Ania na uniwersytecie/Rozdział XXV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Lucy Maud Montgomery
Tytuł Ania na uniwersytecie
Pochodzenie cykl Ania z Zielonego Wzgórza
Wydawca Wydawnictwo Arcydzieł Literatur Obcych RETOR
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Zrzeszenia Samorządów Powiatowych
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Janina Zawisza-Krasucka
Tytuł orygin. Anne of the Island
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

ROZDZIAŁ XXV.
Książę z bajki.

— Nie wiem co mam z sobą począć, — mówiła Ania, spoglądając przez okno Ustronia Patty na wierzchołki oddalonych sosen. — Mam zupełnie wolne popołudnie, ciociu Jakóbino. Czy mam je przepędzić tutaj przy wesołym ogniu na kominku, wśród woni rumianych jabłek, mruczących kotów i niewinnych porcelanowych psów z zadartemi zielonemi noskami, czy pójść do parku, gdzie przywołują mnie wierzchołki poszarzałych drzew i spienione fale, rozbijające się o nadbrzeżne skały?
— Gdybym była w twoim wieku, wybrałabym bezwzględnie przechadzkę po parku, — odparła ciotka Jakóbina, łechcąc żółte ucho Zyzia drutem od pończoch.
— Myślałam, że i ty, ciociu, uważasz się za taką młodą, jak my wszystkie, — żartowała Ania.
— Tylko dusza moja jest młoda, bo nogi już oddawna zaczynają mi odmawiać posłuszeństwa. Aniu, idź trochę na świeże powietrze, ostatnio bardzo mizernie wyglądasz.
— To chyba pójdę do parku, — odparła Ania z postanowieniem. — Nie mogę dzisiaj w domu usiedzieć. Czuję potrzebę ruchu. W parku na pewno i tak jest pusto, bo przecież wszyscy wybrali się na mecz piłki nożnej.
— A dlaczego ty nie poszłaś?
— Nikt mnie nie zaprosił, a właściwie nikt, oprócz tego strasznego, małego Dyzia Rangera. Z nim nie poszłabym za skarby świata, nie chcąc jednak sprawić mu przykrości, wytłumaczyłam, że nie lubię zawodów piłkarskich. Właściwie i na to nie mam dzisiaj ochoty.
— Więc przejdź się trochę po parku, — radziła ciotka Jakóbina. — Weź jednak parasolkę, bo zanosi się na deszcz. Mój reumatyzm wyjątkowo mi dziś dokucza.
— Ciociu, przecież reumatyzm mają tylko starzy ludzie.
— Na reumatyzm w nogach uskarżają się nawet młodzi, moja Aniu. U starych reumatyzm zazwyczaj rzuca się na duszę. Moja dusza, dzięki Bogu, jest zupełnie zdrowa. Jak kiedyś w życiu reumatyzm zaatakuje ci duszę, powinnaś natychmiast zamówić sobie trumnę.
Był już listopad, ten okres purpurowych zachodów słońca, odlatujących ptaków, zawodzących śpiewów fal morskich i głośnego wycia wichru w gęstych konarach sosen. Ania spacerowała po alejach parku, chcąc, jak twierdziła, pozbyć się mglistej powłoki dzisiejszego swego nastroju. Mglistości tej dotychczas nie znała, a dopiero zetknęła się z nią bliżej po rozpoczęciu trzeciego roku na uniwersytecie.
Pozornie tryb życia w Ustroniu Patty nie uległ właściwie żadnej zmianie. Co tydzień w piątek wieczorem duża bawialnia przepełniona była gośćmi i rozbrzmiewała wesołemi śmiechami. Codziennie rano Iza otrzymywała listy Jerzego i co wieczór wysyłała mu odpowiedź. Naogół wszyscy mieszkańcy Ustronia Patty darzyli Jerzego ogromną sympatją, tylko jedna ciotka Jakóbina twierdziła, że studentów teologji nie można brać pod uwagę.
— Może być bardzo miły, — mówiła Izie, — ale mojem zdaniem, duchowny powinien być poważny i myśleć tylko o swoich obowiązkach religijnych.
— Więc kapłanowi nie wolno się nawet uśmiechnąć? — oburzała się Iza.
— Kapłan nie jest świeckim człowiekiem, — skarciła ją ciotka Jakóbina. — Ty sama, wiedząc o tem, nie powinnaś flirtować z panem Blake.
— Ja wcale z nim nie flirtuję, — broniła się Iza.
Ale prócz Ani nikt w to nie wierzył. Ogólnie uważano, że Iza i tym razem zajęta jest chwilowo nowym konkurentem i prawie wszyscy potępiali jej postępowanie.
