Benvenuto Cellini (1893)/Tom I/Rozdział XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas,
Paul Meurice
Tytuł Benvenuto Cellini
Podtytuł Romans
Wydawca Józef Śliwowski
Data wyd. 1893
Druk Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Józef Bliziński
Tytuł orygin. Ascanio ou l'Orfèvre du roi
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XI.
PUCHACZE, SROKI I SŁOWIKI.



Ponieważ byłto dzień niedzielny, Benvenuto zagrawszy w piłkę, nic więcej nie robił, zjadł wieczerzę i obejrzał swoją nową własność; lecz zaraz nazajutrz rozpoczęły się przenosiny, które dzięki pomocy swoich dziewięciu uczni, we dwa dni ukończył.
Trzeciego dnia Benvenuto wziął się do pracy tak spokojnie, jak gdyby nic się nie przytrafiło.
Prewot uczuł się już zupełnie zwyciężonym, gdy się dowiedział, że pracownia Benvenuta, jego robotnicy i narzędzia, wszystko już było przeniesione do wielkiego Nesle, znowu wpadł w wściekłość i zaczął przemyśliwać o zemście.
Był tem właśnie najmocniej zajęty, gdy wicehrabia de Marmagne przybył do niego rano trzeciego dnia, to jest we środę.
Marmagne nie odmawiał sobie tryumfu próżności, jaki ludzie głupi i podli lubią, odnosić nad nieszczęściami swoich znajomych.
— A cóż! — rzekł — wszak ci mówiłem kochany prewocie.
— A! to ty wicehrabio. Dzień dobry — odpowiedział d’Estourville.
— No, czy miałem słuszność, hę?
— Niestety! tak. Jakże się masz?
— Nie mam sobie przynajmniej nic do wyrzucenia w tej przeklętej sprawie, uprzedzałem cię.
— Czy król powrócił do Luwru?
— „Bajeczka! — mówiłeś — „rzemieślnik, awanturnik, nic mi nie zrobi!” Przekonałeś się mój biedny przyjacielu...
— Pytam się ciebie, czy król powrócił z Fontainebleau?
— Tak i żałował bardzo, że go nie było w niedzielę w Paryżu i że nie mógł z jednej ze swoich wież w Luwrze, być świadkiem zwycięztwa odniesionego przez jego złotnika nad prewotem.
— Cóż mówią u dworu?
— Mówią, że zostałeś zupełnie pokonany.
— Hum! hum! — mruknął prewot, którego ta urywkowa rozmowa zaczynała niecierpliwić.
— A więc, pobił cię zupełnie? — mówił dalej Marmagne.
— Ależ...
— Zabił ci dwóch ludzi, nieprawdaż?
— Jeżeli chcesz ich zastąpić, mam na twoje usługi dwóch dzielnych włochów, doświadczonych zawadyaków; każą sobie zapłacić dosyć drogo, lecz za to są ludzie pewni. Gdybyś był ich miał, może wszystko inaczej byłoby poszło.
— Zobaczymy; nie odmawiam zupełnie. Jeżeli nie dla mnie, to dla mojego zięcia hrabiego d’Orbec.
— Jednakże, cokolwiek bądź mówią, nigdy nie mogłem uwierzyć, aby ten Benvenuto osobiście cię pokonał?
— Kto to mówił?
— Wszyscy. Jedni oburzają się tak jak ja, inni się śmieją, jak król.
— Dosyć, nie skończysz widzę.
— Bo też niepotrzebnie wdałeś się w zatargi z tym hultajem, i o co? o rzecz tak błahą. Gdyby szło o kochankę, pozwalam, mógłbyś w ostateczności dobyć szpady przeciwko podobnemu człowiekowi, lecz o mieszkanie...
— Pałac Nesle jest książęcem mieszkaniem.
— Prawda, lecz dla książęcego mieszkania wystawić się na podobne obejście!!
