczył, ale zaraz postawił znów na tacy.
— Nie! lepiej dajmy temu pokój — uśmiechnął się cicho.
— A przechwalałeś się — zawołał Rakitin.
— Kiedy tak, to i ja pić nie będę, — podchwyciła Grusza, — nawet mi się nie chce. Pij, Rakitka, sam, całą butelkę. Jak Alosza nie, to i ja.
— Cóż za cielęce czułości — oburzył się Rakitin. — On przynajmniej ma zmartwienie, a ty co? On przeciwko swemu Bogu się zbuntował, kiełbasą się napchał.
— Cóż to znowu?
— Jego starzec umarł dziś, starzec Zosima, ten święty.
— Co? — zawołała Grusza — starzec Zosima umarł! Panie Boże! a ja nic o tem nie wiedziałam. — Przeżegnała się pobożnie. — A ja co robię! Boże mój!
Mówiąc to, zeskoczyła z kolan Aloszy i usiadła obok niego na kanapie.
Alosza spojrzał na nią zdumiony i jakiś jasny błysk przemknął po jego twarzy.
— Słuchaj, Rakitin! Ty mnie nie draźnij, opowiadając, żem się przeciw Bogu memu zbuntował, nie chcę mieć w sercu gniewu przeciw tobie, więc i ty staraj się być dla mnie dobry.
Utraciłem skarb, jakiegoś ty nigdy nie posiadał, dlatego też nie masz prawa sądzić mnie. Patrz lepiej na nią, widzisz, jak umiała oszczędzić mi bólu. Szedłem tu do niej, przekonany, że spotkam złą duszę, i sam grzechu szukałem, bo zły byłem i nikczemny w owej chwili, ale znalazłem w niej siostrę serdeczną, znalazłem skarb duszy kochającej, umiała mnie ustrzedz od złego. Tak, Agrafio Aleksandrówna, tyś mnie ustrzegła i odrodziła mi duszę.
Usta Aloszy zadrżały i zamilkł, nie mogąc mówić dalej.
— Patrzcie — zaśmiał się Rakitin — znalazł w niej wybawicielkę. Słyszysz?! Ty zbawiłaś go niby, ty, co chciałaś go połknąć.
— Milcz, Rakitin! — krzyknęła gwałtownie Grusza — milczcie obaj. Teraz powiem wszystko. Zamilcz i ty, Alosza, bo mi wstyd słuchać twoich dobrych słów. Ja nie jestem taka, jak myślisz, zła jestem, o zła... Ale ty, Rakitka, nie mów nic, bo to, co mówisz o mnie, to podłe łgarstwo. Prawda, że wpierw miałam zamiar, jak ty mówisz, połknąć go, ale teraz, to zupełnie co innego, i żebym cię więcej nie słyszała z takiem gadaniem.
— A to się oboje rozczulili, chwila jeszcze a beczeć zaczną, zbiesili się, czy co? Zupełnie dom waryatów — syknął.
— O, tak! płakać mi się chce — przemówiła Grusza wzruszonym głosem. — Siostrą mnie nazwał i nigdy mu tego nie zapomnę. A widzisz, Rakitka, zła jestem i grzeszna, a przecież przydałam się choć raz na coś, jak ta baba, co dała cebulę ubogiemu.
— Jaka baba? co za cebula? zwaryowałaś do reszty!
Rakitin nie mógł wyjść ze zdumienia, patrząc na nich oboje i gniewało go to, że zrozumieć ich nie może. Nie zdawał sobie sprawy, że tak Alosza, jak Grusza przechodzili właśnie w tej chwili wrażenia, do głębi wstrząsające ich duszą, i że był to dla nich moment, decydujący o przyszłem ich życiu, jaki się nie często trafia. Ale o ile Rakitin czuły był i przenikliwy na wszystko, co dotyczyło go osobiście, o tyle okazywał się tępym i gruboskórnym tam, gdzie chodziło o ocenienie uczuć i wrażeń innych ludzi. Pochodziło to zapewne w znacznej części z młodości jego i niedoświadczenia, ale przedewszystkiem z wielkiego egoizmu.
