Ania na uniwersytecie/Rozdział XXIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Lucy Maud Montgomery
Tytuł Ania na uniwersytecie
Pochodzenie cykl Ania z Zielonego Wzgórza
Wydawca Wydawnictwo Arcydzieł Literatur Obcych RETOR
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Zrzeszenia Samorządów Powiatowych
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Janina Zawisza-Krasucka
Tytuł orygin. Anne of the Island
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXIV.
Na widownię występuje Jerzy.
Prospect Point, 20 sierpnia.

— Droga Aniu, — pisała Iza. — Usiłuję szeroko otworzyć oczy, żeby napisać do ciebie obszerny list. Tego lata zaniedbywałam Cię szalenie, kochanie, ale pociesz się, że wszystkich moich znajomych to samo spotkało. Od dzisiaj postanowiłam odpowiadać na listy, które otrzymałam podczas tego lata. Oczywiście najprzód piszę do ciebie, chociaż w tej chwili jestem szalenie senna. Wczoraj wieczorem byłam z kuzynką Emilją u sąsiadów. Gdy wszyscy goście wyszli, gospodyni z trzema córkami poczęły ich strasznie obgadywać. Przyszło mi zaraz na myśl, że po naszem wyjściu i nas spotka ten sam los. Po powrocie do domu dowiedziałyśmy się od pani Lili, że pastuch tej właśnie sąsiadki choruje na szkarlatynę. Pani Lili jest specjalistką od udzielania takich nieprzyjemnych wiadomości. Ogromnie się boję szkarlatyny i naturalnie tej nocy nie mogłam wcale zasnąć. W chwilach krótkiej drzemki nawiedzały mnie przykre sny. O trzeciej w nocy obudziłam się, czując gorączkę i ból gardła. Byłam przekonana, że zaraziłam się szkarlatyną. Natychmiast zajrzałam do książki lekarskiej kuzynki Emilji, aby się dowiedzeić, jakie są objawy tej okropnej choroby. Wszystkie te objawy ja właśnie miałam. Z rozpaczą wróciłam do łóżka i smacznie zasnęłam. Dziś rano czułam się zupełnie dobrze, więc doszłam do wniosku, że to jednak nie jest szkarlatyna. Wątpię tylko, czy od wczorajszego wieczora choroba mogłaby się tak rozwinąć. Teraz, podczas białego dnia zaczynam już rozumować, ale wśród nocnych ciemności najprzykrzejsze myśli przychodzą człowiekowi do głowy.
— Prawdopodobnie dziwisz się, że jestem w Prospect Point. Otóż ojciec nalega zawsze, abym choć jeden miesiąc podczas lata spędziła nad morzem i wysyła mnie do pierwszorzędnego pensjonatu swej kuzynki w Prospect Point. Przybyłam tutaj dwa tygodnie temu. Jak zwykle przywiózł mnie ze stacji wuj Marek Miller swoim staroświeckim powozikiem. Wuj Marek jest szalenie miłym staruszkiem i dał mi podczas drogi garść czerwonych cukierków miętowych. Miętówki sprawiają na mnie wrażenie słodyczy, mających pewien związek z religją, bo jak byłam jeszcze małą dziewczynką, babcia Gordon częstowała mnie zawsze miętówkami w kościele. Pamiętam, że kiedyś zapytałam nawet, czy miętówki pachną świętością? Miętówek wuja Marka wołałam nie jeść, bo wyjął je przy mnie z kieszeni razem z kilku zardzewiałemi gwoździkami. Nie mogłam jednak robić mu przykrości, więc od czasu do czasu wyrzucałam je pojedyńczo na drogę. Gdy już nie miałam ani jednej, wuj Marek zauważył to i rzekł troskliwie: „Panno Izo, nie wolno zjadać odrazu wszystkich słodyczy, gotowa się pani rozchorować.“
— Oprócz mnie, w pensjonacie kuzynki Emilji mieszka jeszcze pięć osób, cztery starsze panie i jeden młodzieniec. Z prawej strony sąsiaduje ze mną pani Lili, która lubuje się w opowiadaniu o własnych swych dolegliwościach i najróżnorodniejszych chorobach. Gdy się tylko wymieni nazwę jakiejś choroby, ona zaraz kiwa głową i mówi z ubolewaniem: „Ach, doskonale to znam“. Potem oczywiście wylicza wszelkie objawy. Jerzy opowiada, że pewnego razu w obecności pani Lili wspomniał, o „ataksji ruchowej“, a ona naturalnie orzekła, że i to zna doskonale. Twierdzi, że przez dziesięć lat na to chorowała, i że wyleczenie zawdzięcza jakiemuś znachorowi.
— Któż to jest Jerzy? zapytasz. Bądź cierpliwa, Aniu. W odpowiedniej chwili i na odpowiedniem miejscu dowiesz się o nim wszelkich szczegółów. Bo przecież nie mogę go mieszać ze starszemi paniami.
— Sąsiadką moją z lewej strony przy stole jest pani Phinney, która mówi zawsze drżącym głosem i ma się wrażenie, że za chwilę łzy popłyną z jej oczu. Zdawaćby się mogło, że życie jej jest naprawdę padołem płaczu, a uśmiech, to tylko chwilowa lekkomyślność. Ta pani ma o mnie jeszcze gorsze zdanie, niż ciotka Jakóbina.
— W rogu stołu, na lewo ode mnie, siedzi panna Marja Grimsby. Gdy pierwszego dnia zwróciłam się do panny Marji, że według mnie zbiera się na deszcz, ona roześmiała się głośno bez słowa. Gdy zauważyłam, że w Prospect Point jest dużo moskitów, ona roześmiała się także. Jestem pewna, że przyjęłaby również śmiechem nawet to, gdybym ją zawiadomiła, że ojciec mój się powiesił, matka otruła, a brat siedzi w więzieniu. Widocznie z tym śmiechem już się urodziła, ale mnie to wyprowadza z równowagi.
— Trzecią starszą panią jest pani Grant, miła, kochana staruszka. Jest jednak ogromnie nieciekawa w rozmowie, bo o wszystkich wyraża się jak najlepiej.
— A teraz kolej na Jerzego.
— Natychmiast po przyjeździe tutaj ujrzałam naprzeciw przy stole pewnego młodzieńca, który na powitanie uśmiechnął się do mnie tak przyjacielsko, jakby mnie znał od urodzenia. Wuj Marek wyjaśnił mi, że ten młodzieniec nazywa się Jerzy Blake i jest studentem teologji w St. Columba. W tym roku zaangażowano go do kościoła misyjnego w Prospect Point.
— Jerzy jest szalenie brzydki, poprostu uważam go za najbrzydszego mężczyznę jakiego widziałam w życiu. Ma szalenie długie nogi i bardzo niezgrabną figurę. Włosy jego przypominają len, oczy ma zielonkawe, usta szerokie, a uszy... wolę o jego uszach nie myśleć.
— Jedyną jego zaletą jest miły głos i niezwykle porządny charakter. Bardzo prędko staliśmy się przyjaciółmi, bo on ukończył uniwersytet redmondski, mamy zatem dużo wspólnych spraw do omówienia. Chodziliśmy więc razem na ryby, a wieczorem na spacery przy świetle księżyca. W nocy Jerzy jest nawet zupełnie ładny. Oczywiście stare panie, z wyjątkiem pani Grant, nie lubią Jerzego, bo jest wesoły i zawsze woli być w mojem niż w ich towarzystwie.
— Aniu, nie wiem dlaczego, ale pragnę, żeby Jerzy nie uważał mnie za trzpiotkę.
— Zeszłej niedzieli Jerzy wygłosił kazanie w miejscowym kościele. Oczywiście i ja poszłam do kościoła, ale nie mogło mi się pomieścić w głowie, że Jerzy wkrótce będzie pastorem.
— Kazanie trwało dziesięć minut, a ja przez cały ten czas czułam się dziwnie mała i niepozorna. Podczas kazania Jerzy nie mówił o kobietach i na mnie nawet nie spojrzał. Właśnie w owej chwili zdałam sobie sprawę, że jestem szalenie lekkomyślna i płytka istota i że nie mam nic wspólnego z kobiecym ideałem Jerzego. Kobieta, którą Jerzy by pokochał, musiałaby być prawdopodobnie bardzo szlachetna i posiadać wielki zapas silnej woli. Jednocześnie pomyślałam o tem, że podczas kazania Jerzy wydał mi się kompletnie ładny, a wyraz jego oczu był wyjątkowo natchniony. Zapragnęłam wtedy stać się podobną do ciebie, Aniu.
— W powrotnej drodze do domu, Jerzy podszedł do mnie, jak zwykle uśmiechając się wesoło, ale ten jego uśmiech wydał mi się jakoś zupełnie inny. Ujrzałam teraz prawdziwego Jerzego i zastanawiać się zaczęłam, czy on kiedykolwiek ujrzy prawdziwą Izę, której nawet ty, Aniu, nigdy jeszcze nie widziałaś.
— „Jerzy“, szepnęłam, zapominając nazwać go panem Blake. „Jerzy, jest pan stworzony na duchownego. Nie powinien pan był obierać żadnego innego zawodu“.
— „To prawda“, — odparł Jerzy z uśmiechem. — „Długo zastanawiałem się nad tem, bo zasadniczo nie chciało mi się zostać pastorem. Ale wreszcie doszedłem do wniosku, że widocznie Pan Bóg przeznaczył mi ten zawód“.
— Mówił to głosem bardzo cichym i spokojnym i odrazu zrozumiałam, że swe obowiązki będzie spełniał należycie. Zaczęłam zazdrościć kobiecie, którą on wybierze sobie na żonę. Na pewno ta kobieta będzie miała silną wolę i zawsze potrafi się zdecydować, który kapelusz ma włożyć, bo będzie miała wogóle tylko jeden. Pastorowie rzadko bywają bogaci. Ale żona Jerzego będzie tak szczęśliwa, że pieniądze nie będą miały dla niej żadnego znaczenia.
— Aniu, nie myśl przypadkiem, że się zakochałam w Jerzym Blake. Bo czemże może być dla mnie taki ubogi, brzydki teolog, jak Jerzy? Nawet wuj Marek twierdzi, że toby było nieprawdopodobne.
A teraz dobranoc.

Twoja Iza.

P. S. Właściwie to jest niemożliwe, ale lękam się, że to prawda. Jestem zarazem szczęśliwa i zrozpaczona. Przeczuwam w głębi duszy, że on nigdy nie zwróci na mnie specjalnej uwagi. Jak sądzisz, Aniu, czy mogłabym kiedyś zostać stateczną pastorową? I. G.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lucy Maud Montgomery i tłumacza: Janina Zawisza-Krasucka.