— Przyszła mi pewna myśl, Marmagne — rzekł prewot przywiedziony do ostateczności. — Tak mi sprzyjasz, że ja także z kolei chcę ci uczynić usługę przyjacielską i cieszę się niezmiernie, że mam właśnie do tego sposobność. Jak na szlachcica i sekretarza królewskiego, mieszkasz bardze licho, kochany wicehrabio. Niedawno prosiłem księżnę d’Etampes, która jak wiesz niczego mi nie odmawia, o mieszkanie dla jednego z moich przyjaciół w którymkolwiek z pałaców królewskich, podług jego wyboru. Nie bez trudności otrzymałem to, lecz właśnie mój protegowany przymuszony był wyjechać za interesami do Hiszpanii. Mam więc do mojego rozporządzenia przywilej królewski na to mieszkanie. Nie mogę sam z niego korzystać, czy chcesz go? Szczęśliwy będę mogąc ci zawdzięczyć tym sposobem twoję uczynność i przyjaźń szczerą.
— Kochany d’Estourville, jakąż mi uczynisz przysługę! Istotnie, bardzo źle mieszkam i nieraz już użalałem się o to przed królem.
— Kładę jeden warunek.
— Jaki?
— Że ponieważ wolno ci wybierać pomiędzy pałacami królewskiemi, wybierzesz...
— Dokończ.
— Pałac Nesle.
— A! a! wstydź się tak żartować.
— Bynajmniej, i dla przekonania cię, oto przywilej podpisany własnoręcznie przez Jego królewską mość, z próżnem miejscem na umieszczenie kandydata i nazwiska pałacu. Piszę więc pałac wielki Nesle i pozostawiam ci wolność wpisania czyjego zechcesz nazwiska.
— Lecz ten przeklęty Benvenuto?
— Nie ma się wcale na ostrożności, będąc zaspokojonym przez układ podpisany przez nas obu. Ten kto zechce wejść, znajdzie drzwi otworem, a jeżeli wejdzie w niedzielę, znajdzie sale próżne. Zresztą nie idzie o wypędzenie Benvenuta, lecz o podzielenie z nim wielkiego Nesle, który dosyć jest obszerny na pomieszczenie trzech lub czterech rodzin.
— Piszę więc moje nazwisko i tytuł na tym przywileju. Widzisz?
— Jednak bądź ostrożny, gdyż Benvenuto straszniejszy może niż sądzisz.
— Dobrze! zatrzymam moich dwóch zuchów i podejdziemy go w niedzielę.
— Jakto! wdasz się z takim hultajem dla tak błahej rzeczy
— Zwycięzca ma zawsze słuszność, a potem pomszczę przyjaciela.
— A więc, życzę szczęścia, wszak uprzedziłem cię Marmagne.
— Podwójnie zatem ci dziękuję, raz za podarunek, powtóre za radę.
Marmagne zachwycony, włożył przywilej do kieszeni i wyszedł spiesznie w celu zatrzymania swoich dwóch najemnych żołnierzy.
— Wybornie — rzekł zacierając ręce i prowadząc za nim oczyma pan d’Estourville. Jedno z dwojga: albo ty mnie pomścisz za zwycięztwo Benvenuta, albo Benvenuto za twoje przycinki; w każdym razie skorzystam. Niech się biją między sobą, niech się zabijają, ja będę przyklaskiwał za każdym ciosem, gdyż każdy sprawi mi rozkosz.
Podczas gdy nienawiść prewota zagraża mieszkańcom wielkiego Nesle, przebądźmy Sekwanę i zobaczmy w jakiem usposobieniu oczekują tam jej skutków.
Benvenuto spokojny i zaufany w sobie, wziął się jak powiedzieliśmy do pracy, nie domyślając się ani obawiając urazy pana d’Estourville.
Oto jak czas przepędzał: wstawał równo z dniem i udawał się do małego samotnego pokoju, który odkrył po nad ludwisarnią a którego okno wychodziło ukośnie na taras małego Nesle.
Tam modelował małą statuę Heby.
Po obiedzie, to jest o pierwszej godzinie udawał się do pracowni, gdzie tworzył model Jowisza; wieczorem dla rozerwania się, grał partyę w piłkę, lub przechadzał się. Co do Askania, któremu rana nie pozwalała jeszcze oddawać się pracy, pomimo czynnego umysłu, nie nudził się on, marzył...
Katarzyna, której daleko lepiej podobał się wielki Nesle niż pałac kardynała Ferrare, przez cały dzień kręciła się, paplała i śpiewała.