— Widzisz, Alosza — mówiła Grusza, śmiejąc się nerwowo — pochwaliłam się przed Rakitinem, żem raz w życiu zrobiła dobry uczynek. Przed tobą chwalić się nie będę, tylko ci za to bajkę opowiem, śliczną bajkę, którą opowiadała mi kiedyś Matrena, ta sama, co jest teraz u mnie kucharką.
„Była sobie raz jedna zła baba, okropnie zła, i umarła, i nie zostało po niej ani jednego dobrego uczynku. Chwycili ją też dyabli i wrzucili do ognistego jeziora. Tymczasem jej Anioł stróż stoi i myśli sobie, jakby też dobry jej jaki uczynek wydobyć, żeby go Bogu opowiedzieć. Przypomniał sobie wreszcie i mówi Bogu: „Ona, powiada, zerwała kiedyś w ogrodzie cebulę i podała ją ubogiemu”. A pan Bóg na to: „Weź, powiada, tę cebulę i podaj jej, niech się za łodygę uchwyci, to może ją z piekła wyciągniesz, ale gdyby się łodyga urwała, to baba zostanie tam, gdzie jest”. Pobiegł tedy Anioł do baby i podał jej cebulę. „Masz, powiada, babo cebulę, uchwyć się za łodygę, to cię może z piekła wyciągnę”. Baba chwyciła, a nawet ciągnie ją ostrożnie, pomaleńku, i już prawie wyciągnął. Ale jak pomiarkowały inne dusze grzeszne co się święci, zaczęły chwytać się za cebulę, może i one wylecą. A baba, jak to zawsze była przeokropnie zła, złościć się zaczęła i fikać nogami. „To moja, powiada, cebula, nie wasza, po co się pchacie”. Zaledwo to powiedziała, gdy ułamała się łodyga i spadła z babą na same dno ognistego jeziora i smarzy się tam po dziś dzień. A Anioł zapłakał tylko i odszedł.”
Otóż widzisz, Aloszka, opowiedziałam ci tę bajkę dlatego, że ja sama jestem tą złą babą, i tyle w życiu zrobiłam dobrego, co ona, gdy cebulę podała. Nie nazywaj mnie więc dobrą i nie chwal mnie, bo tylko do wstydu doprowadzasz. Słuchaj, Alosza, tak bardzo chciałam przywabić ciebie, że obiecałam Rakitinowi dwadzieścia pięć rubli, jeśli mi ciebie przyprowadzi. Poczekaj, Rakitka, zaraz ci je dam.
Pobiegła szybkim krokiem do biurka i wyjęła z szuflady dwudziestopięcio rublowy banknot!
— Co za dzieciństwo — protestował zażenowany Rakitin.
— Weź, Rakitka, weź, wszakże to dług mój. Przyjmiesz, przyjmiesz, sam przecież o to prosiłeś — i rzuciła mu banknot.
— Naturalnie, że przyjmę — zawołał Rakitin, źle ukrywając zmieszanie — wiadomo przecie, głupi daje, mądry bierze.
— A teraz cicho mi bądź, Rakitka, bo to, co teraz mówić będę, nie dla twoich uszu. Siadaj sobie tam w kątku i milcz. Tyś nie nasz, i nie kochasz nas wcale.
— Za cóżbym miał was kochać? — odparł zgryźliwie Rakitin.
Pieniądze otrzymane od Gruszy wsunął do kieszeni, ale w gruncie był mocno niezadowolony, bo wstyd mu było otrzymywać je w obecności Aloszy. Miał widocznie nadzieję, że Grusza da mu je później, gdy zostaną sami; to też dotąd zachowywał się względem niej o ile mógł najuprzejmiej, udając, że nie rozumie jej pogardliwych przymówek, ale teraz rozgniewał się na dobre.
— Za cóż to mam was kochać? cóżeście mi dobrego zrobili?
— Można kochać ot tak, za nic, tak, jak Alosza.
— Zkądże ty wiesz, że cię Alosza tak kocha? czem ci tego dowiódł?
Grusza wystąpiła na środek pokoju, z twarzą pałającą i błyszczącemi oczami i poczęła mówić z wielkiem wzburzeniem, a w głosie jej czuć już było cokolwiek histeryczne rozdraźnienie.
