Ania na uniwersytecie/Rozdział XXVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Lucy Maud Montgomery
Tytuł Ania na uniwersytecie
Pochodzenie cykl Ania z Zielonego Wzgórza
Wydawca Wydawnictwo Arcydzieł Literatur Obcych RETOR
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Zrzeszenia Samorządów Powiatowych
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Janina Zawisza-Krasucka
Tytuł orygin. Anne of the Island
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXVI.
Krystyna.

Mieszkanki Ustronia Patty wybierały się na wieczornicę, urządzaną przez studentów trzeciego kursu dla słuchaczów ostatniego roku. Ania miała na sobie naprawdę prześliczną suknię i z zadowoleniem przyglądała się swemu odbiciu w małem lustrze, zawieszonem w jej niebieskim pokoju. Właściwie jeszcze kilka dni temu sukienka ta była zupełnie skromna, uszyta z żółtawego jedwabiu, pokrytego szyfonem, Iza jednak tak długo nalegała, aż Ania pozwoliła jej cały szyfon wyhaftować małemi pączkami róż. Oczywiście teraz sukienki tej mogła pozazdrościć Ani największa elegantka w Redmondzie. Nawet Ala Boone, która sprowadzała sobie suknie z Paryża, przyglądała się z podziwem Ani, wchodzącej do sali Redmondu.
Biała orchideja, wetknięta we włosy, dopełniała stroju. Pęk białych orchidei otrzymała Ania tego samego dnia od Roberta Gardnera i jedną z nich wyjęła z bukietu, ażeby wzbudzić tem zazdrość koleżanek. W chwilę potem w pokoju zjawiła się Iza, patrząc z uwielbieniem na przyjaciółkę.
— Aniu, dziś wieczorem obwołana zostaniesz na pewno królową.
— To tylko zasługa mojej sukni.
— Co też ty gadasz? Pamiętasz, jak na jakimś wieczorze zaćmiłaś wszystkich, chociaż miałaś na sobie tylko bluzkę flanelową, uszytą przez panią Linde. Gdyby Robert nie zakochał się w tobie dotychczas, na pewno musiałby się zakochać właśnie dziś wieczorem. Nie podoba mi się tylko ta orchideja. Nie myśl, że to zazdrość przeze mnie przemawia. Ten kwiat jest stanowczo dla ciebie nieodpowiedni. Do twojej urody nie pasują takie egzotyczne rośliny. Proszę cię, wyjmij ją z włosów.
— Dobrze, spełnię twoje życzenie. Muszę przyznać, że i ja nie jestem tym kwiatem zachwycona. Robert prawdopodobnie wie o tem i dlatego przysyła mi orchideje bardzo rzadko.
— Jerzy przysłał mi dzisiaj kilka pąków róż, ale sam na wieczornicy nie będzie. Wytłumaczył się jakiemś zebraniem w kościele w robotniczej dzielnicy miasta. Jestem pewna, że to był tylko pretekst. Boże, jakże ja się lękam, że Jerzemu właściwie na mnie wcale nie zależy. Zastanawiam się tylko, czy mam uschnąć z tęsknoty i umrzeć, czy też żyć, ukończyć studja i stać się użyteczną dla społeczeństwa.
— Ponieważ to drugie jest przy twojem usposobieniu niemożliwością, więc uważam, że lepiej będzie, jak uschniesz i umrzesz, — odparła Ania z bezlitosnym uśmiechem.
— Jesteś bez serca!
— A ty, Izo, bez rozumu! Przecież zdajesz sobie sprawę, że Jerzy cię kocha.
— Ale dlaczego mi o tem nie mówi. Ja znowu nie śmiem go pytać. Coprawda miłość jego czuję na każdym kroku, ale sam wyraz oczu nie jest jeszcze dowodem niczego. Przed oficjalnemi zaręczynami nie zacznę haftować wyprawy, bo Opatrzność mogłaby mi zrobić na przekór.
— Widzisz Izo, pan Blake jest biedny i dlatego prawdopodobnie lęka się zaproponować ci małżeństwo. Sama wiesz, że to jest jedyny powód jego milczenia.
— Mam takie wrażenie, — przyznała Iza ze smutkiem. — Wobec tego chyba ja mu się będę musiała oświadczyć. Sądzę, że w tym wypadku powinnam nawet tak uczynić. A wiesz, Aniu, że Gilbert Blythe dotrzymuje stale towarzystwa Krystynie Stuart?
Zapinając właśnie w tej chwili złoty łańcuszek na szyi, Ania doszła do wniosku, że zameczek widocznie musiał być zepsuty. A może to palce odmówiły nagle posłuszeństwa?
— Któż to jest Krystyna Stuart?
— Siostra Romana Stuarta. Uczy się muzyki w Kingsporcie. Ja jej nie znam, ale podobno jest bardzo ładna i mówią, że Gilbert szaleje za nią. Pamiętasz, jak się złościłam, gdyś odtrąciła Gilberta. Teraz widzę, że Robert Gardner był twojem przeznaczeniem. Przyznaję ci słuszność, żeś go wybrała.
Tym razem Ania nie zarumieniła się, jak to zwykle bywało, gdy koleżanki mówiły o jej przyszłem małżeństwie z Robertem Gardnerem. Twarzyczka jej pobladła, a w sercu uczuła dotkliwy ból. Denerwowała ją ta ustawiczna paplanina Izy. Nie mogąc na nikim innym wywrzeć swojej złości, uderzyła śpiącego na poduszce Mruczka.
— Wstrętne kocisko! Wynoś się stąd!
Zabrawszy orchideje, zbiegła nadół, gdzie ciotka Jakóbina siedziała, spoglądając na palta dziewcząt, rozwieszone przy ogniu. Robert Gardner czekał już w bawialni, głaszcząc kota Sabiny. Kot jednak widocznie nie miał do niego zaufania, bo usiłował wyrwać się z jego objęć. Wszyscy inni w Ustroniu Patty darzyli Roberta wielką sympatją. Nawet ciotka Jakóbina uważała go za najsympatyczniejszego młodzieńca i twierdziła, że Ania jednak ma szczęście. Tego rodzaju uwagi zazwyczaj Anię denerwowały. Chociaż przyjaźń Roberta, okazywana w tak romantyczny sposób, imponowałaby chyba każdej dziewczynie, to jednak Ania wołałaby, aby koleżanki nie decydowały o jej przyszłości. Pomagając jej włożyć płaszcz, Robert wypowiedział znowu jakiś komplement, lecz Ania przyjęła go obojętnie i w drodze do Redmondu nie odezwała się ani słowem. Dopiero gdy weszli na salę, twarzyczka Ani nabrała dawnych rumieńców, a oczy zabłysły radością życia. Uśmiechnęła się do Roberta wesoło, na co on odwzajemnił jej się także uśmiechem, o którym Iza zwykła mawiać, że jest „głęboki i aksamitny“. W gruncie rzeczy jednak Ania zdawała się Roberta nie widzieć, bo właśnie przed chwilą dojrzała pod rozłożystą palmą Gilberta w towarzystwie młodej dziewczyny, która prawdopodobnie była ową Krystyną Stuart.
Istotnie towarzyszka Gilberta była bardzo ładna, o ciemnoniebieskich oczach i lśniących czarnych włosach.
— Od najdawniejszego dzieciństwa, zawsze marzyłam o takim wyglądzie, — myślała Ania ze smutkiem. — Brzoskwiniowa cera, błyszczące ciemnoniebieskie oczy, czarne lśniące włosy. Właśnie ona jest taka, dziwię się tylko, że nie nazywa się Kordelja Fitzgerald. Mam jednak wrażenie, że figurę ma gorszą niż ja, a nos napewno brzydszy.
To ostatnie spostrzeżenie uspokoiło nieco Anię.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lucy Maud Montgomery i tłumacza: Janina Zawisza-Krasucka.