Gdybyśmy teraz zechcieli ujrzeć mieszkańców drugiej części pałacu i weszli do małego Nesle, ujrzelibyśmy tam naprzód w swoim pokoju, Blankę zamyśloną podobnie jak Askanio, lecz niech nam przebaczonem będzie, że teraz nic więcej powiedzieć nie możemy; tyle tylko dodamy, że marzenia Askania są różowego koloru, Blanki zaś posępne jak noc.
A potem, właśnie pani Perrine wychodzi po zwykłe sprawunki i musimy jeżeli pozwolicie, udać się za nią na chwilę.
Oddawna już, zdaje się, straciliśmy z oczu zacną ochmistrzynię, która nie będąc z natury bardzo odważną, podczas niebezpiecznych zajść które opisaliśmy, dobrowolnie usunęła się na stronę i zostawała w ukryciu; lecz gdy pokój zakwitł na nowo wzięła się do swoich zwykłych zatrudnień, przyczem powrócił jej dobry humor, jej chętka do gawędki i ciekawość kobieca.
Pani Perrine wychodząc po sprawunki, zmuszoną była przechodzić przez dziedziniec wspólny obu posiadłościom, gdyż nowe drzwi małego Nesle nie były jeszcze zrobione.
Szczególniejszym trafem, Ruperta, stara służąca Celliniego, wychodziła właśnie w tejże samej chwili zakupić żywność na obiad.
Te dwie szanowne osoby zbyt były godne jedna drugiej, aby miały naśladować nieprzyjaźń swoich panów.
Wyszły więc razem w najlepszej zgodzie, a ponieważ przy rozmowie droga o połowę wydaje się krótszą, zaczęły więc rozmawiać.
Ruperta zaczęła, wypytując się pani Perrine o ceny żywności i nazwiska kupców tego cyrkułu; potem przeszły do przedmiotów rozmowy poufalszych i ciekawszych.
— Wasz pan jest więc taki straszny człowiek? — zapytała pani Perrine.
— On! zazwyczaj jest słodki jak baranek; chyba gdy mu się kto sprzeciwia, o! wtedy muszę przyznać, że ciężka z nim sprawa; lubi bardzo ażeby to robiono co on chce. To jest jego mania, i gdy co sobie ułoży w swojej głowie, nikt w świecie mu tego nie wyperswaduje; zresztą można go prowadzić jak dziecko, okazując mu posłuszeństwo i nawet bardzo ma przyjemną mowę. Trzeba go słyszeć jak mówi do mnie: „Pani Ruperto, ta polędwica doskonale upieczona, albo: pani Ruperto, wybornie przyprawiłaś sałatę, uważam cię za perłę wszystkich gospodyń,” i to wszystko z taką uprzejmością, że aż słuchać miło.
— Zapewne! Lecz powiadają, że zabija ludzi.
— O! tak, gdy mu kto w czem zawini, gotów jest zabić go. Jestto zwyczaj w jego rodzinnym kraju; lecz tylko wtenczas, gdy go zaczepiają i jedynie dla, swojej obrony. Zresztą jest bardzo wesoły i przyjemny.
— Nie widziałam go nigdy. Podobno ma rude włosy?
— Bynajmniej. Czarne jak pani i ja, to jest jak ja miałam. A! nie widziałaś go pani nigdy! przyjdź więc do mnie zniechcenia niby co pożyczyć, to ci go pokażę. Jest bardzo przystojny i byłby z niego dzielny żołnierz.
— Ale, ale, a ten piękny młodzieniec jak się ma dzisiaj? Wiesz ten młody uczeń przystojny, co to otrzymał okropne pchnięcie szpadą dla ocalenia pana prewota?
— Askanio! Więc go pani znasz?
— Czy go znam? Przyrzekł mojej pani i mnie, że pokaże nam swoje klejnoty. Przypomnij mu to pani z łaski swojej. Lecz nie dowiedziałam się jeszcze nic o nim, a Blanka będzie tak kontenta, skoro usłyszy, że zbawca jej ojca wyszedł! już z niebezpieczeństwa.