— Ty nas nie rozumiesz, Rakitka, więc milcz, siedź tam cicho w kącie i nie odzywaj się, ty lokajska duszo. A przedewszystkiem zabraniam ci mówić do mnie: „ty”! zkąd u ciebie taka poufałość? A teraz, Alosza, powiem ci całą szczerą prawdę, żebyś wiedział, jaka ja jestem nikczemna. Tobie jednemu powiem, nie dla Rakitina powiem, a dla ciebie. Chciałam cię rzeczywiście zgnębić, tak dalece, że przekupiłam Rakitina, żeby mi ciebie przyprowadził. Znam ciebie już oddawna; ty, bywało, przejdziesz koło mnie, ani spojrzysz, a ja patrzyłam w ciebie, jak w tęczę, i twarz twoją dawno nosiłam w sercu, jak żywą. „Pogardza mną — myślałam — spojrzeć nawet nie chce.” I takie miałam uczucie, którego zrozumieć nie mogłam, bałam się ciebie poprostu, a zła byłam sama na siebie. „Cóż bać się mam takiego dzieciaka, uwiodę go, a potem śmiać się z niego będę, wydrwię”, taka myśl prześladowała mnie. Słuchaj, Alosza, wierz czy nie wierz, ale przysięgam, że z tych, którzy tu do mnie przychodzą, nikt odemnie nic nie otrzymał, nikt, prócz tego starego kupca, któremu zaprzedana jestem i związana z nim. Sam dyabeł nas połączył i tak zostało, ale zresztą nikt nie śmiał.
Ale ciebie jednego chciałam mieć, tobie się oddać, ale tylko na śmiech, aby cię później wydrwić. Widzisz, jaka ze mnie podła suka, a tyś mnie siostrą swoją nazwał. Aż oto teraz przyjeżdża ten, który mnie uwiódł i skrzywdził; a wiesz ty, czem był dla mnie ten człowiek? Pięć lat temu, gdy mnie tu przywiózł Kuźma Kuźmicz, uciekam, bywało, od ludzi, kryję się gdzieś w kąt, żeby mnie nikt nie widział, taka biedna, głupia, sama i płaczę, bywało, płaczę, nocami całemi we łzach tonę i myślę: „A gdzież on teraz? co robi? żartuje tam pewnie z drugą, śmieje się ze mnie. O, żeby go tylko zobaczyć gdzie, spotkać, to już ja mu odpłacę.” Poduszka, bywało, od łez mokra, a gdy pomyślę o tem wszystkiem, serce mi się rwie, i gniewem go moim żywię. „Odpłacę mu, już ja mu odpłacę” — o tem tylko myślałam. A gdy sobie pomyślę, że i tak mu nic zrobić nie mogę, a on tam pewnie całkiem już o mnie zapomniał, to zrywam się z pościeli i padam na ziemię i płaczę na głos do rana i trzęsę się cała od łkań. Nazajutrz, gdy wstanę, to zła jestem, jak pies, i gdybym mogła, zgubiłabym wszystkich. A potem zaczęłam zbierać pieniądze, chciwa się zrobiłam, bez litości, utyłam, rozumu nabrałam, a przecie nie przestałam myśleć o tem samem, i nikt nie wie, nikt nie domyśla się, że i teraz, gdy noc nastanie, zgrzytam zębami i płaczę całą noc i myślę tylko: „już ja mu odpłacę, już ja odpłacę.” Słuchaj, Alosza, czy ty to rozumiesz? Aż oto miesiąc temu przychodzi do mnie list od niego, od tego, który mnie skrzywdził. Owdowiał i jedzie do mnie, bo chce się ze mną zobaczyć. Aż mi dech w piersiach zaparło. „Boże mój! — myślę sobie — przyjedzie tu, a jak tylko gwizdnie na mnie, jak na psa, polecę, jak pies wierny, łasić mu się pokornie.” Myślę i sama sobie nie wierzę. Powiedz mi, proszę, Alosza, czy to podłość? czy ja jestem podła? czy polecieć do niego, czy nie? I taki mnie żal bierze, taki gniew, gorszy jeszcze, niż pięć lat temu. Widzisz teraz, jaka jestem niestała, jaka bez ambicyi. I teraz, kiedyście tu weszli z Rakitką, leżałam i myślałam o losie swoim i nikt wiedzieć nie może, nikt nie pozna, co mam w takiej chwili w sercu. Alosza drogi, poproś ty tej panny, aby mi darowała, bo nikt nie wie, co się w sercu mojem dzieje, pojadę może, ale nóż z sobą wezmę.
