Światło, które zagasło/Rozdział IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Rudyard Kipling
Tytuł Światło, które zagasło
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo Polskie
R. Wegner
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Józef Birkenmajer
Tytuł orygin. The Light That Failed
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ IX.

„Jeżeli wziąszy zwyczajną glinę,
Zdołałem zlepić posąg bożyszcza
Z tej bryły ziemi dłońmi zręcznemi —
Większą to dla mnie cześć ziszcza.“

„Jeżeli wziąłeś zwyczajną glinę
I jeśliś przytem rąk nie oczyścił
Z ziemskiej zakały, — toś za zysk cały
Wstyd większy jedynie ziścił.“
(Dwaj garncarze.)

Przez resztę tygodnia Dick nic zgoła nie robił. Potem znów przyszła niedziela. Oczekiwał jej zawsze z tęsknotą i bojaźnią, ale odkąd rudowłosa pannica naszkicowała jego portret, obawa niemal zaczęła brać górę nad tęsknotą.
Przekonał się, że Maisie puściła całkiem w niepamięć jego rady co do wprawiania się w rysunku. Zaczęła znów partaczyć na dobre, nabiwszy sobie znów w głowę ćwieka jakąś „główką fantazyjną.“ Dick musiał użyć niemałego wysiłku, by opanować wzburzenie.
— I na cóż się przyda udzielanie rad? — rzekł uszczypliwie.
— Ależ to będzie obraz... prawdziwy obraz; jestem pewna, że Kami pozwoli mi wystawić go w Salonie. Czy masz co przeciwko temu?
— Chyba nie... ale nie zdążysz wykończyć go przed otwarciem wystawy.
Maisie zawahała się na chwilę, ba, nawet zrobiło się jej nieswojo.
— Właśnie dlatego wyjeżdżamy o miesiąc wcześniej do Francji. Tutaj naszkicuję pomysł, a wykończę go w pracowni Kamiego.
W Dicku serce zamarło; nieomal zaczął się zżymać na królową, która nie mogła się mylić.
— W sam raz, gdy mi się wydawało, że zdołałem nieco się posunąć w swych zamierzeniach, ona mi się wymyka, by uganiać za motylkami. Doprawdy można oszaleć!
Połajań tych niepodobna było wypowiedzieć głośno ze względu na obecność ryżej panny, przeto Dick jedynie wzrokiem przesyłał wysłowić się niedające wyrzuty.
— Bardzo mi przykro — przemówił, — zdaje mi się, że popełniasz omyłkę. Ale jaki jest pomysł tego obrazu?
— Zaczerpnęłam go z książki.
— Złe to, jak na początek. Książki nie powinny służyć za natchnienie do obrazów. I jakaż to...
— Oto ona — ozwała się za jego plecami rudowłosa panna. — Kiedyś czytałam Maisie urywek z „Grodu straszliwej nocy.“ Czy pan zna tę książkę?
— Troszkę. Żałuję tego, com powiedział. W tej książce nie brak dobrych obrazów. I cóż uderzyło jej fantazję?
— Opis Melancholji:

Jak u wielkiej orlicy, skrzydła jej się kładną,
Lecz ta ich okazałość nazbyt jest bezwładną,
By w królewskim, wyniosłym rozwinąć się locie...

— A oto dalej (Maisie, kochanie, podaj-no herbatę):

Czoło brzemienne myśli i rojeń udręką.
Pęk kluczy ma za pasem. Odzież wiejskiej baby,
Fałdziście karbowana, sztywna od krochmalu,
Niby gładka powierzchnia zimnego metalu.
Stopa ciężko obuta — zdepce przedmiot słaby.

w rozlazłym głosie czytającej nie znać było mniejszego nawet starania, by ukryć szyderstwo. Dick żachnął się.

— Ależ to już było raz opracowane przez pewnego artystę, którego zwano Dürerem. Jakiż jest dalszy wątek poematu?

Półczwarta wieku temu — i z okładem. —
Wyrosły zjawy jego dziwnej myśli.

To tak, jak gdyby ktoś starał się pisać na nowo Hamleta. Będzie to jeno strata czasu.
— Nie wcale nie! — mówiła Maisie, umyślnie z hałasem stawiając filiżanki, ażeby dodać sobie fanaberji. — Myślę, że temu podołam. Czy nie widzisz, jak piękne dzieło może powstać z tego tematu?
— Jakże u licha może ktoś stworzyć arcydzieło, gdy jeszcze nie zdobył należytej wprawy? Pomysł może mieć lada dureń, ale do wykonania czegokolwiek potrzeba wprawy... wprawy, biegłości i przekonania... nie wystarczy lecieć za pierwszą lepszą zachcianką! — powiedział Dick przez zęby.