— O! możesz jej pani powiedzieć, że się ma bardzo dobrze. Wstał nawet przed chwilą. Chirurg zabronił mu wprawdzie wychodzić z pokoju, a jednak bardzoby mu było zdrowo użyć nieco świeżego powietrza. Lecz po tem gorącem słońcu niepodobna. Wasz ogród w wielkim Nesle jest prawdziwą pustynią. Ani kawałka cieniu, pokrzywy i oset za całe warzywo, a cztery lub pięć drzew bez liści za cały spacer. Obszerne to, ale nie bardzo powabne. Nasz pan pociesza się grą w piłkę; lecz mój biedny Askanio, który nie jest w stanie rzucić piłki, musi się nudzić śmiertelnie, a zwłaszcza, że jest żywy, ten kochany chłopiec. Mówię tak o nim dużo, bo to mój faworyt, zawsze grzeczny dla osób w wieku. To nie tak jak ten niedźwiedź Pagolo, albo ten trzpiot Katarzyna.
— Mówisz więc, że biedny chłopiec...
— Umiera z nudów, widząc się przez cały dzień przykutym do krzesła.
— A więc, rzekła litościwa pani Perrine, powiedz temu biednemu młodzieńcowi, ażeby przyszedł do małego Nesle, gdzie jest tak piękny cień. Otworzę mu chętnie drzwi, chociaż pan prewot surowo tego zabronił. Ale dla przysłużenia się jego zbawcy, cnotą będzie okazać się nieposłuszną; a potem mówisz pani o nudach? my także z nich usychamy. Piękny uczeń rozerwie nas, będzie nam opowiadał o Włoszech swoim rodzinnym kraju, pokaże nam naszyjniki i fermoary, będzie rozmawiał z Blanką. Młodzi ludzie zwykle lubią widywać się, paplać z sobą, a w samotności to usycha biedactwo. A więc, rzecz już ułożona; powiedz mu, że może przyjść przechadzać się kiedy tylko zechce, byleby tylko przybył sam, to jest rozumie się z tobą pani Ruperto. Zapukacie cztery razy; pierwsze trzy słabo, ostatni zaś mocniej a zaraz wam otworzę.
— Dziękuję za Askania i za siebie; nie zaniedbam uwiadomić go o waszej grzeczności i wiem, że pośpieszy z niej korzystać.
— Cieszą się z tego pani Ruperto.
— Do zobaczenia, pani Perrine! Jestem zachwycona, że poznałam osobę tak przyjemną.
— Ja to samo, pani Ruperto.
Dwie matrony oddały sobie głębokie ukłony i rozłączyły się zadowolone jedna z drugiej.
Ogrody gmachu Nesle, były w istocie jak powiedziała Ruperta, rzadkie i nędzne z jednej strony, świeże i cieniste z drugiej.
Wątpliwość czy zostanie na zawsze przy swojej własności, oraz skąpstwo prewota, zostawiło w zaniedbaniu ogród wielkiego Nesle, którego utrzymanie zbyt by drogo kosztowało, a który może byłby potem zmuszony zostawić swojemu następcy.
Obecność jedynie córki w małym Nesle skłoniła go, że pozostawił w nim gaiki i szpalery, jedyną rozrywkę jaka pozostała biednemu dziewczęciu.
Raimbaut i jego dwóch pomocników, wystarczali do utrzymywania a nawet upiększania ogrodu Blanki.
Bardzo dobrze był zasadzony i podzielony.
W głębi ogród warzywny, królestwo pani Perine; dalej wzdłuż murów wielkiego Nesle, kwatery, w których Blanka uprawiała kwiaty i które pani Perrine nazywała „Ulicą Poranną,” gdyż promienie wschodzącego słońca padały na nią i zwykle o wschodzie słońca Blanka polewała tam stokrotki i róże.
Dodajemy także, że z pokoju położonego nad ludwisarnią w wielkim Nesle, można było nie będąc widzianym, nie stracić ani jednego poruszenia pięknej ogrodniczki.
Była tam jeszcze, podług geograficznego podziału pani Perrine, „Alea Południowa, ” kończąca się gaikiem, w którym Blanka lubiła czytywać lub haftować podczas upału dziennego.
W drugim końcu ogrodu, „Ulica Wieczorna” wysadzona potrójnym rzędem lip, udzielających rozkosznej świeżości, gdzie Blanka zwykła była przechadzać się po kolacyi.
Tę to ostatnią ulicę, dobra pani Perrine uznała za najstosowniejszą do przyśpieszenia wyzdrowienia ranionego Askania.