Wypowiedziawszy to wszystko, Grusza, nie mogąc już zapanować nad sobą, rzuciła się na kanapę, twarzą do poduszki, i płakać zaczęła na głos.
Alosza wstał z miejsca i podszedł do Rakitina.
— Misza — rzekł łagodnie Alosza — ty się nie gniewaj na nią, mimo, że cię obraziła; widzisz sam, co się z nią teraz dzieje, nie można żądać od niej za wiele, trzeba mieć litość...
Alosza powiedział to z głębi serca, czuł konieczną potrzebę wypowiedzenia się; zwrócił się do Rakitina, ponieważ ten był obecny, ale gdyby go nie było, powiedziałby to samo, choćby sam do siebie. Ale Rakitin spojrzał na niego drwiąco i Alosza urwał natychmiast.
— Napchał się gadaniną swego starca, teraz wszystko na mnie wyładowuje, Boży człowiek, świętoszek — mruknął z nienawiścią Rakitin.
— Nie śmiej się, Rakitin, i nie dotykaj zmarłego; wyższy on był od wszystkich na ziemi i nie wolno mówić o nim w ten sposób — zawołał Alosza z siłą. — Nie miałem wcale zamiaru potępiać cię, bo i czemże ja sam jestem, ostatni z ostatnich. Z czem tu szedłem? duszę chciałem zgubić i nie broniłem się tej myśli. Niech tam! myślałem sobie w małoduszności mojej. A ona po pięciu latach męki potrafiła wszystko zapomnieć, wszystko darować, na pierwsze serdeczne słowo. Krzywdzieciel jej powraca i przyzywa ją do siebie, a ona przebacza mu i śpieszy ku niemu z radością. O ileż lepsza jest i wyższa miłością od nas obu.
To dla mnie nauka na całe życie. Chyba nie słyszałeś wszystkiego, co mówiła, inaczej zrozumiałbyś, że trzeba jej przebaczyć, w duszy tej kryć się może prawdziwy skarb.
Alosza umilkł. Rakitin, pomimo gniewu swego, patrzył na niego zdziwiony, nie spodziewał się nigdy, aby Alosza mógł się zdobyć na tyle siły i stanowczości.
— Ot! znalazł się adwokat. Zakochałeś się w niej, czy co? Ciesz się, Agrafio Aleksandrówno, pokonałaś pobożnością, zakochany w tobie po uszy.
Grusza podniosła głowę od poduszki i spojrzała na Aloszę ze słodkim uśmiechem, odwracając ku niemu twarz, wilgotną od łez.
— Zostaw ty go, Alosza, — rzekła — cherubinie ty mój, znalazłeś też komu mówić takie słowa. Michale Osipowiczu, — mówiła dalej zupełnie innym tonem, zwracając się do Rakitina — chciałam cię przed chwilą prosić o przebaczenie za to, że wyłajałam cię, a teraz już nie chcę, przepraszać cię nie będę. Chodź tu, Alosza, siądź przy mnie, — przyzywała go ruchem ręki — powiedz mi ty, czy kocham jeszcze mego uwodziciela, czy go nie kocham. Płakałam tu przed chwilą, wciąż zapytywałam siebie: kocham go? czy nie. Osądź ty, Alosza, jak ty powiesz, tak będzie — przebaczyć mu, czy nie?
— Wszak tyś już przebaczyła — uśmiechnął się Alosza.
— To prawda — potwierdziła Grusza, jakby w zamyśleniu — podłe serce. Eech! — porwała ze stołu pełny kieliszek, wychyliła go duszkiem, potem cisnęła nim o ziemię, aż rozbił się z głośnym brzękiem. Na twarzy jej błysnął niedobry uśmiech.