— Pan Blake nie należy do typu tych młodzieńców, do których należą Anatol i Augustyn, — tłumaczyła jej Stella. — Ta twoja zabawa może go unieszczęśliwić.
— Więc sądzisz, że aż do tego stopnia jest mną zajęty? — pytała Iza drżącym głosem. — Dałby Bóg, żeby się twoje przepowiednie spełniły.
— Izo, nie sądziłam, że nie posiadasz odrobiny uczucia. Jak możesz mówić, że cieszyłabyś się, gdybyś go mogła unieszczęśliwić?
— Tego nie powiedziałam, moja kochana. Słuchaj uważnie moich słów. Mówię tylko, że byłabym niezmiernie zadowolona, gdyby był mną aż tak zajęty. Wiedziałabym chociaż wówczas, że posiadam na niego wpływ.
— Zupełnie cię nie rozumiem, Izo. Zawracasz mu głowę, nie mając żadnych poważnych zamiarów.
— Pragnę doprowadzić do tego, żeby mi się oświadczył, — odparła Iza tajemniczo.
— Nigdy nie dojdę z tobą do ładu, — szepnęła Stella z niechęcią.
Od czasu do czasu, podczas piątkowych przyjęć, zjawiał się także Gilbert. Pozornie nie tracił dobrego humoru i na równi z innymi sypał żartami, jak z rękawa. Nie starał się specjalnie przebywać w towarzystwie Ani, ale jednocześnie wcale jej nie unikał. Gdy chwilami znajdowali się blisko siebie, prowadził z nią uprzejmą obojętną rozmowę, jakby była zupełnie nową jego znajomą. Zdawać się mogło, że ze starej przyjaźni nie pozostało już ani śladu. Ania najlepiej zdawała sobie z tego sprawę, lecz wmawiała w samą siebie, że uczuwa za to wielką wdzięczność dla Gilberta. Dotychczas była pewna, że wówczas, w ogrodzie, odmową swą zraniła go dotkliwie i że ta rana w jego sercu nie zagoi się tak szybko. Teraz dopiero doszła do wniosku, że widocznie Gilbert już dawno o tem wszystkiem zapomniał. Od czasu do czasu pocieszała się, że właściwie z miłości nikt jeszcze nie umarł, czyli i w tym wypadku Gilbertowi nie groziło żadne specjalne niebezpieczeństwo. Życiu towarzyskiemu oddawał się tak, jak dawniej i był zawsze pełen werwy i humoru. Widocznie posiadał już takie usposobienie, nie umiał bowiem usychać z rozpaczy dlatego, że jakaś młoda dziewczyna nie darzyła go żadnem żywszem uczuciem. Częstokroć nawet, przysłuchując się wesołym jego rozmowom z Izą, Ania zaczynała się zastanawiać, czy nie myliła się, sądząc, że Gilbert był nią kiedyś tak bardzo zajęty.
Coprawda, coraz częściej znajdowali się tacy, którzy chętnie zajęliby wakujące miejsce Gilberta. Jednak Ania spoglądała na wszystkich tych kandydatów wyniośle, nie pragnąc tymczasem zastępcy. I teraz właśnie, spacerując po pustym parku, usiłowała utwierdzić się w tem mniemaniu.
Przepowiednia ciotki Jakóbiny spełniła się istotnie, bo nagle spadł rzęsisty deszcz i Ania, otworzywszy parasolkę, poczęła biec wąską aleją parkową. Znalazłszy się na ulicy portowej, przystanęła na chwilę, lecz nagle silny podmuch wiatru odwrócił trzymaną przez nią parasolkę. Anię ogarniała rozpacz.
— Czy mogę pani służyć moim parasolem?
Ania podniosła głowę. Przed nią stał ucieleśniony bohater jej marzeń, wysoki, piękny, o głębokich, wymownych oczach i melodyjnym miłym głosie.
— Dziękuję panu, — odpowiedziała zmieszana.
— Przejdźmy do tego małego pawilonu, — zaproponował nieznajomy. — Jestem pewien, że deszcz za chwilę przestanie padać.
Wypowiedział to takim tonem, że Ania uczuła przyśpieszone kołatanie serca.
Szybkim krokiem przedostali się do pawilonu i usiedli przy sobie na małej, wąskiej ławeczce. Z wesołym uśmiechem Ania przyglądała się swemu odwróconemu parasolowi.
— Zawsze, jak parasol mi się odwraca, dochodzę do wniosku, że martwe przedmioty też nie są pozbawione pewnej dozy złośliwości, — szepnęła po chwili, śmiejąc się.
Pod wpływem deszczu, złociste jej loki wiły się teraz dokoła czoła i szyi. Na policzkach wykwitał promienny rumieniec, a szare oczy błyszczały nieugaszoną młodością. Nieznajomy spoglądał na nią z podziwem, a ona mimowoli rumieniła się pod siłą jego wzroku. Któż to mógł być? Zauważyła, że miał w butonierce białoczerwoną wstążeczkę redmondską. Była pewna, że z widzenia zna wszystkich studentów w Redmondzie, oczywiście oprócz nowicjuszów, ale ten miły nieznajomy, na pewno nowicjuszem nie był.
— Widzę, że jesteśmy kolegami, — rzekł młodzieniec, spoglądając na taką samą wstążeczkę, przypiętą do klapy płaszcza Ani. — Jest to zupełnie wystarczający powód do zawarcia znajomości. Nazywam się Robert Gardner, a domyślam się, że pani jest ową panną Shirley, która na ostatnim wieczorze filomackim czytała z takiem przejęciem Tennysona.
— Owszem, ale pana zupełnie nie pamiętam, — przyznała Ania szczerze. — Na którym kursie jest pan, jeżeli wolno wiedzieć?
— Zasadniczo mam wrażenie, że nie jestem na żadnym. Dwa lata temu, po ukończeniu dwóch kursów, przerwałem studja z powodu wyjazdu do Europy. Teraz wróciłem, zamierzając skończyć uniwersytet.
— To i ja jestem na trzecim roku, — rzekła Ania.
— Czyli jesteśmy kolegami nawet z tego samego kursu. Ja już oddawna pogodziłem się z utratą tych dwóch lat, bo ciągle się pocieszam, że uda mi się to nadrobić.
Deszcz padał przez całe pół godziny, które Ani wydawało się jedną, krótką chwilą. Wreszcie ołowiane chmury ustąpiły miejsca blademu błękitowi i wątłe listopadowe słońce rzuciło na ziemię pęk swoich złocistych promieni. Ania z nowym swym znajomym skierowała się w stronę Ustronia Patty. Chwilę jeszcze stali przed bramą, a wówczas nowy znajomy zapytał, czy może Anię kiedyś odwiedzić. Oczywiście otrzymał pozwolenie. Z rozpalonemi policzkami i bijącem sercem Ania wbiegła do domu. Nawet Mruczka, który wskoczył jej zaraz na kolana, odegnała niechętnie, tak była przepojona myślą o przygodnej znajomości.
Tego samego wieczora do Ustronia Patty zgłosił się posłaniec z pękiem wspaniałych róż i bilecikiem do panny Shirley. Iza ukradkiem przeczytała nazwisko i kilka poetycznych słów napisanych na bileciku.
— Robert Gardner, — zawołała. — Nie miałam pojęcia, że znasz Roberta Gardnera.
— Dzisiaj poznałam go podczas deszczu w parku, — pośpieszyła Ania z wyjaśnieniem. — Parasolka moja wywróciła się nagle i on, przechodząc ulicą, zaofiarował mi swój parasol.
— No, — Iza spojrzała na Anię podejrzliwie. — Wątpię, czy dla takiego prozaicznego przypadku przysyła ci teraz te piękne róże z piękniejszym jeszcze wierszem. Nie rumień się, Aniu, bo ten rumieniec cię zdradza.
— Nie pleć głupstw, Izo. A czy znasz pana Gardnera?
— O nim tylko słyszałam, ale znam jego siostry. Zresztą wszyscy w Kingsporcie znają go ze słyszenia. Gardnerowie należą do jednej z najbogatszych rodzin sinonosów, a Robert jest bardzo piękny i mądry. Przed dwoma laty matka jego ciężko zachorowała, a on z nią musiał wyjechać. Teraz powrócił i będzie zapewne dalej studjował. Wiesz, Aniu, czuję w powietrzu woń przyszłego romansu. Jestem nawet trochę zazdrosna, ale tylko trochę, bo przecież Robert Gardner, to zawsze nie Jerzy.
— Niemądra jesteś, — zawołała Ania dumnie.
Ale, gdy wreszcie znalazła się w łóżku, długo leżała wśród ciemności z otwartemi oczami. Chwilami przychodziło jej na myśl, że na drodze jej życia pojawił się wreszcie prawdziwy książę z bajki. Wspominając cudowne, duże oczy Roberta, utwierdzała się w mniemaniu, że to on właśnie był prawdziwym księciem.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lucy Maud Montgomery i tłumacza: Janina Zawisza-Krasucka.