Z tem wszystkiem nie wyjawiła wcale przed Blanką swoich litościwych zamiarów.
Blanka zbyt powolna rozkazom ojcowskim, odmówiłaby może udziału w nieposłuszeństwie swojej ochmistrzyni.
A coby wtedy pomyślała pani Rupertą o władzy i znaczeniu swojej sąsiadki?
Nie, ponieważ tyle już postąpiła, może nieco za lekkomyślnie, trzeba było dopiąć swego.
Łatwo jej to można wybaczyć, gdy wspomniemy, że od rana do wieczora nie miała innego towarzystwa oprócz Blanki, która najczęściej pogrążona w zamyśleniu, nie odpowiadała nawet na jej zapytania.
Można sobie wyobrazić uniesienie Askania, jak szczerze błogosławił Rupertę, gdy się dowiedział, że jego raj był dla niego otwarty.
Chciał natychmiast korzystać ze szczęścia i zaledwie Rupertą zdołała przekonać go, że powinien był zaczekać przynajmniej do wieczora.
Był zresztą tego przekonania, że Blanka upoważniła panią Perrine do tego kroku; ta myśl przyprowadziła go do szalonej radości.
Z jakąż przeto niecierpliwością, połączoną z niejakim przestrachem, liczył wolno płynące godziny.
Nakoniec piąta wybiła. Robotnicy odeszli, Celliniego od samego południa nie było w pracowni, mniemano, że się udał do Luwru.
Wtedy Ruperta rzekła uroczyście do ucznia, który spoglądał na nią w sposób, w jaki oddawna nikt na nią nie potrzał:
— Teraz ponieważ czas już nadszedł, chodź ze mną młodzieńcze.
I przeszedłszy dziedziniec z Askaniem, zapukała po cztery kroć do drzwi małego Nesle.
— Nie wspominaj nic o tem mistrzowi, moja dobra Ruperto — rzekł Askanio, który wiedział, że Cellini jest szydercą i niedowiarkiem w miłości i który nie chciał aby jego czyste uczucie sprofanowane być miało przez żarciki.
Ruperta miała się zapytać o powód tajemnicy, która jej zawsze ciążyła, gdy drzwi otworzyły się i pani Perrine ukazała się.
— Wejdź piękny kawalerze — rzekła. — Jakże się masz? Bladość jest ci do twarzy. Wejdź także pani Ruperto; udaj się w ulicę na lewo, młodzieńcze. Blanka zejdzie do ogrodu, jestto zwykła godzina jej przechadzki; starajcie się abym nie była zbyt łajaną, za to, żem was tu wprowadziła.
— Jakto! — zawołał Askanio — więc panna Blanka nie wie...
— A! tak właśnie! Czy zgodziłaby się okazać nieposłuszną swojemu ojcu? Wychowałam ją w takich zasadach. Ja sama wzięłam na siebie całą odpowiedzialność. Ale trudno; nie można zawsze żyć jak w klasztorze. Raimbaut nie będzie nic widział, a jeżeli zobaczy, mam sposób zmuszenia go do milczenia a w najgorszym razie, nieraz już wytrzymałam burzę przeciw panu prewotowi.
Gdy była mowa o jej panu, pani Perrine bardzo była rozmowną, lecz sama Ruperta słuchała tylko jej opowiadania. Askanio słuchał tylko bicia serca swojego.
Jednak usłyszał słowa, które pani Perrine wyrzekła doń oddalając się: — Oto ulica, w której Blanka przechadza się co wieczór i gdzie przyjdzie bezwątpienia. Widzisz mój ładny pacyencie, że słońce cię tu nie dosięgnie.
Askanio uczynił znak podziękowania, postąpił kilka kroków i znowu pogrążył się w marzeniach oczekiwania, pełnego niepokoju i niecierpliwości.
Jednak usłyszał znowu te słowa, które pani Perrine mówiła przechodząc do pani Ruperty;
— Oto ulubiona ławka Blanki.
I dozwalając dwom kobietom przechadzać się do woli i rozmawiać z sobą, usiadł zwolna nie mówiąc słowa na tej poświęconej ławce.
Do czego zmierzał? czego się spodziewał? sam tego nie wiedział. Szukał widoku Blanki, ponieważ była młoda i piękna, i on był młody i piękny.