— A może jeszcze nie przebaczyłam — krzyknęła groźnie, przymykając oczy i jakby szepcąc coś do siebie. — Może to dopiero serce moje myśli o przebaczeniu. Pasować się jeszcze będę z sercem mojem. Widzisz bo, Alosza, ja pokochałam pięcioletni ból i pięcioletnie łzy moje, pokochałam je słusznie, więcej może, niż jego...
— Nie chciałbym być w jego skórze — zauważył Rakitin.
— I nie będziesz, Rakitka, nie będziesz nigdy. Taki, jak ty, dobry do tego, żeby mi buciki czyścił, na taki tylko użytek mogłabym cię przyjąć; nie dla ciebie taka, jak ja, a może i nie dla niego.
— Nie dla niego? a pocóżeś się tak wystroiła? — draźnił ją szyderczo Rakitin.
— Dlaczego? Chcesz wiedzieć dlaczego? A może jeszcze zrzucę to wszystko z siebie. Chociaż nie, przyjdę do niego, siądę obok, oczaruję go, rozkocham, niech wie, jaka ja dziś jestem, niech widzi. Nie taka byłam dawniej. Porzucił mnie biedną, niezgrabną, płaczliwą dziewczynę. Widzisz, jaka ja teraz jestem, powiem mu, bywaj zdrów, wielmożny panie, nie dostaniesz odemnie nic. „Po brodzie ciekło, w gębie nic nie było.” A potem zobaczymy. Pozrzucam z siebie te stroje, twarz sobie sama zeszpecę, i pójdę jałmużny prosić, albo do służby pójdę, najcięższe roboty robić, a Kuźmie oddam te wszystkie pieniądze, które mi dał, a resztę mu odrobię, jak prosta najmitka? Tak zrobię, tak. Myślicie, że mnie na to nie stać. Zrobię tak, zrobię, a tamtego przepędzę, i widzieć mnie nie będzie.
Ostatnie słowa wymówiła blizka już płaczu, nie wytrzymała też i znów opadła na poduszkę, zakrywając sobie twarz i płacząc głośno.
Rakitin wstał.
— Czas już na nas, — rzekł — mogą nas nie wpuścić do klasztoru.
Grusza zerwała się z miejsca.
— Jakto! Ty już odchodzisz, Alosza, i zostawiasz mnie znów samą, cóż się ze mną teraz stanie. Rozstroiłeś mnie całą, stargałeś serce, a teraz zostawiasz mnie znów samą na całą noc.
— Nie może przecie u ciebie nocować, a zresztą, jeżeli chcesz koniecznie, to niech zostanie, pójdę i sam — drwił złośliwie Rakitin.
— Milcz ty z twoją złością — krzyknęła rozgniewana Grusza. — Nie usłyszałabym nigdy od ciebie takich słów, jakie on do mnie mówił.
— Cóż on ci takiego nadzwyczajnego powiedział? — pytał Rakitin.
— Nie wiem, nie wiem, nic nie wiem, a czuję tylko, że on mi całkiem serce przemienił. On pierwszy, on jedyny użalił się nademną. I czemużeś ty, cherubinie, nie przyszedł do mnie wcześniej, całe życie czekałam na takiego, jak ty — mówiąc to, upadła przed nim na kolana. — Wiedziałam, że przyjść musi ktoś, kto mi przebaczy i pokocha mnie nietylko za hańbę moją.
— Cóż ja zrobiłem nadzwyczajnego? — odpowiedział jej z uśmiechem Alosza, pochylając się nad nią i ujmując jej ręce. — Tyle chyba, co owa baba z bajki, co podała cebulę ubogiemu, nic więcej.
Nagle dał się słyszeć w sieni hałas i szum. Słysząc to, Grusza skoczyła na równe nogi, dziwnie zalękniona. W tejże chwili pokojówka Fenia wpadła z krzykiem do salonu:
— Proszę pani! proszę pani! przyjechał posłaniec z listem — wołała wesoło — jest tarantas, zaprzężony w trójkę, właśnie konie wyprzęgają, a oto list, proszę pani, oto list!