— Nie rozumiesz — rzekła Maisie. — Ja sądzę, że potrafię to wykonać.
Znów poza Dickiem rozległ się głos pannicy:

Zawiedziona, pobita, wżdy rąk nie opuszcza;
Zbolała, z duszą chorą, temci więcej działa...
Nieujarzmiona wola siłę w niej poduszcza;
Iż mózg się zmudzi, ręce ochoty nie tracą,
I wszystkie jej zgryzoty są trudem i pracą...

Zdaje mi się, że Maisie zamierza w tym obrazie przedstawić samą siebie.
— ... Siedzącą na tronie z obrazów, nieprzyjętych na wystawę? Nie, nie zrobię tego, moja droga. Sam przez się pomysł wprost mnie oczarował. Oczywiście ty, JJ, s. Dicku, nie masz przekonania do fantazyjnych portretów.Tobie do gusta przypada tylko widok krwi i trupich piszczeli.
— W tych słowach brzmi całkiem wyraźne wyznanie. Jeżeli ty porywasz się na Melancholję, która poprostu będzie tylko głową strapionej kobiety, to ja potrafię wymalować jeszcze lepszą... i zrobię to. I cóż ty wiesz o Melancholji?
Dick najmocniej wierzył, że w tej oto chwili w duszy jego mieściły się trzy czwarte strapień całego świata.
— Była to kobieta — odpowiedziała Maisie — która cierpiała wiele... aż się przebrała miara jej cierpień... wówczas zaczęła śmiać się ze wszystkiego, co ją dręczyło... ja zaś uchwyciłam jej śmiech i poślę go do Salonu.
Rudowłosa dziewczyna powstała i, śmiejąc się, wyszła z pokoju.
Dick spojrzał na Maisie wzrokiem pełnym pokory i zwątpienia.
— Mniejsza o ten obraz — odezwał się. — Czy naprawdę zamierzasz wrócić do Kamiego o miesiąc wcześniej?
— Muszę... o ile mam wykończyć obraz.
— I czy to jedyne twoje pragnienie?
— Ma się rozumieć. Bądź-że rozsądny, Dicku.
— Nie starczy ci sił. Masz jedynie pomysły... pomysły oraz parę zdawkowych podniet. Doprawdy jest to dla mnie tajemnicą, jak zdołałaś przez dziesięć lat bez przerwy oddawać się tej niewdzięcznej pracy. Zatem naprawdę odjeżdżasz... o miesiąc wcześniej?
— Muszę wykończyć dzieło.
— Twoje dzieło... ba!... Nie, nie to miałem na myśli. Całkiem dobrze, moja droga. Oczywista, powinnaś wykonać swoje dzieło... a ja... zdaje mi się, że muszę się z tobą rozstać na cały tydzień.
— Nawet nie zostaniesz na herbacie?
— Nie, dziękuję. Czy pozwalasz mi odejść, moja droga? Nie jestem ci już na nic potrzebny, a ćwiczenie w rysunku już ci zbyteczne.
— Pragnęłabym, żebyś mógł pozostać, a wtedy moglibyśmy porozmawiać o mym obrazie. Jeżeli jeden tylko obraz pozyska wzięcie, tem samem powszechna uwaga zwróci się na inne. Wiem, że niektóre z mych dzieł są dobre i wartoby je ludziom pokazać. Ty zaś nie powinieneś być tak opryskliwy.
— Bardzo mi przykro! O Melancholji pomówimy w jedną z niedziel następnych. Jeszcze ich zostało cztery... tak, jedna, dwie, trzy, cztery... do twojego odjazdu. Do widzenia, Maisie.
Maisie stanęła przy oknie pracowni i zamyśliła się; niebawem powróciła rudowłosa dziewczyna, mając kąciki ust nieco przypudrowane.
— Dick odszedł — ozwała się Maisie, — w sam raz, gdy chciałam pomówić z nim o obrazie. Czyż to nie samolubstwo z jego strony?
Jej towarzyszka otworzyła usta, jak gdyby chcąc coś przemówić, lecz natychmiast je zamknęła i zabrała się nów do czytania „Miasta Strasznej Nocy“.
Dick tymczasem był już w parku i obchodził wciąż w kółko pewną drzewinę, którą od kilku już niedziel obrał był za powiernika. Klął głośno, a gdy się przekonał, że niedołęstwo mowy angielskiej tylko tamuje mu rozjuszenia, jął szukać ulgi w arabszczyźnie, która świetnie nadaje się do użytku strapionych. Był niezadowolony z nagrody za swoją wierną służbę; był niezadowolony z samego siebie... i wiele czasu upłynęło, zanim doszedł do dawnego wniosku, że „królowa mylić.. się nie może“.