Zbliżyć się do niej było jedyną myślą jaka go zajmowała, resztę pozostawił Boskiej Opatrzności; a raczej nie przewidywał tak daleko.
W miłości nie ma jutra.
Blanka ze swej strony, nieraz myślała pomimowoli o młodym cudzoziemcu, który ukazał jej się w samotności jak Gabryel Maryi. Ujrzeć go znowu, było od pierwszego dnia tajemnem życzeniem tego dziecięcia nieznającego dotąd żadnego uczucia. Lecz pozostawiona przez nieprzewidującego ojca pod strażą własnego rozsądku, zbyt była wspaniałomyślną, ażeby nie przestrzegać względem samej siebie tej surowości, od której szlachetne dusze nie sądzą się wolnemi, aż gdy widzą ścieśnioną swoją swobodę.
Odważnie przeto oddalała z myśli wspomnienie Askania, lecz to wspomnienie przebywało potrójną zaporę wzniesioną przez Blankę około serca, łatwiej aniżeli sam Askanio przebył mury wielkiego Nesle. Przeto te trzy lub cztery dni, które ubiegły, Blanka przepędziła w najsprzeczniejszych uczuciach; była to niespokojność czy nie zobaczy już Askania, połączona z obawą ujrzenia go przed sobą.
Jedyną jej pociechą było marzyć podczas pracy lub przechadzek; skoro ustawał upał dzienny, udawała się do tej świeżej i pełnej cienia alei, której pani Perrine nadała poetyczne miano „alei Wieczornej”, i tam, siedząc na ławce, na której usiadł Askanio, pozostawała tak aż do ciemnej nocy, słuchając tylko własnych myśli i odpowiadając na nie, aż dopóki pani Perrine nie przyszła uwiadomić ją, że już czas powrócić do domu.
Przeto o zwykłej godzinie młodzieniec ujrzał nagle na zakręcie alei, w której znajdował się, nadchodzącą Blankę z książką w ręku.
Czytała Żywoty Świętych, niebezpieczny romans wiary i miłości, który przysposabia może do srogich cierpień życia, lecz nie do zimnej rzeczywistości świata.
Blanka nie spostrzegła zrazu Askania, lecz ujrzawszy kobietę nieznajomą obok pani Perrine, uczyniła znak podziwienia. W tej stanowczej chwili pani Perrine jak odważny generał, rzuciła się śmiało przeciw jej zapytaniu.
— Kochana Blanko — rzekła — wiem, że jesteś tak dobra, iż w twojem imieniu pozwoliłam przybyć dla użycia świeżego powietrza biednemu młodzieńcowi, który został raniony ocalając twojego ojca. Wiesz, że niema cieniu w wielkim Nesle, a chirurg ręczył za życie tego młodzieńca tylko w razie, gdy będzie codziennie przez godzinę“ używał przechadzki.
Podczas gdy zacna ochmistrzyni ogłaszała to dobroczynne lecz grube kłamstwo, Blanka zdaleka rzuciła oczyma na Askania i żywa czerwoność pokryła jej lica.
Co do młodzieńca, ten ujrzawszy Blankę zbliżającą się ku niemu, zaledwie miał siłę podnieść się.
— Nie odemnie to potrzeba było pozwolenia pani Perrine — rzekła nakoniec młoda dziewczyna — lecz od mojego ojca.
Mówiąc to głosem smutnym lecz stanowczym, Blanka zbliżyła się aż do kamiennej ławki, na której siedział Askanio. Ten usłyszał ją i składając ręce:
— Przebacz pani — rzekł — sądziłem... spodziewałem się, że ty zezwoliłaś na uczynność pani Perrine, lecz skoro tak nie jest, mówił dalej z łagodnością połączoną z dumą, błagam cię o przebaczenie za moję mimowolną śmiałość i oddalam się.
— Ale ja tego nie mówię — odrzekła żywo wzruszona Blanka — nie jestem tu panią. Zostań pan jednak na dziś przynajmniej, chociażby zakaz mojego ojca rozciągał się do tego, który go ocalił; zostań pan, chociażby dla tego, aby przyjąć moje podziękowania.
— O pani — rzekł Askanio — ja to dziękuję ci z głębi serca. Lecz pozostając, czy nie przeszkodzę twojej przechadzce? Może miejsce, w którem się znajduję, jest źle wybrane?
— Bynajmniej — odrzekła Blanka siadając machinalnie na drugim końcu kamiennej ławki i nieuważając tego w swojem pomieszaniu.
W tej chwili pani Perrine, która stała opodal i ani się ruszyła podczas nagany Blanki, zakłopotana nakoniec położeniem i milczeniem swojej młodej pani, wzięła pod rękę panią Rupertę i oddaliła się z nią razem.
Dwoje młodych ludzi zostało sam na sam.
Blanka miała oczy zwrócone na książkę, i Die spostrzegła zrazu odejścia ochmistrzyni, a jednak nie czytała, gdyż miała jakby obłok przed oczyma.
Była jeszcze mocno pomieszana i zaledwie zdołała instynktowo powściągnąć wzruszenie i wstrzymać przyspieszone bicie serca.
Askanio także stracił głowę i doznał naprzód boleści tak żywej, widząc że Blanka chciała go oddalić, potem radości tak szalonej gdy zdawało mu się, że dojrzał pomięszanie swojej kochanki, że wszystkie te gwałtowne wzruszenia, w stanie osłabienia w jakiem się znajdował, były mu zarazem bolesne i wprawiały go w uniesienie.
Był jakby zemdlony a jednak myśli cisnęły mu się do głowy z szybkością zadziwiającą.
— Pogardza mną! Kocha mnie! — mówił do siebie kolejno.
Spoglądał na Blankę, milczącą i nieruchomą, i łzy których nie czuł, toczyły się po jego policzkach.
Jednak, po nad ich głowami ptaszek śpiewał pomiędzy gałęźmi.
Wiatr zaledwie poruszał liśćmi.
W kościele Augustyanów, „Anioł Pański” rozlegał się dźwięcznie w powietrzu.
Nigdy wieczór lipcowy nie był tak pogodny i spokojny.
Była to jedna z tych chwil uroczystych, w których dusza dostaje się w nową sferę, które zawierają dwadzieścia lat w jednej minucie i których wspomnienie trwa przez życie całe.
Tych dwoje pięknych dzieci, stworzonych prawie jedno dla drugiego i które oddawna do siebie należały, potrzebowało tylko podać sobie ręce dla złączenia się, a zdawało się, że była pomiędzy niemi przepaść, która ich rozdzielała.
Po kilku chwilach Blanka podniosła głowę.
— Płaczesz pan — zawołała głosem mocniejszym niż jej wola.
— Nie płaczę — odpowiedział Askanio upadając na ławkę, lecz niosąc ręce do twarzy, odjął je zwilżone łzami. Prawda — rzekł — płaczę.
— I czego? co ci jest? Przywołam kogo. Czy cierpisz?
— Cierpię z powodu jednej myśli.
— Jakiej?
— Myślę, że lepiej by może było dla mnie gdybym był umarł owego dnia.
— Umrzeć! Ileż lat masz panie, że mówisz o śmierci?
— Dziewiętnaście, lecz wiek nieszczęścia powinienby być wiekiem śmierci!
— A nie żalby ci było rodziców, coby zapłakali! — mówiła dalej Blanka, chcąc pomimowoli przeniknąć przeszłość tego życia, którego przyszłość, jak przeczuwała, niejako do niej miała należeć.
— Nie mam ani ojca, ani matki i nikt nie płakałby po mnie, chyba mój mistrz Benvenuto.
— Biedny sierota!
— Dobrze pani mówisz, sierota! Mój ojciec nie kochał mnie nigdy, matkę utraciłem mając lat dziesięć, gdy zaczynałem pojmować jej miłość i odpłacać jej wzajemnością. Mój ojciec!... Lecz po cóż mówię ci o tem pani, cóż cię mogą obchodzić moi rodzice!...
— O! przeciwnie, mów Askanio.
— Wielki Boże! pamiętasz moje nazwisko!
— Mów dalej — rzekła Blanka z cicha, ukrywając rumieniec w obu dłoniach.
— Mój ojciec był złotnikiem; matka także córką złotnika florenckiego, nazwiskiem Rafael del Moro, pochodzącego z szlacheckiej rodziny, gdyż we Włoszech w naszych rzeczpospolitych, praca nie hańbi i ujrzałabyś pani nie jedno starożytne i świetne nazwisko na szyldzie sklepu. Rafael del Moro, będąc ubogim, wydał córkę Stefanę pomimo jej woli za joednego ze swoich kolegów, będącego prawie w równym z nim wieku, lecz bardzo bogatego. Niestety! moja matka i Benvenuto Cellini kochali się, lecz oboje nie mieli majątku. Benvenuto przebiegał świat dla pozyskania imienia i zarobienia złota. Był daleko; nie mógł sprzeciwić się temu związkowi. Gismondi Gaddi, to było nazwisko mojego ojca, chociaż nigdy się nie dowiedział, że Stefana kochała innego, zaczął niestety! nienawidzieć żonę za to, że kochać go nie mogła. O! bo byłto człowiek gwałtowny i zazdrośny, mój ojciec. Niech mi przebaczy, że go oskarżam, lecz sprawiedliwość dzieci dobrą ma pamięć. Często bardzo moja matka przeciwko jego brutalstwu szukała przy mojej kolebce schronienia, które nie zawsze szanował. Niekiedy bił ją (przebacz mu, o mój Boże!) gdy trzymała mię na ręku, a za każdem uderzeniem, aby je mniej czuć, moja matka całowała mnie. O! przypominam sobie jednocześnie, przez podwójne uczucie mojego serca, razy które odbierała moja matka i pocałowania, któremi mnie okrywała.
— Bóg, który jest sprawiedliwy — dotknął mojego ojca w tem co miał najdroższego na świecie — w jego bogactwie. Kilka bankructw przyprawiło go o utratę całego prawie majątku. Umarł z boleści, widząc się ubogim, a matka moja, w kilka dni potem, umarła także, gdyż sądziła, że przestała by6ć kochaną.
Zostałem sam na świecie.
Wierzyciele mojego ojca zajęli wszystko co pozostawił, a szukając wszędzie, aby nie zapomnieli czego, nie widzieli małego płaczącego dziecka.
Dawna służąca moich rodziców żywiła mię przez dwa dni z miłosierdzia, lecz staruszka ta żyła sama z litości innych i nie miała za wiele chleba dla siebie samej.
W parę dni potem, gdy myślała nad tem co ze mną ma zrobić, jakiś człowiek okryty kurzem wszedł do jej mieszkania, wziął mnie w swoje objęcia, uściskał z płaczem, i dawszy nieco pieniędzy dobrej staruszce, zabrał mnie z sobą.
Byłto Cellini, który przybył z Rzymu umyślnie po mnie do Florencyi.
Pokochał mię, nauczył swojej sztuki, zatrzymał przy sobie, i jak mówiłem, on jeden płakałby po mojej śmierci.
Blanka słuchała z pochyloną głową i ściśniętem sercem historyi tego młodzieńca, która co do sieroctwa, była jej historyą, a co do życia tej biednej matki, będzie może kiedyś jej życiem, gdyż, i ona także miała zaślubić z przymusu człowieka, który ją może nienawidzieć, ponieważ go nie będzie kochała.
— Niesprawiedliwym jesteś względem Boga — rzekła do Askania — ktoś przynajmniej, twój dobry nauczyciel kocha cię; znałeś przecie swoję matkę! gdy ja, nie mogę przypomnieć sobie pieszczot mojej; umarła wydając mnie na świat.Wychowana byłam przez siostrę mojego ojca, przykrą i nieznośną; a jednak płakałam bardzo utraciwszy ją przed dwoma laty, gdyż w braku innego uczucia przywiązałam się do tej kobiety, jak bluszcz do skały. Od dwóch lat mieszkam w tym pałacu z panią Perrine i pomimo mojej samotności, chociaż mój ojciec rzadko kiedy mnie tu nawiedza, te dwa lata były i będą... najszczęśliwszą epoką mojego życia.
— Wiele cierpiałaś pani, to prawda — rzekł Askanio — lecz jeżeli przeszłość była bolesną, dla czego wątpisz o przyszłości? Twoja jest świetną. Jesteś pani możną, bogatą i piękną, a cień twoich młodych lat, w tym większym blasku wystawi resztę twojego życia.
Blanka wstrząsnęła smutnie głową.
— O! moja matko! moja matko! — szepnęła.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Paul Meurice, Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: Józef Bliziński.