Mówiąc to, machała tryumfalnie listem, który trzymała w ręku.
Grusza porwała list i pobiegła z nim do światła; list był krótki, kilka wierszy tylko, które przeczytała szybko.
— Woła mnie — szepnęła, blednąc i krzywiąc usta w bolesnym uśmiechu. — Gwizdnął na mnie, a ja lecę, wierna, jak pies.
Stała tak chwilkę, niepewna, aż krew uderzyła jej do twarzy i oblała ją gorącym rumieńcem.
— Jadę! — zawołała — jadę! — Przepadajcie pięć lat łez i udręczeń, żegnaj mi, Alosza, los mój rozstrzygnięty. Idźcie ztąd, idźcie wszyscy, niech was tu nie widzę. Leci Grusza, leci na nowe życie. A nie wspominajcie mnie tu źle, nawet ty, Rakitka, może na śmierć idę. Uf! czuję się jakby pijana. — Wbiegła szybko do swojej sypialni.
— Teraz już jesteśmy niepotrzebni, zabierajmy się ztąd. Mam już powyżej uszu tych babskich awantur — zauważył Rakitin.
Alosza dał się machinalnie wyprowadzić. Na dziedzińcu stał dopiero co wyprzężony tarantas, biegano tu i tam z latarniami, prowadzono nową trójkę koni. Zaledwie Alosza i Rakitin zeszli ze schodów, Grusza otworzyła okno swojej sypialni i zawołała za nimi:
— Słuchaj, Aloszeńka, powiedz bratu swemu, Miti, żeby mnie źle nie wspominał i żalu do mnie nie miał, a także powiedz mu, że Grusza podłemu się oddaje, a jego, szlachetnego, odrzuciła, a dodaj jeszcze, że go Grusza kochała jednego wieczora przez całą długą godzinę, niech o tem pamięta i niech godzinę tę wspomina przez całe życie, tak mu Gruszeńka rozkazuje.
Ostatnie słowa wymówiła ze łzami w głosie, potem zatrzasnęła okno.
— Hm, hm, — mruknął, śmiejąc się, Rakitin — zarzyna poprostu twego brata, Dymitra, i jeszcze każe mu pamiętać o sobie przez całe życie, ładna historya.
Alosza nic nie odpowiedział, jakby nie słyszał. Szedł obok Rakitina zupełnie machinalnie, jakby w zapomnieniu. Rakitina coś ukłuło, jakby ktoś dotknął palcem świeżej jego rany. Idąc tak obok Aloszy uświadomił sobie, że zetknięcie się jego z Gruszą zakończyło się zupełnie inaczej, niż tego pragnął.
— Ten oficer Gruszy już nie jest wcale oficerem, porzucił wojsko i służy przy komorze celnej, gdzieś na granicy Chin. Stracił, podobno, posadę, a dowiedział się, że ta zbiła sobie kapitalik, więc do niej powraca. Niema w tem żadnego cudu.
Alosza wciąż milczał, jakby nie słysząc.
— A! — mówił dalej Rakitin, coraz bardziej gniewny — cóż ty dziś grzesznicę nawróciłeś. Błądzącą naprowadziłeś na drogę cnoty, siedem biesów z niej wygnałeś. Otóż i cud się spełnił, oczekiwany cud, możesz być zadowolony.
— Przestań, Rakitin — odezwał się wreszcie Alosza.
— Wzgardę mi okazujesz za te dwadzieścia pięć rubli, „za złoto brata zaprzedałem.” Ale słuchaj, tyś nie Chrystus, a ja nie Judasz.
— Zapomniałem już o tem, tyś sam przypomniał.
Ale Rakitin rozgniewał się już na dobre.
— Niech was wszystkich dyabli wezmą — wszystkich razem i każdego zosobna. I po co ja się u dyabła z tobą wodzę. I znać cię już nie chcę od dziś. Ruszaj sobie sam swoją drogą.
I zawrócił nagle w inną ulicę, zostawiając Aloszę samego wśród ciemności. Alosza zboczył za miasto i drogą przez pola udał się do klasztoru.