Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Barani Kożuszek.djvu/278

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ustach. Obrócił się do stolika, biorąc z pośpiechem pierwszy list, na jaki natrafił.
Tuż piękna, spokojna postać Ignacego Potockiego ukazała się we drzwiach, a za nią niepozorny i na już obrzękłych trochę nogach ciężko posuwający się ksiądz podkanclerzy, którego czarne, wyraziste, ostre a rozumne oczy biegały po pokoju.
Im mniej król był usposobiony do czułego i sympatycznego przyjęcia tych gości, tem żywszą na pozór radością zwrócił się ku nim.
— Siadajcież, proszę! Czekałem. Cóż słychać? Całem sercem jestem z wami. Robota postępuje, nieprawdaż?
Zwrócił się do podkanclerzego.
— Waćpan jesteś jej duszą, to zaręcza już za sukces.
Do pana Ignacego wyciągnął rękę.
— A mamy wiele jeszcze do zwyciężenia, nim się starych politycznych nałogów i poglądów pozbędziemy. Ale audaces fortuna juvat, nieprawdaż? Jakże usposobieni posłowie dla nowego prawa?
— Niema wątpliwości, że przejdzie w wielką większość — rzekł pan Ignacy. — Tylko ta nieszczęsna nasza wielomówność! Niema nikogo, coby się ze swadą nie chciał popisać. Kasztelanów łukowskich i sandomierskich do zbytku, a czas drogi!
— To prawda — zawołał król, składając ręce. — Ale obyczajowi narodowemu folgować musimy. Niech się wygadają.
Schylił się król i jak przed chwilą zdawał się podzielać myśli i uczucia rodziny, tak teraz całą du-