— Partja przegrana! — mówił sobie; — nic nie poradzę wobec jej kaprysu. Ale w Port Saidzie, gdy się nam gra nie wiodła, mieliśmy zwyczaj podwajać stawki — i grać dalej. Ona porywa się na Melancholję! Niema na to ani talentu, ani znajomości przedmiotu, ani też wprawy... wystarczą jej dobre chęci... Cięży na niej klątwa Reubena. Nie będzie zajmowała się rysunkiem, gdyż to wymaga prawdziwej pracy... a mimo to silniejsza jest ode mnie... Pokażę jej, że lepiej niż ona potrafię wymalować Melancholję; ba, i to jej nie wzruszy. Ona powiada, że umiem malować tylko krew i piszczele. Nie chce mi się wierzyć, że w jej żyłach krew istotnie płynie. Jednakże ja ją kocham i muszę kochać nadal... a o ile zdołam upokorzyć jej niepowściągliwą próżność, uczynię wszystko, co w mej mocy. Namaluję Melancholję, która będzie naprawdę czemś podobnem do Melancholji... tej Melancholji „która żadnym rozumem nie bywa pojęta.“ Wezmę się do tego natychmiast, bodaj ją dja... niebo miało w swej opiece!
Uświadomił sobie jednak, że pomysł nie przyjdzie na zawołanie... i że niepodobna mu się opędzić od myśli o wyjeździe Maisie. W tydzień później, gdy mu pokazywała szkice do Melancholji, prawie nie zwrócił na nie uwagi. Niedziele mknęły chyżo jedna za drugą — i oto nadszedł czas, w którym nawet wszystkie kościelne dzwony Londynu nie zdołałyby przywołać Maisie, iżby wróciła do Dicka. Kilkakrotnie Dick coś tam Binkiemu prawił o „dwupłciowych mitręgach“, ale psina nasłuchała się już tylu wynurzeń Dicka i Torpenhowa, że nawet nie nadstawiła swych tulipanowych uszek.
Panny zezwoliły, by Dick zajął się wyprawieniem ich w drogę. Miały odjechać z Dover nocnym parowcem, a spodziewały się powrócić w sierpniu. Był to właśnie luty, więc Dick miał uczucie, iż nadużywano jego cierpliwości. Maisie tak się krzątała, ogołacając małe mieszkanko i pakując swe płótna, że nie miała czasu do namysłów. Dick pojechał do Dover i stracił tam cały dzień nad dręczącem rozmyślaniu o pewnej, dość dziwnej, możliwości: czy Maisie przed samem rozstaniem pozwoli mu na jednego całusa? Przychodziło mu na myśl, że mógłby przecie objąć ją silnem ramieniem i uprowadzić — wszak widywał, jak porywano kobiety w Sudanie południowym; ale Maisie nie dałaby się uprowadzić.Zwróciłaby nań swe siwe oczy i odezwałaby się do niego:
— Dicku, jakiż z ciebie samolub!
A wtedy opuściłaby go odwaga. Koniec końców, lepiej było prosić o tego całusa.
Nigdy widok Maisie nie kusił go tak do pocałunków, jak wtedy, gdy wysiadała z nocnego pociągu pocztowego na platformę przewiewnej przystani, ubrana w szary płaszcz nieprzemakalny i małą czapeczkę sukienną, używaną w podróży. Rudowłosa dziewczyna nie była tak powabna. Zielone jej oczy jakby wpadły głębiej, wargi miała spieczone. Dick dopatrzył przeniesienia bagaży na pokład, poczem podszedł do Maisie, stojącej w ciemności tuż koło pomostu. Pakunki pocztowe padały z łoskotem do składowni, a rudowłosa dziewczyna nie spuszczała ich z oka.
— Będziecie miały niemiłą jazdę — ozwał się Dick. — Wiatr wieje z boku... Sądzę, że wolno mi będzie pojechać do ciebie w odwiedziny?
— Nie, nie rób tego. Będę bardzo zajęta. Zresztą, gdybyś mi był w czem potrzebny, to cię zawezwę. Ale wpiszę do ciebie z Vitry sur Marne. Będę miała moc takich spraw, w których przydasz mi się swą radą. Och, Dicku, byłeś dla mnie tak dobry!... taki dobry!
— Dziękuję ci za to słowo, moja droga. Ale powiedz mi... czy nic się nie zmieniło?
— Nie umiem kłamać. Nie zmieniło się... w tym względzie... ale nie myśl, żem niewdzięczna...
— Do licha z wdzięcznością! rzucił Dick oschle w stronę kotłowni.
— Na cóż się trapić? Wiesz, że w obecnym stanie rzeczy zmarnowałabym twoje życie, a ty zwichnąłbyś moje. Czy pamiętasz, co mówiłeś tego dnia, kiedy byłeś taki nadąsany... tam w Parku?.. Jedno z nas musi się przełamać. Czy nie mógłbyś zaczekać, aż ten dzień nadejdzie?
— Nie, moja droga. Chcę cię mieć nieprzełamaną... oddaną całkowicie tylko mnie jednemu.
Maisie potrząsnęła główką.
— Mój biedny Dicku! cóż ci na to mogę powiedzieć?
— Nic nie mów. Czy dasz mi się pocałować?.. Tylko raz jeden, Maisie. Przysięgam, że nie będę się dopominał o więcej. Na to chyba możesz się zgodzić... a wtedy dopiero dam się przekonać, że darzysz mnie wdzięcznością.
Maisie nadstawiła policzek, a Dick pociemku odebrał swą zapłatę. Był to istotnie jeden tylko pocałunek, lecz ponieważ termin nie został określony, więc całus ten trwał długo, bardzo długo. Maisie wyrwała się z gniewem, Dick stanął opodal, zawstydzony i przejęty dziwnem oszołomieniem, rozlewającem się po całem ciele.
— Do widzenia, ukochana. Nie chciałem cię nabawiać strachu. Przepraszam... Tylko... chciałem ci powiedzieć... szanuj zdrowie i niech ci się wiedzie w malowaniu... zwłaszcza Melancholji. Ja też mam zamiar podjąć ten motyw. Przypomnij mnie pamięci Kamiego i uważaj na to, co pijesz. Wszędzie w małych miasteczkach woda bywa okropna, ale najgorsza we Francji. Pisuj do mnie, jeżeli ci czego potrzeba, i bywaj mi zdrowa. Pożegnaj ode mnie oną dziewoję... i.. czy wolno mi cię pocałować raz jeszcze?.. Nie?.. Masz najzupełniejszą rację. Do widzenia!
Czyjś krzyk, rozlegający się w tej chwili, dał mu do zrozumienia, że nie wolno wdzierać się na pochylnię bagażową. Gdy w chwilę później parowczyk zaczął odbijać, Dick dotarł już do bulwaru przystani i całe swe serce wysłał w pogoń za odjeżdżającym statkiem.
— Doprawdy nic... nic na całym świecie... nie dzieli nas od siebie... nic, oprócz jej uporu. Te parowce, jadące do Calais, są stanowczo za małe. Muszę namówić Torpenhowa, ażeby o tem napisał do dzienników... Oho, statek już śmiga przed siebie.
Maisie stała w miejscu, gdzie Dick ją pozostawił, naraz tuż koło siebie posłyszała sapiące pochrząkiwanie.
Rudowłosa dziewczyna wpatrywała się w nią oczyma, rozjarzonemi szyderczym błyskiem.
— On cię pocałował! — ozwała się. — Jakże mogłaś mu na to pozwolić, skoro on niczem nie jest dla ciebie? Jak śmiałaś przyjąć od niego pocałunek? Och, Maisie... pójdźmy do damskiego przedziału. Czuję się źle... bardzo źle.
— Przecież nie jesteśmy jeszcze na pełnem morzu. Zejdź do kajuty, moja droga, ja tu jeszcze pobędę. Nie lubię swędu maszyn... Biedny Dick! Należał mu się jeden... tylko jeden... Ale nie myślałam, że tak mnie tem przestraszy...
Dick powrócił do Londynu nazajutrz rano, w sam raz śniadanie, które zamówił telegraficznie. Ku swemu niezadowoleniu zastał w pracowni tylko puste talerze, przeto jął ryczeć na całe gardło, jak niedźwiedzie z bajki; wszedł Torpenhow, a minę miał wielce skruszoną.
— Pst! — odezwał się. — Nie wyprawiaj takich wrzasków. To ja ci zabrałem jedzenie. Chodź do mnie, a zobaczysz, dlaczegom to zrobił.
Dick stanął zdumiony na progu... albowiem na sofie Torpenhowa leżała, ciężko oddychając, uśpiona dziewczyna. Tani kapelusik marynarski, sukieńczyna w białe i niebieskie prążki, stosowniejsza na czerwiec niż na luty, upaćkana błotem na połach, żakiecik lamowany imitacją baranka i wyszargany w szwach naramiennych, parasolka za półtora szylinga, a zwłaszcza rozpaczliwy stan szewrowych bucików — wszystko to całkowicie wyjaśniało sytuację.
— Ech, powiadam ci, stary, to sprawa kiepska! Nie powinieneś sprowadzać tu takich osobników. Nie można się ustrzec kradzieży.
— Przyznaję ci, że nie wygląda to pięknie... ale posłuchaj, jak było.Właśnie wchodziłem do domu, zdążając na śniadanie, gdy ona zataczając się, wpadła do sieni. Początkowo sądziłem, że jest pijana... ale było to omdlenie. Nie mogłem jej pozostawić tak, jak leżała, więc przyniosłem ją tutaj i poczęstowałem twojem śniadaniem. Była wyczerpana głodem, więc ledwo zmiotła wszystko z talerza, natychmiast usnęła.
— Znam się nieco na tej słabości. Pewno żywiła się parówkami... tak przypuszczam. Torp, powinieneś był oddać ją w ręce policji za to, że pozwoliła sobie na omdlenie w tak zacnym domu. Biedna nieboga! Spojrzyj w jej twarz! Niema w niej łajdactwa ani za grosz.... tylko głupota... ociężała, bezmyślna, ułomna, bzdurna głupota. Głowę ma charakterystyczną. Czy widzisz, jak kości na policzkach i szczękach zaczęły już przeświecać przez skórę?
— Jeżeliż to bezlitosny barbarzyńca! Nie urągaj kobiecie, gdy upadła. Czy nie moglibyśmy jej przyjść z pomocą? Ona poprostu była wycieńczona głodem... prawie zwaliła mi się w ramiona, a gdy się dorwała do jedzenia, to żarła jak dzikie zwierzę. To okropne!
— Mogę dać jej pieniędzy, a ona z pewnością je przepije. Czy ten sen czasem nie potrwa na wieki wieków?
Dziewczyna rozwarła oczy i rzuciła na mężczyzn spojrzenie, w którem dziwnie kojarzyła się bezczelność i trwoga.
— No jakże? lepiej? — dopytywał się Torpenhow.
— Tak, dziękuję panu. Niewielubym znalazła ludzi tak dobrych, jak pan. Dziękuję.
— Kiedy porzuciłaś służbę? — zagadnął Dick, przyjrzawszy się jej pokaleczonym palcom.
— Skąd pan wie, że byłam w służbie? Tak jest, byłam służącą... dziewczyną do wszystkiego. To mi się nie podobało.
— A jak tam... czyś zadowolona, że jesteś sama sobie panią?
— Czy wyglądam na zadowoloną?
— Zdaje mi się, że nie. Przepraszam, jeszcze chwilkę. Czy nie byłabyś łaskawa obrócić się twarzą do okna?
Dziewczyna spełniła jego prośbę, a Dick jął z uwagą przyglądać się jej twarzy — tak uważnie, że aż uznała za stosowne ukryć się za plecami Torpenhowa.
— Właśnie to znajduję w jej oczach — mówił Dick, chodząc tam i zpowrotem po pokoju. — Wspaniałe oczy do mego obrazu... a oczy to, koniec końców, rzecz najważniejsza w każdym portrecie. Ta dziewka została mi z nieba zesłana, aby mi powetować... to, co mi zostało odebrane. Teraz, gdy ta tygodniowa mordęga spadłaa z ramion, mogę na serjo przystąpić do roboty. Najwyraźniej niebo mi ją zsyła. — Tak... Bądź tak dobra, podnieś nieco brodę.
— Powoli, stary, powoli. Już ją doprowadzasz do kołowacizny — wtrącił Torpenhow, widząc, jak dziewczyna drży na całem ciele.
— O, nie pozwól pan, by on mi urągał! Proszę, niech pan nie pozwoli, by mi urągano! Już i tak dziś okrutnie mnie poturbowano za to, żem zaczepiła mężczyznę. Niech pan nie pozwoli, żeby on na mnie tak spozierał! To-ci musi być zbereźnik!.. Ale niech mu pan nie pozwoli patrzeć tak na mnie! Och, kiedy on tak na mnie patrzy, to mi się zdaje, jak gdybym była nieubrana...
Zanadto nadszarpane były nerwy wtem wątłem ciele, by mogły dłużej wytrzymać to napięcie; dziewczyna rozbeczała się jak dziecko i zaczęła labiedzić. Dick otwarł przymknięte okno, a Torpenhow zatrzasnął drzwi.
— Toś ty taka! odezwał się Dick tonem łagodnym. Mój przyjaciel może zawołać policjanta, a ty możesz uciec temi drzwiami. Nikt nie chce ci wyrządzać krzywdy.
Dziewczyna łkała jeszcze spazmatycznie przez parę minut, poczem usiłowała skłonić się do śmiechu.
— Doprawdy, nic złego ci się nie stanie. A teraz posłuchaj mnie przez chwilkę cierpliwie. Jestem z zawodu tak zwanym artystą. Wiesz-że ty, czem zajmują się artyści?
— Coś tam gryzmolą czerwonym i czarnym atramentem na wekslach w kantorze.
— I z tem się zgodzę. Ja jeszcze nie dorosłem do gryzmolenia na wekslach. Takiemi rzeczami zajmują się członkowie Akademji. Chcę namalować twoją głowę.
— Po co?
— Bo jest ładna. Dlatego będziesz przychodziła trzy razy na tydzień, o godzinie jedenastej z rana, do tego pokoju — tam naprzeciwko — a ja będę ci dawał trzy suwereny, tygodniowo za to tylko, że będziesz siedziała cicho i dasz się malować. Masz tu suwerena na zadatek.
— Tak, za darmo? O, mój!...
Obracała pieniądz w palcach, poczem znów rozpłakała się bez powodu:
— I panowie się nie boją, że ich oszukam?
— Nie. Tylko brzydkie dziewczyny tak postępują.Zapamiętaj sobie dobrze naszą kamienicę. Ale prawda, jakże ci na imię?
— Jestem Bessie... Bessie... nazwisko pewno zbyteczne? Bessie Broke... Stone-broke, jeżeli panowie wolą[1]. A jakie są nazwiska panów? Choć w takich wypadkach... nikt nie podaje prawdziwego nazwiska.
Dick wzrokiem zasięgnął rady Torpenhowa.
— Ja nazywam się Heldar, a mój przyjaciel nosi nazwisko Torpenhow. Musisz przyjść tu koniecznie. Gdzie mieszkasz?
— Za rzeką... w jednym pokoju... za pięć szylingów sześć pensów tygodniowo. Czy pan tylko nie kpi sobie ze mnie, mówiąc o tych trzech suwerenach?
— Przekonasz się. A pamiętaj, Bessie, że na przyszły raz jak przyjdziesz, nie powinnaś mieć na sobie tej szminki; ona bardzo niszczy skórę, a ja mam tu wszystkie farby, jakich ci tylko będzie potrzeba.
Bessie wyszła, wycierając sobie policzki podartą chusteczką. Obaj mężczyźni zamienili z sobą spojrzenia.
— Postąpiłeś po męsku — rzekł Torpenhow.
— Boję się, żem postąpił głupio. Nie naszą to rzeczą chodzić po świecie i nawracać takie kobiety, jak Bessie Broke. Zresztą kobieta, taka czy owaka, nie ma prawa stanąć na naszym progu.
— Może ona nie powróci?
— Powróci, chociażby na myśl, że znajdzie tu ciepły kąt i strawę. Wiem, że przyjdzie, na nasze nieszczęście. Ale pamiętaj stary, że to nie kobieta, tylko moja modelka, więc bądź-że ostrożny.
— Także coś! przecież to zwykłe sobie czupiradło... ulicznica... nic więcej.
— Tak tobie się zdaje. Zaczekaj, aż się nieco odpasie i ochłonie z trwogi. Ten typ urody nader szybko odzyskuje utracone wdzięki. Ani jej nie poznasz za parę tygodni, gdy ten obłąkańczy strach zniknie z jej oczu. Będzie aż nadto wesoła i uśmiechnięta, jak na moje zamiary.
— Ależ chyba bierzesz ją z litości?... ażeby mnie zrobić przyjemność?
— Nie mam zwyczaju igrać z ogniem dla czyjejś tam przyjemności. Ona z nieba została mi tu zesłana, jak już zdaje się zaznaczyłem poprzednio, ażeby mi dopomóc w namalowaniu Melancholji.
— Nigdy mi ani słowem nie wspominałeś o tej jejmości.
— Cóż mi po przyjacielu, jeżeli muszę mu słowami opowiadać o swoich pomysłach? Powinieneś był sam odgadnąć, o czem myślę. Czy słyszałeś, jak chrząkałem ostatniemi czasy?
— I owszem... ale chrząkanie ma wiele różnych znaczeń w twojej mowie, począwszy od złego tytoniu, a skończywszy na kiepskich nabywcach. Przy tem zdaje mi się, że od jakiegoś czasu nie byłeś ze mną nazbyt poufały.
— Było to chrząkanie donośne, wydarte z głębi ducha. Powinieneś był się domyślić, iż oznacza ono Melancholję.
Zamilkł i czas jakiś przechadzał się razem z Torpenhowem po pokoju; naraz kuksnął przyjaciela pod żebro.
— Co, i teraz jeszcze tego nie widzisz? Rozpaczliwa nędza Bessie, to przerażenie w jej oczach skojarzyły się kilku szczegółami pewnego strapienia, jakie nawiedziło mnie ostatniemi czasy. Prawdopodobnie będzie na czarno i pomarańczowo... po dwa odcienie w każdym kolorze. Ale nie umiem bawić się w objaśnienia, gdy mi kiszki marsza grają.
— Brzmi to niezbyt pocieszająco. Lepiejbyś się trzymał, Dicku, swoich żołnierzy, zamiast bredzić o głowach, oczach i przeżyciach!
— Tak myślisz?
I Dick zaczął obracać się na pięcie, śpiewając:

Każdy jak indyk się puszy,
Kiedy ma gronia przy duszy;
Jak się śmieją i bawią — że ino słuchajcie!
Każdy z nich gada dowcipnie,
Kiedy mu forsa się sypnie;
Owa! ale ich warto zobaczyć — po plajcie![2]

Poczem zasiadł do biurka, aby na czterech arkusikach listu wylać wobec Maisie swe serce; nie skąpił jej rad i zachęty, a wszystko pieczętował uroczystą obietnicą, że i on z całym zapałem weźmie się do roboty, skoro Bessie zjawi się znów w jego domu.
Dziewczyna stawiła się w dniu oznaczonym, niewymalowana i niewystrojona, naprzemian okazując to lęk to nadmierną śmiałość. Gdy się przekonała, że nie żądają od niej niczego, jak tylko, by siedziała spokojnie, odrazu się ustatkowała i zaczęła swobodnie, a nie bez ciętości, wypowiadać swe zdania o wyglądzie pracowni. Radowało ją ciepło, wygoda, a nadewszystko uwolnienie od lęku przed dolegliwościami fizycznemi. Dick sporządził kilka jednobarwnych szkiców jej głowy, ale pomysłu do Melancholji jak nie było, tak nie było.
— Jak to panowie nie umieją utrzymać porządku! — odezwała się Bessie w parę dni później, czując się już tutaj zupełnie jak u siebie w domu. — Daję głowę, że i ubrania panów są w takim stanie. Mężczyźni nigdy nie myślą o tem, do czego służą tasiemki i guziki.
— Kupuję ubranie, żeby je nosić, a noszę tak długo, póki się nie zedrze na strzępy. Nie wiem, jak postępuje Torpenhow.
Bessie przetrząsnęła sumiennie pokój Torpenhowa i wygrzebała cały stos podartych skarpetek.
— Część zaceruję na poczekaniu — oświadczyła — a część wezmę do domu. Czy pan wie, że ja teraz po całych dniach siedzę w domu bezczynnie, niby wielka dama, i nie zwracam uwagi na inne dziewczyny z mego domu... jak gdyby to były jeno muchy na ścianie? Nie lubię gadać po próżnicy, ale powiadam panu, że potrafię dać im tęgą odprawę, gdy mnie zaczepiają. Nie, teraz to mi zupełnie przyjemnie. Zamykam drzwi na klucz; dziewki mogą mi wymyślać przez dziurkę od klucza, a ja sobie siedzę w pokoju, jak wielka pani, i ceruję skarpetki. Pan Torpenhow zdziera skarpetki odrazu z obu końców.
— Ode mnie ma trzy suwereny tygodniowo i przyjemność spędzania czasu w mem towarzystwie... i nie zacerowała mi ani jednej skarpetki. Od Torpenhowa nie otrzymała nic, conajwyżej od czasu do czasu kiwnął jej głową na schodach... a pocerowała mu wszystkie pary. Bessie ma w sobie wiele kobiecości...
Tak myślał Dick i przyglądał się jej z pod pół-rozwartych powiek. Dobre odżywianie i wypoczynek, jak to Dick przewidywał, zmieniły do niepoznania dziewczynę.
— Czego się pan tak na mnie patrzy? — ozwała się gorączkowo. — Niech pan przestanie. Pan okropnie wygląda, gdy mi się tak przypatruje. Pan mnie nie lubi, prawda?
— To zależy od twego zachowania.
Odtąd Bessie zachowała się przykładnie; jedynie z końcem każdego seansu trudno było skłonić ją do wyjścia na zaszarzałą ulicę. Wolała daleko bardziej pracownię i duży fotel przy kominku, gdzie przesiadywała, trzymając na kolanach kilka skarpetek dla wytłumaczenia zwłoki. O takiej porze zawsze do pokoju zachodził Torpenhow, a Bessie ożywiała się, opowiadając osobliwe i przedziwne historje ze swej przeszłości, a jeszcze większe cuda o teraźniejszej poprawie doli. Przyrządzała im herbatę, jak gdyby miała do tego upoważnienie; przy tej sposobności nieraz Dick nadybał wzrok Torpenhowa, utkwiony w jej zgrabnej, drobnej kibici, ponieważ zaś krzątanie się tej dziewczyny po pokoju rozniecało w młodym malarzu ognistą tęsknotę do Maisie, więc odgadywał, dokąd zmierzały myśli przyjaciela.
Bessie z niezwykłą pieczołowitością dbała o stan bielizny Torpenhowa. Rzadko odzywała się do niego w towarzystwie, za to niekiedy gawędzili z sobą sam na sam na schodach.
— Ale-ci też dureń ze mnie skończony! — mówił Dick sam do siebie. — Wiem, jak to nas wabią czerwone blaski kominków, gdy wałęsamy się po obcem mieście... a my tu prowadzimy życie tak odludne, sobkowskie. Dziwię się, ze Maisie nie doznaje czasami tego uczucia... Ale teraz nie mogę przecie wyrzucić Bessie za drzwi! Sprawa się rozpoczęła, jak tylko można, najgorzej... niewiadomo na czem si to skończy.
Pewnego Wieczora, po seansie, który przeciągnął się aż do zupełnego zmroku. Dick zapadł w lekką drzemkę; nagle obudził go jakiś stłumiony głos w pokoju Torpenhowa.
— No, jakże się teraz wziąć do rzeczy? — myślał, zrywając się na równe nogi. — Głupioby to wyglądało, gdybym tam wchodził... O, Bóg ci zapłać, Binkie!
Foksterjer, wypadłszy całą siłą swego impetu, maluchnym pyszczkiem roztrącił przymknięte drzwi pokoju Torpenhowa i przybiegł usadowić się wygodnie na Dickowym fotelu. Drzwi niepostrzeżenie otwarły się na oścież, tak iż Dick poprzez platformę podestu mógł w półświetle dostrzec Bessie, wywnętrzającą się wobec Torpenhowa. Klęczała u jego nóg i dłońmi oplotła mu kolana.
— Wiem... wiem... — mówiła z prostoduszną poufałością. — Nie powinnam tego czynić, ale... nic na to nie umiem poradzić... Pan był dla mnie taki dobry... taki dobry... i nigdy pan we mnie nic nie upatrzył. A ja tak starannie wszystko panu reperowałam... a jakże, reperowałam... O, wcale się nie domagam, żeby się pan ze mną ożenił. Gdzie mi tam o tem myśleć? Ale czy... czy pan mógłby mnie zabrać do siebie i żyć ze mną, póki nie trafi się panna, jak należy? Ja jestem panną taką, co to niecałkiem jest w porządku... wiem o tem... Ale będę harować... ręce sobie urobię i poobijam aż do kości, żeby tylko panu dobrze ze mną było. A przecie nie jestem brzydka. Proszę mi powiedzieć, czy pan się zgadza?
Dick ledwo rozpoznał głos Torpenhowa w odpowiedzi, którą usłyszał po chwilce:
— Ależ zastanów się. Przecież z tego nic ci nie przyjdzie. Skoro tylko gdzieś w świecie wybuchnie wojna, starczy tylko krótkie zawiadomienie, a będę musiał w te pędy jechać tam, gdzie mi każą. Wystarczy jedno zawiadomienie... moja droga.
— I cóż z tego? Więc... aż do czasu pańskiego odjazdu... Aż do czasu pańskiego odjazdu. Przecie niewiele żądam, a... pan nie wie, jak doskonale znam się na gotowaniu!
Objęła mu szyję ramieniem i ciągnęła ku sobie jego głowę.
— A więc... więc... do czasu... mojego odjazdu...
— Torp! — zawołał Dick z przeciwległego progu, prawie nie umiejąc opanować swego głosu. — Chodź-no tu, stary, na chwilę. Jestem w kłopocie... „Daj Boże, żeby nie usłyszał.“
Z ust Bessie dobyło się coś w rodzaju przekleństwa. Bała się zawsze Dicka, więc w śmiertelnej trwodze zbiegła pędem ze schodów, ale zda się, iż wiek cały upłynął, zanim Torpenhow wkroczył do pracowni. Zbliżył się do okapu kominka, wcisnął głowę w ramiona i jęknął, jak zraniony buhaj.
— Jakiem-że prawem, do kaduka, wtrącasz się do mnie? — przemówił nakoniec.
— Kto tu z czem się wtrąca? Wszak zdawna ci już mówił głos rozsądku, że nie powinieneś tak się błaźnić. Była to ciężka mitryga i udręka, na św. Antoniego, ale teraz masz całkowitą rację!..
— Nie trzeba było pozwalać, ażeby ona szwendała tu przed mojemi oczyma, jak gdyby była panią w tych pokojach. To właśnie mnie tak podnieciło. Zawsze rzecz taka obudzą w samotnym mężczyźnie pożądliwość, co, nieprawda? — tłumaczył się Torpenhow ze skruchą.
— Teraz mówisz do rzeczy. