Barani Kożuszek/Tom II/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Barani Kożuszek
Wydawca Bibljoteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1898
Druk Drukarnia Granowskiego i Sikorskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Czas jakiś upłynął; zbliżała się wiosna powoli i ów dzień uroczysty dla ks. Bonifratrów, Emaus, gdy zwykle tłumy pielgrzymów puszczane bywały dla zwiedzenia szpitala obłąkanych.
Było to starym zwyczajem i w tym roku przygotowywano się na przyjęcie tych gości.
Ks. Brzeski, jak zawsze, krzątał się, aby razem z widokiem tych nieszczęśliwych publika miała dowód starania i pilności, z jaką około nich chodzono.
Barani kożuszek, który spełniał pewne posługi w klasztorze i wszyscy tu do niego przyzwyczaili się i nawykli, jednego dnia rano nie pokazał się ani w kościele, ani na korytarzu.
Przełożony, który go lubił, sądził, że stary mógł zachorować i począł dopytywać się o niego.
Nikt go nie widział jeszcze dnia tego.
Zapytany braciszek Izydor, zmieszał się jakoś, zakręcił i poszedł do izdebki, którą stary miał wyznaczoną dla siebie.
Tu go także nie było... nie było i kijka, z którym chodził; leżały tylko próżne sakwy w kątku, z któremi go przyprowadzono.
— Niema go w celi — rzekł zdyszany, powracając do przełożonego.
— Jednakże potrzeba dojść, gdzie się ukrył, bo osłabł może — odparł ks. Brzeski. — Szukajcie go w klasztorze.
Brat Izydor pośpieszył na zwiady, ale po półgodzinnem poszukiwaniu wrócił do przełożonego zafrasowany.
— Nigdzie go niema, cały klasztor strząsłem — rzekł smutnie.
— Jużciż bez zezwolenia nie wyszedłby na miasto. Pytaj u furty. Nie mógł się schować... i po co?
— U furty byłem, nie widziano go tam.
— Cóż to jest? — odparł przełożony, wstając. — Wiecie, że nam go polecono pilnować i marszałek gniewać się będzie, zresztą i jemu tu źle nie było. Miałżeby uciec?
— Niepodobna! — odezwał się brat Izydor.
W klasztorze się ruch zrobił wielki, nowe śledzenie i poszukiwanie po salach, między obłąkanymi, z których złośliwsi najbałamutniejszemi odpowiedziami zwodzili.
Staruszek jeden, który oddawna miał się za Boga-Ojca, zaręczał, że św. Piotrowi kazał go wpuścić do nieba. Drugi przyznawał się, że go zabił. Młody człowiek, który pracował nad zrobieniem skrzydeł do latania, pokazywał na okno i zaręczał, że wyleciał niem.
Znaczniejsza część łagodniej obłąkanych, z którymi Kożuszek chętnie obcował i wdawał się w rozmowy, a okazywanem im współczuciem serca sobie zaskarbił — opłakiwała stratę przyjaciela. Przetrząsano wszystkie kąty, szopy w podwórzu — nigdzie śladu, ni wieści nie było.
Inni zakonnicy powiadali, że od wczorajszego wieczora, gdy o mroku do swej celi poszedł na odpoczynek, nie widzieli go wcale.
Ks. Brzeski gniewał się, niecierpliwił, wymówki czynił dozorcom. Furtyan zapewniał najuroczyściej, iż wyjść nie mógł. Mury były za wysokie, nie do przebycia, i nigdzie znaku usiłowania ucieczki.
Ponieważ brat Izydor zostawał z nim w najlepszych stosunkach, posądzać go zaczynano o ułatwienie mu ucieczki, ale ofiarował się przysiądz na ewangelię, iż nie wie o niczem.
Przypominano teraz sobie, że przed kilku dniami stary prosił o spowiednika swego, ojca Pankracego, po którego posłano, i ten, właśnie wczoraj przybywszy, spowiadał go, zabawił chwilę w jego celi, a potem się oddalił.
Furtyan zaś, sprzeczając się z bratem Izydorem i innymi, utrzymywał, że jako żywo nie jeden Bernardyn przyszedł, ale dwóch ich być musiało, gdyż po ojcu Pankracym, późnym już wieczorem, wyszedł inny zakonnik o kiju.
Wprawdzie nie mógł sobie przypomnieć wrotny, czy ci dwaj Bernardyni przyszli razem, czy pojedynczo, lecz najpewniejszym był, iż wychodziło ich dwóch, jeden wcześniej, drugi później znacznie.
Ks. Brzeski, wysłuchawszy tego opowiadania, mocno się nagniewał, nałajał, a w końcu milczeć kazał o tej ucieczce, aby o niej w mieście nie gadano.
Nikt więc już nie śmiał się o tem odezwać, tylko brat Izydor, chodzący z puszką nazajutrz, wybrał się na Krochmalną ulicę. Tu po długiem pukaniu do drzwi, trochę je otworzyła stara gospodyni i natychmiast zaryglowała, zapewniając, iż nikogo w domu niema.
Powracając, spotkał braciszek Macieja.
— Zlituj się, co się z nim stało? — zapytał, zatrzymując go.
— Z kim?
— Z twoim starym.
— Alboż co? — odparł Maciej — ja mu dziś chciałem zanieść bieliznę.
— Zniknął z klasztoru! niema go od wczoraj! Uszedł jakimś cudem.
— To nie może być! — zawołał Maciej przestraszony.
Braciszek głową potrząsał niedowierzająco. Maciej się w piersi uderzył.
— Tak mi Boże dopomóż, dotąd nie wiem nic!
— No, no, wiesz, nie wiesz — odparł braciszek — ale nie zapomnij go przestrzedz, żeby się nie pokazywał, a z odzyskanej swobody korzystał, bo gdy go teraz złapią, gorzej być może.
Z postawy i twarzy można było wnosić, że stary istotnie o panu swym nie wiedział.
Przycichło o Baranim kożuszku. Miano codzień świeże dla zabawy plotki polityczne i historyjki z bruku wyrosłe i łatwo o wszystkiem zapominano.
Sejm i posiedzenia jego burzliwe, namiętne, przyszłością brzemienne, zajmowały umysły. Zapowiadające się olbrzymie zmiany, z których jedni cieszyli się, drudzy się ich lękali, odciągały uwagę od spraw pomniejszych. Oprócz tego Warszawa się bawiła, jak nigdy. Domów otwartych było mnóstwo, młodzieży i cudzoziemców bez liku, bale po balach następowały i gorączkowo podbudzone życie panowało w sferach wszystkich.
Nie uszło jednak baczności tych, którzy obok salonów wielkiego świata lubili poufalsze kryjówki i w nich swobodniejszą zabawę, iż jeden z domów, na który najwięcej rachowano, stał się niedostępnym prawie.
Kasztelanicowa Loiska nie zapraszała nikogo, przyjmowała chłodno, a często nie bywało jej w domu. Nie było tajemnicą dla nikogo, że młody starosta tam najczęściej przesiadywał.
Tytus, którego Loiska się grzecznie pozbyła, a starosta dla niego ostygł i niemal się z nim rozstał, mszcząc się, dziwne o tym stosunku rozpowiadał rzeczy, nazywał go bardzo groźnym i znajdował, że przyjaciele wojewody powinni go byli o tem ostrzedz.
— To nie są miłostki chwilowe — mówił. — Opanowała go kobieta z głową, przebiegła, zimna, obrachowana i doprowadzi niedoświadczonego młokosa gdzie zechce. Przyjaciele nowi starosty: Potoccy, Niemcewicz, Weissenhoff i cały ten obóz, do którego on się wcielił, mimo usiłowań hetmana, bronili go żarliwie i w stosunku tym nie widzieli nic ani zdrożnego, ani groźnego. W owych czasach wydawał się on bardzo naturalnym, ogół był wielce pobłażający.
Nie ważono się nic mówić na starostę, bo miał silnych obrońców. Zyskała na tym stosunku z nim i Loiska, którą zaczynano nawet z przeszłości uniewinniać i tłomaczyć, a znajdować zachwycającą.
W pierwszych dniach po przybyciu matki obie kobiety zgadzały się jako tako. Zdawało się, że żyć z sobą będą mogły. Ale matka miała nawyknienia, a widok stolicy i życie w niej, spotkanie wielu dawnych przyjaciół i znajomych, szał ten jakiś, który był w powietrzu — podziałały na nią podbudzająco. Dom córki za swój uważając i znajdując go jak klasztor nudnym, poczęła się w nim rządzić, chcąc go świetnym uczynić.
Bez wiedzy Loiski zaczęła tu ściągać swych odwiecznych adoratorów, a że właśnie córka teraz spokoju zapragnęła i w jej usposobieniach zaszła zmiana, którą gwałtowne uczucie dla starosty wywołało, w parę tygodni zaczęły się nieporozumienia.
Obie żywe i niecierpliwe, starły się parę razy. Loiska przyjaciół matki przyjmować nie chciała. Sprzeczki trwały po całych dniach, aż w końcu Zelska, znalazłszy sobie i protektorów i mieszkanie osobne, jednego dnia, po burzy strasznej, wyniosła się od córki.
Loiska odetchnęła: była teraz swobodną. Zmieniła zupełnie tryb życia. Przyjmowała, zmuszona dawnemi stosunkami, hetmana i jego spiskowych; ale zresztą unikała towarzystwa, przestała zapraszać na wieczerze. Starosta przesiadywał u niej po dniach całych.
Tytus nie mylił się może, widząc w tym stosunku niebezpieczeństwo dla niego. Cóż może być dla młodego niebezpieczniejszem nad prawdziwe przywiązanie kobiety pięknej, namiętnej, a zepsutej, gdy namiętność ta jest w niej pierwszą, nieudaną, a nic jej szranków nie zakreśla?...
Zimna owa i gwałtowna razem Loiska, dla niego stała się czułą, powolną, posłuszną niemal.
Starosta zapomniał o przyszłości, o obowiązkach położenia, o nieuchronnym smutnym końcu tego snu uroczego — oddał mu się cały.
Znajdował w tej kobiecie wszystko, o czem mógł marzyć tylko... Pod wpływem jego szlachetnego charakteru i młodzieńczego zapału Loiska nawet zmieniła przekonania, opinię o ludziach. Dawni przyjaciele z tego obozu, który jej za narzędzie używał, stali się dla niej nienawistnymi; chciała się ich pozbyć, zerwać z nimi. Gotową była służyć ideom starosty.
Lecz z przeszłością tak zerwać trudno! Każda teraz narada potajemna u niej niecierpliwiła ją, oburzała niemal. Hetman poznać jej nie mógł i podejrzewać ją zaczynał, ale schadzki w gabinecie trwały jeszcze.
Loiska, podsłuchując ich ciekawie, wiedziała, że plan porwania króla dojrzewał, że dzień, chociaż jeszcze oznaczonym nie był, zbliżał się.
Walczyła z sobą, nie chcąc podchwyconej zdradzić tajemnicy, ale zarazem nie przypuszczając, aby się godziło dozwolić spełnienia zamachu, który teraz wydawał się jej groźnym.
Hrabia coraz się więcej zapalał do swojego projektu, opartego na doskonałej znajomości charakteru króla Stanisława Augusta. Hulewicz, wysłany do Wiednia z zapytaniem o konsens na porwanie króla, przywiózł od tamtejszych przyjaciół zgodę i pochwały. Nikt jednak do tego spisku należeć nie chciał i hetman ograniczyć się musiał swoimi najbliższymi sługami i powiernikami.
Loiska dotąd nie powiedziała staroście o swem odkryciu, nie żeby ukrywać je przed nim chciała, lecz wstyd jej było wyznać przed nim swe stosunki z tymi, dla których on okazywał jawnie wstręt i wzgardę.
Był to jeden z najcięższych spadków jej przeszłości.
Każda prawdziwa miłość uszlachetnia, podnosi, bo obok niej w sercu nic plugawego i nikczemnego wyżyć nie może. Jest to płomień oczyszczający.
Matka też znajdowała teraz Loiskę tak nie do poznania zmienioną, według jej wyrażenia zgłupiałą, iż się z nią pogodzić nie mogła.
Wyrzucała jej najmocniej, że nie mając najmniejszej nadziei wyjścia za mąż, bo o tem myśleć nawet nie było podobna, nie korzystała z namiętności wojewodzica, zawczasu sobie zapewniając donacye i zapisy.
Loiska na myśl tę się teraz oburzyła. Wistocie zmieniona była bardzo. Płakała po nocach; gdy została sama, czuła się nieszczęśliwą, a gdy starosta nadchodził, szalała, jak dziecię, zapominała o wszystkiem.
Ta roztrzepana kobiecina, co niedawno w pożyczanych klejnotach pyszniła się, jako królowa Golkondy na reducie, teraz zasłaniała twarz, wykradając się na miasto, i unikała wejrzenia ludzkiego.
Zato matka, która w atmosferze miejskiej odżyła, za dwie dokazywała.
Wrócili jej starzy znajomi, znajdując ją jeszcze dosyć powabną, a nadzwyczaj miłą, bo w jej saloniku, przy Długiej ulicy, nieograniczona panowała swoboda.
Od Domagalskiego z Nowego miasta banczek faraona przeniósł się do Zelskiej. Późnym wieczorem roznoszono sławny poncz na burgundzie, któremu nigdzie równego nie było.
Chwalili ją starzy, powtarzając sobie: Elle n’est pas du tout beguèle.
Stara odmłodniała i czuła się najszczęśliwszą. O córce nie lubiła mówić, a zmuszona, poruszała ramionami, narzekała na jej głupotę i dąsała się.
Dawne znajomości Zelskiej wprawdzie nie dawały jej wstępu do tych domów, do których się wcisnąć pragnęła, ale mężczyźni bywali u niej wszyscy. Pokazywała się na balach, a że kibić zachowała dość piękną i pod maseczką mogła się wydawać młodą, nie opuszczała żadnej maskarady.
Ów krajczy, którego Loiska pozbyła się tak niegrzecznie, nieprzyjmowany prawie nigdzie, siadywał tu po całych dniach i cynizmem swym zabawiał towarzystwo. Tytus zaglądał czasem, aby mógł gdzieindziej zdać raport z tego, co się tu działo.
Bolała go niezmiernie odprawa przez starostę, którą on niewdzięcznością nazywał. Nie uważał on jej jeszcze za ostateczną, strzegł się zrywać, bo stosunku tego potrzebował na przyszłość. Kiedy niekiedy zjawiał się zrana u starosty, ale zaufania jego nie miał... unikano go.
Powoli zaczęła się w nim rodzić chęć pomszczenia się nie na tym, którego życzliwość zachować sobie pragnął, lecz na Loisce, która mu okazywała nietajoną wzgardę.
Przestrogi już były wyczerpane. Tytus potrzebował jakiegoś faktu, którymby oczy otworzył panu staroście i oderwał go od tej kobiety.
Z myślą tą nosił się długo... Traf mu nastręczył wiadomość o schadzkach hetmana, generała Kurdwanowskiego, strażnika Hulewicza i innych, potajemnie się odbywających u Loiski.
Wiedział, że starosta teraz całem sercem do przeciwnego obozu należał. Zdało mu się, że oznajmując o tem zakochanemu, obrzydzi mu kobietę, która była przyjaciółką nieprzyjaciół jego.
Był pewnym, że kasztelanicowa musiała to przed nim ukrywać. Wahał się czas jakiś, aż naostatek, trafiwszy na usposobienie, które mu się zdawało najprzyjaźniejszem do wywarcia żądanego skutku, jednego ranka zjawił się ze swą szyderczą miną u pana starosty.
— Przepraszam — rzekł — że trudzę pana moją smutną figurą, ale jakże tu nie gryźć się, gdy się widzi tak zacnego i godnego szczęścia człowieka w rękach takiej istoty, jak Loiska.
Bystro spojrzał nań zagniewany starosta.
— Panu przecież winienem jej znajomość — rzekł — i jest to, przyznam się, jedyna przysługa, za którą wdzięczność mu winienem.
— A ja mam to sobie do wyrzucenia, bo widzę, że starosta nadto bierzesz to na seryo. Jako zabawka, była to znajomość miła, ale jako trwały stosunek, rzecz niebezpieczna.
— O! — rozśmiał się z przymusem starosta — proszę być spokojnym!
— Nie mogę, dopóki przynajmniej z serca wszystkiego nie zrzucę, co mam na niem. Usiłowałem pana starostę ustrzedz od stosunków z tak zwanymi patryotami. Ja otwarcie wyznaję, że do nich nie należę, lecz przekonania wszelkie szanuję. Starosta liczysz się do obozu, a ta pani jest najdzielniejszem narzędziem w rękach przeciwników jego.
— Pan się mylisz — odrzucił żywo starosta. — Była może, nie przeczę, ale nie jest.
— Jest — potwierdził Tytus.
— Nie — zaprzeczył gorąco gospodarz.
— Za pozwoleniem — rzekł przyjaciel — a jeśli ja dowiodę tego, co mówię?
Zarumienił się młody panicz.
— Poczytuję to sobie za obowiązek, aby staroście łuskę zedrzeć z oczu. Loiska jest doskonałą aktorką, gra taką rolę, jaka jej jest dogodna... wydobywa z pana, co jej potrzeba, i dzieli się tem ze swymi druhami.
Uśmiechnął się.
— Chodzi o dowody — zamruczał starosta.
— Złożę je — rzekł Tytus, tryumfujący zawczasu. — Dawne bardzo stosunki poufałe łączą ją z hetmanem.
— Z tego mi nie robiła tajemnicy — rzekł starosta.
— Tak, ale one trwają do dziś dnia.
— To są słowa — odparł starosta chłodno.
Tytus wziął za kapelusz, skłonił się i rzekł zimno:
— Pan starosta pozwolisz mi, abym którego wieczora wziął go z sobą na półgodzinną przejażdżkę?
— Będę mu służył — odparł z ukłonem gospodarz.
Rozstali się tak. Starosta, wzburzony, gniewny, długo przyjść do siebie nie mógł. Miał zrana być, wedle zwyczaju, u Loiski, ale wstrzymał się. Nie chciał kłamać przed nią, a powiedzieć jej, co słyszał, nie śmiał. Walczył z sobą nim potrafił wyrobić to, czego chciał, to jest przekonanie, że Tytus potwarz rzucił.
Parę dni oczekiwał na niego i uspokoił się wreszcie, gdy jednego wieczora nadjechał przyjaciel, w milczeniu prosząc go z sobą.
Mieli iść pieszo.
Tytus ze znajomością wszystkich miasta zakątków, podprowadził starostę do tylnej bramy, którą zwykle wchodzili spiskowi, ustawił go tak, aby niepostrzeżony mógł ich widzieć i poznać, i prosił o chwilę cierpliwości.
Starosta z bijącem sercem czekał.
Nierychło potem wślizgnęli się hetman, generał i parę osób jeszcze... Widział ich, poznał i musiał się uznać zwyciężonym. W pierwszym momencie chciał zaraz wpaść do Loiski i zerwać z nią na zawsze. Ale serce go zabolało, chłopięce łzy zakręciły się w oczach; podziękował zimno Tytusowi i — powrócił, zamknąć się w domu.
Noc przebył niespokojnie, najdzikszemi karmiąc się myślami. Chciał natychmiast powracać na wieś, nie widzieć jej więcej; potem znów zapragnął zdradę wyrzucić jej na oczy, a potem... już sam nie wiedział, co czynić.
Gdy nadeszła godzina, w której zwykle bywał u niej, mimowolnie porwał kapelusz i pobiegł.
Loiska, oczekująca od wczoraj na niego, w progu już postrzegła z twarzy zmianę jakąś. Przeczuła katastrofę, której się zawsze obawiała.
Starosta blady był i drżący.
— Pani — rozpoczął, dając jej tytuł dawno już porzucony.
Usłyszawszy to, Loiska padła z krzykiem na krzesło. Omdlała... Brysia, usłyszawszy głos, nadbiegła cucić. Starosta stał blady i niemy.
Przyszedłszy do siebie, kasztelanicowa, której nagle powróciła dawna jej gwałtowność, sama rozpoczęła rozmowę:
— Słucham pana.
Dumne to wyzwanie już znacznie słabszym znalazło starostę, niż był, wchodząc:
— Nie mam prawa czynić jej wyrzutów — rzekł — ale od wczoraj chodzę, jak zbity. Pani miałaś dla mnie tajemnice... przyjmowałaś skrycie tych, o których mówiłaś mi, że się brzydzisz nimi. Tam, gdzie hetman ze swymi przyjaciółmi wchodzi jednemi drzwiami, a ja drugiemi, daruj pani — ja bywać nie mogę.
Krew uderzyła na twarz Loisce; załamała ręce i upadła przed nim na kolana.
— Winnam — rzekła z boleścią — nie miałam odwagi ani tych ludzi odepchnąć, choć się nimi brzydzę, ani tobie się przyznać do tych kajdan, które na mnie nieszczęsna przeszłość włożyła. Winnam! tak, zabij mnie, potęp, ale... ulituj się się nademną, nie pogardzaj mną! To grzech przeszłości, to kara za nią, gorzkiemi oblana łzami!
Nie potrzebujemy dodawać, że po krótkiem tłómaczeniu Loiska spłakana zawisła na szyi starosty, który wszystko zrozumiał i wszystko przebaczył.
Przez wdzięczność za to, kasztelanicowa w uniesieniu zawołała, że właśnie to, co on jej poczytywał za zbrodnię, przyczyni się do zapobieżenia zamachowi, który mógł zniszczyć wszystkie plany patryotów.
Słowo to z ust jej wybiegło prawie mimowolnie. Chciałaby je była może cofnąć, lecz było zapóźno. Starosta domagał się tłómaczenia.
Dał słowo naprzód, że sam nic nie powie, że się oboje naradzą nad tem, jak zapobiegając złemu, nikogo nie narazić na prześladowanie.
Naówczas Loiska opowiedziała mu ze szczegółami cały plan porwania króla, osnuty przez hrabiego, wskazała miejsce na drodze do Łazienek, gdzie oddział wojska miał oczekiwać i t. p.
— Niech-że to będzie dowodem, że jestem szczerze nawróconą. Mogę poprzysiądz, iż miałam zamiar sama prosić króla o posłuchanie i zwierzyć mu to.
— I powinnaś to uczynić — podchwycił starosta. — Innej drogi niema. Znając tych ludzi i wiedząc, że jedna chwila upojenia, po dobrym obiedzie, przy podanej sposobności może stanowić o wykonaniu przyśpieszonem — nalegam i proszę: jedź jutro, dziś, jeżeli można!
Loiska godziła się na wszystko.
— Ale jak trafić do króla? — rzekła.
— Jadę natychmiast do generała Komarzewskiego i na jutro audyencyę ci wyrobię, nie mówiąc nic. O! król! — dodał starosta z uśmiechem smutnym — piękne panie przyjmuje zawsze, choćby mu tak ważnej nie przynosiły wiadomości.
Wszystko to wyrzeczone było i postanowione szybko i bez zastanowienia. Teraz dopiero przyszło na myśl kasztelanicowej, iż krokiem tym, który nie mógł pozostać tajemnicą, bo hetman miał swoich szpiegów i sprzymierzeńców w zamku — narażała się na zemstę człowieka gwałtownego, który miał w ręku broń przeciw niej okrutną. Uczuła się zgubioną...
Hetman był mściwy, możny, nieprzebierający w środkach, gdy się chciał pomścić.
— Tak, uczynię to, bom powinna, aby się oczyścić — rzekła głosem osłabłym — lecz nie przebaczą mi tego. Wiem, co mnie czeka.
Starosta zachmurzył się i uląkł także, nie o siebie, ale o nią.
— Mógłbym — rzekł — podjąć się poselstwa i pójść sam z przestrogą; ale źródło zawsze będzie łatwe do odkrycia, a zemsta, jeśli ją wywrzeć zechcą, pójdzie do źródła. Radźmy, jak się od niej uchronić?
Rada była więcej niż trudną, bo niemożliwą.
— Stanie się ze mną, co mi przeznaczone — westchnęła po namyśle Loiska. — Muszę spełnić to, co moje sumienie oczyści. Jedź prosić o posłuchanie.
— Jadę — zawołał starosta — ale od jutra masz mnie jako obrońcę. Część zemsty niech spada na mnie... nie ulęknę się jej.
Pod wrażeniem wiadomości tej, która go poruszyła i wzburzyła, starosta pobiegł do zamku. Rzadko go tam widywano. Raz tylko po przybyciu do Warszawy przedstawionym był królowi, który go z nadzwyczajną, przez wzgląd na ojca, przyjął łaskawością. Zaproszony potem na wieczór muzykalny, miał sposobność pokłonić się królowi, który we wszystkich językach i na wszystkie tony obdzielał swych gości najwyszukańszemi komplimentami.
Otoczenie króla znało go tylko, jako syna wojewody, z którym rachować się było potrzeba, dla jego wpływów i znaczenia.
Generał Komarzewski, którego widział niegdyś u rodzica na wsi, przywożącego order Orła białego od króla, przyjął go nadzwyczaj uprzejmie. Starosta czerwienił się, jak dziewczę, gdy mu przyszło wypowiedzieć swą prośbę dla... osoby, którą nawet nie wiedzieć, jak nazywać było. Nie miała ona prawa do tytułu i imienia człowieka, który mężem jej zwał się tylko przez przypuszczenie.
Komarzewski zrozumiał zaraz o kogo szło, ale się skrzywił.
— Jeżeli jest prośba jaka — rzekł — to możebyśmy mogli, nie trudząc najjaśniejszego pana...
— Prośby niema żadnej — przerwał starosta — ale jest wiadomość najwyższej wagi, którą tylko ona sama zwierzyć może najjaśniejszemu panu. Tyczy się ona bezpieczeństwa osoby jego...
Generał zbladł.
— Przywidzenie jakieś, plotka! — przebąknął — ale, bądź co bądź, w imię tak nadzwyczajnej sprawy...
Zawrócił się natychmiast do gabinetu króla, pozostał w nim z kwadrans i wrócił cichuteńko, oznaczając godzinę dziewiątą rano. Pani się miała zgłosić do starosty piaseczyńskiego.
Z twarzy generała widać było, że choć audyencyę wyrobił, już w wielkie jej znaczenie niebardzo wierzył.
Starosta natychmiast pojechał do Loiski i pozostał u niej do wieczora. Znalazł ją we łzach, złamaną, przybitą, przerażoną tem, co się stało i co spełnić musiała. Miała poczucie, że dni szczęśliwe marzeń były skończone, że gorąca ta miłość, która błyskawicą przeszła, już dawną nie wróci. Między nią a nim były już łzy, zachwiana wiara, ta plama podejrzenia, która, choć zmyta, zostaje zawsze śladem jakimś...
On także trwożył się i bolał. Dziwne myśli przechodziły mu przez głowę: ucieczka z Warszawy, ukrycie się gdzieś na wsi.
Nazajutrz rano, drżąca, blada, zakwefiona, Loiska pojechała do zamku. Znalazła tam już oczekującego na nią w sieniach starostę, który ją w ręce oddał Ryxowi.
Pomimo naznaczonej godziny, czekać było potrzeba. Najjaśniejszy pan odpieczętowywał listy i depesze.
Oczekiwanie wiekiem się wydało dla Loiski, ale jej dało czas zebrać myśli i męztwo.
Weszła, gdy się drzwi otwarły, szybko i śmiało.
Król, w rannem ubraniu, w rodzaju szlafroka, na którym wyszyta była gwiazda, siedział przed stolikiem, zarzuconym papierami. Kopert kilka podartych leżało na ziemi. Na kanapce obok, po pani krakowskiej, która się schroniła do przyległego gabinetu, pozostała chustka i flakonik.
Stanisław August był jeszcze owym pięknym mężczyzną, któremu tylko wzrostu trochę brakło i postawy, by mógł się nazwać jednym z najurodziwszych swojego wieku. Twarz była wdzięczną, łagodnego wyrazu, nawykła do banalnych uśmiechów i powszedniej, nieustannej grzeczności; lecz z pod tej maski chwilami jeszcze dobitnie wyglądało znużenie okrutne, smutek i troska.
Zwrócił się na szelest sukni kobiecej ku drzwiom ciekawie i piękność Loiski uczyniła na nim wrażenie takie, iż na krótką chwilę pozostał w niemej kontemplacyi.
Zwolna podniósł się z krzesła; na ustach zarysował się mocniej poczęty już uśmiech. Loiska stała naprzeciw niego i głębokim pozdrowiła go ukłonem. Wyraz jej twarzy, pełen boleści i upokorzenia, obudzał politowanie.
— Najjaśniejszy panie — odezwała się cicho — przychodzę tu z tak dziwnem wyznaniem, iż nie wiem prawdziwie, jak do niego przystąpię. Mogę nie zasłużyć na wiarę, krok mój fałszywie może być tłómaczony; lecz byłam... jestem do niego zmuszoną...
Król, nie przywiązując wielkiej wagi do tej przedmowy, przypatrywał się ciągle i uśmiechał do pięknej pani.
Loiska spuściła oczy.
— Mów-że pani, proszę, otwarcie — odezwał się Stanisław August, poprawiając koronkowe swe mankietki i błyskając białą ręką, na której duży pierścień widać było. — Czasu, niestety, mam tak mało!...
— Najjaśniejszy panie — rozpoczęła, ośmielając się nieco, Loiska — przypadek (tu rumieniec twarz jej okrył)... przypadek dozwolił mi podsłuchać tajemnicę, tyczącą się osoby waszej.
Twarz króla spoważniała, ale wyrażała razem niedowierzanie i doznaną przykrość.
— Przyjmowałam w swym domu dawniej mi znajomego hetmana... który w nim spotkał się z innymi przyjaciółmi swymi: generałem Kurdwanowskim, strażnikiem i... (wymieniła nazwisk jeszcze kilka). Ci panowie osnuli plan porwania waszej królewskiej mości w przejeździe do Łazienek, w Ujazdowskiej Alei. Miał być w tym celu oddział wojska przygotowany.
Mówiła jeszcze, gdy spojrzawszy ukradkiem na króla, zobaczyła go na krzesło upadłym, bladym, drżącym, z twarzą zmienioną, która oburzenie, strach, gniew i jakąś niepewność wyrażała. Ręką chwytał za poręcz, usta otworzył jakby chciał zawołać kogoś... ale nie miał siły.
— Zastanów się, pani, co mówisz — odezwał się po chwili głosem słabym — takie obwinienie jest rzeczą największej wagi.
— Ja też ważność mojego zeznania rozumiem dobrze — odparła Loiska. — Sama jedna byłam, gdym podsłuchała; nie obwiniam, ale przestrzegam.
— Ale to mógł być żart chyba — przemówił król, w którego głosie czuć było trwogę jakąś i pomieszanie.
— Mówiono o tem nieraz i bardzo seryo — dodała Loiska. — Mogę powtórzyć szczegóły, motywa. Spodziewano się zmusić waszą królewską mość do stanięcia na czele nowej rekonfederacyi. Hetman wyznaczył do otoczenia karety oddział ze swojego regimentu; on i generał Kurdwanowski osobiście znajdować się mieli. Zdaje się, że to w prędkim czasie, w tych dniach dokonać się miało.
Loiska mówiła coraz śmielej.
— W moim interesie poważam się błagać waszą królewską mość, abyś, czyniąc użytek z tej przestrogi, raczył oszczędzić mnie, bo i tak lękam się być wystawioną na nieubłaganą zemstę hrabiego.
Król, na ręku oparty, dumał; łzę było widać w oku jego.
— O! ten niewdzięcznik — szepnął — człowiek, który mnie winien jest wszystko, dla którego wycierpiałem tyle!...
— Najjaśniejszy panie — ośmieliła się wtrącić kasztelanicowa — sumienie mi każe dodać, iż bynajmniej nie myślano nastawać na życie jego.
Zwolna przychodząc do siebie, król się poruszył.
— Rzecz jest, niestety, bardzo prawdopodobna — rzekł — a słowom pani nie mogę nie dać wiary... Jednakże...
Tu myślał chwilę, niepewien, co ma uczynić. Wziął za dzwonek i postawił go na stole; podszedł ku drzwiom jednym i zawrócił się od nich; skierował się ku drugim i wstrzymał. Blady był, drżący i zdawał zapominać nawet, że Loiska stała i czekała jeszcze.
Za trojgiem drzwi gabinetu z jednej strony siedział Ryx, który wpuścił Loiskę, za drugiemi czekał Komarzewski, trzecie oddzielały króla od pani krakowskiej i Mniszchowej.
Stanisław August wahał się widocznie, komu pierwszemu miał powierzyć tajemnicę i kogo wezwać do narady.
Nałóg i serce może pokierowały go ku pani krakowskiej. Zostawiając Loiskę na chwilę samą, wszedł żywo do sąsiedniego pokoju, gdzie panie piły czekoladę. W kilku słowach opowiedział rzecz całą. Słychać było dwa wykrzyki, szelest sukni i wielce poważna, z resztkami dosyć starannie pielęgnowanej piękności na twarzy, pani krakowska wsunęła się, wprost idąc do Loiski. Oblicze jej było pełne gniewu, ale zarazem jakby nadąsania na nieostrożną kobietę, która wprost, bez przygotowania, przyniosła królowi tak straszną wiadomość. Oczy pani krakowskiej z cynizmem wielkiej pani, mającej przed sobą istotę jakąś podrzędną, badały Loiskę, w której cała jej duma rozbudziła się od tego wzroku.
— Asindźka to słyszałaś na swe uszy? — zapytała.
Loiska potwierdziła skinieniem głowy tylko. Król wchodził już z siostrzenicą, panią Mniszchową, piękną panią, niemniej pańsko i arystokratycznie wyglądającą. Szeptała ona coś do ucha królowi, jak się łatwo domyśleć było, o Loisce.
Piękność jej nie podobała się ani zwiędłej pani krakowskiej, ani pani marszałkowej, która chorowała na imaginacyę, piła ciągle wody, brała lekarstwa i tem sobie płeć i cerę niszczyła.
Król prosił kasztelanicową, aby powieść swą powtórzyła, co ona dosyć niechętnie, w krótkich słowach spełniła.
Komentowano opowiadanie, znajdując je prawdopodobnem, lecz trwogi, jaką król okazywał, panie nie podzielały.
Przywołany przez króla Komarzewski, gdy mu udzielił tę wiadomość, usta zaciął, zdumiał się i nie powiedział nic.
Ponieważ Loiska nie miała już nic więcej do dodania i ciężkie swe posłannictwo spełniła, pilno jej było odejść. Król, jakby nie chciał jej puścić jeszcze, naradzał się z generałem.
— Polecam się opiece waszej królewskiej mości — odezwała się Loiska — gdyż się zemsty obawiam.
— Bądź pani spokojną, ja nie wydam jej, to pewna — rzekł król. — A nawzajem proszę jej, abyś o tej sprawie całej nie wspominała przed nikim. Musimy ją utopić i pogrześć; nikt o tem wiedzieć nie powinien. Zamach, gdyby nawet o wykonaniu jego myśleli, spełznie na niczem, bośmy o nim zawiadomieni. Nikt zaś nie potrzebuje wiedzieć, czy wypadek stanął na przeszkodzie, czy ostrzeżenie. Zatem i mścić się nie będzie mógł hetman.
Loiska podwakroć się już skłaniała, chcąc odchodzić, a król, wstrzymując ją, szeptał coś jeszcze z panią krakowską i marszałkową.
Ta wyszła do drugiego pokoju i powróciła, pakiecik jakiś przynosząc królowi, który przystąpił bliżej z wymuszonym uśmiechem do Loiski i dziękując, chciał ją skłonić, aby od niego małą przyjęła pamiątkę. Ognisty rumieniec wystąpił na twarzyczkę kobiety. Cofnęła się i głosem drżącym odparła:
— Najjaśniejszy panie, proszę, abym nie była upokorzoną. Pamiątką dnia tego będzie dla mnie, żem się do waszej królewskiej mości zbliżyć mogła.
Zmieszana, wysunęła się natychmiast.
Małe kółko, pozostałe w królewskim gabinecie, czas jakiś po wyjściu jej, pod wrażeniem jeszcze świeżem, milczało.
— Jest to tak do niego podobne — odezwał się w końcu król — a zresztą tak niemożliwą byłoby rzeczą coś podobnego wymyślić...
Pani krakowska, która przysiadła na kanapce i przybrała wyraz Egeryi, dwuznacznie odpowiedziała:
— To tylko powinno królowi dowieść, iż nie tak powszechny jest ten entuzyazm dla przyjaciół pana Ignacego, jak go malują. Partya przeciwna ma siły i gotowa się posunąć do ostateczności.
— A! to przymierze pruskie! to gospodarstwo nowe, które wszystko chce w kraju przerabiać na jakiś fason osobliwy! Nie kryję, że mi to wszystko w najwyższym stopniu wstrętliwe. Jakżeśmy daleko od szczęśliwych dni Kaniowa!
Marszałkowa westchnęła, król się zasępił.
— Tak — rzekł — od Kaniowa jednak pragnąłem się pojednać z hetmanem. Potemkin robił, co mógł; byłem świadkiem jego dobrej woli i pilnych starań; ale nic hetmana nie mogło nawrócić... szalony człowiek.
— To gorzej, że nie on jeden taki — dodała pani krakowska. — Pan Szczęsny, Rzewuski i wielu innych, podziela jego zdanie. Wczoraj u prymasa spotkałam biskupa inflanckiego, który też w spółce jest z nimi i oświadczył mi to bardzo otwarcie.
Generał Komarzewski stał milczący na boku. Panie zdawały się chcieć korzystać z wypadku, aby króla spróbować odciągnąć od nowych przyjaciół.
— W smutnem jestem położeniu — odezwał się Stanisław August. — Nie możecie wątpić, znając mnie oddawna, po której stronie są rzeczywiste sympatye moje; ale monarchą będąc, z władzą tak ograniczoną, do prądów czasu i do woli większości stosować się muszę.
— Kwestya tylko, czy to istotnie wola większości, czy gromadki ludzi, co wiele wrzawy robić umie — odezwała się z przekąsem marszałkowa.
— Prymas toż samo powiada — powiedziała pani krakowska.
Król rozpostarł ręce.
— Za daleko już zaszliśmy, potrzeba eksperyment doprowadzić do końca — rzekł.
— Byleby go potem za drogo nie przyszło opłacić — dodała siostra królewska.
— Proszę was, o tem wszystkiem ani słowa — odezwał się król, zwrócony ku generałowi także. — Z hetmanem, nie dając mu poznać, iż wiem o tem, widzieć się postaram.
Zamilkli wszyscy smutni jakoś, a po chwili król począł w sposobie monologu:
— Wszystkich mych dawnych, najlepszych przyjaciół, poczynając od Semiramidy, naraziłem sobie.. wszystkich! Nikt z nich nie rozumie twardej konieczności, której ulegam, wstrętu, jaki mam do tych nowatorow i do całej ich nieszczęśliwej roboty.
— Ale wasza królewska mość mógłbyś, opierając się na tych dawnych a wypróbowanych przyjaciołach, oprzeć się tej klice.
Król się uśmiechnął.
— Radbym, ażebyście byli na mojem miejscu! — westchnął — przekonalibyście się, że panem swej woli nie jestem.
Gdy to mówili, Ryx już zaglądał, coś szepcząc. Słychać było wymówione przez niego imię Ignacego Potockiego i podkanclerzego. Pani krakowska z Mniszkową wstały zachmurzone, szybko się przenosząc do gabinetu, którego drzwi zawarły za sobą; Komarzewski drugiemi wyniósł się do sali.
Z twarzy króla zszedł na rozkaz wyraz chmurny i pełen troski; zwykły uśmiech zarysował się na ustach. Obrócił się do stolika, biorąc z pośpiechem pierwszy list, na jaki natrafił.
Tuż piękna, spokojna postać Ignacego Potockiego ukazała się we drzwiach, a za nią niepozorny i na już obrzękłych trochę nogach ciężko posuwający się ksiądz podkanclerzy, którego czarne, wyraziste, ostre a rozumne oczy biegały po pokoju.
Im mniej król był usposobiony do czułego i sympatycznego przyjęcia tych gości, tem żywszą na pozór radością zwrócił się ku nim.
— Siadajcież, proszę! Czekałem. Cóż słychać? Całem sercem jestem z wami. Robota postępuje, nieprawdaż?
Zwrócił się do podkanclerzego.
— Waćpan jesteś jej duszą, to zaręcza już za sukces.
Do pana Ignacego wyciągnął rękę.
— A mamy wiele jeszcze do zwyciężenia, nim się starych politycznych nałogów i poglądów pozbędziemy. Ale audaces fortuna juvat, nieprawdaż? Jakże usposobieni posłowie dla nowego prawa?
— Niema wątpliwości, że przejdzie w wielką większość — rzekł pan Ignacy. — Tylko ta nieszczęsna nasza wielomówność! Niema nikogo, coby się ze swadą nie chciał popisać. Kasztelanów łukowskich i sandomierskich do zbytku, a czas drogi!
— To prawda — zawołał król, składając ręce. — Ale obyczajowi narodowemu folgować musimy. Niech się wygadają.
Schylił się król i jak przed chwilą zdawał się podzielać myśli i uczucia rodziny, tak teraz całą duszą wylany był, niby otwarty, ufny z tymi, których miał przed sobą.
— Wyście najlepsi przyjaciele moi — dokończył — wy jedni mnie rozumiecie. Lecz kochani, drodzy kolaboratorowie wielkiego dzieła: umiarkowania, wytrwałości... Wiele oszczędzać i na wiele oglądać się muszę.
I tak samo, jak przed panią krakowską, ręce szeroko rozłożył i westchnął:
— Całą duszą jestem z wami!






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie .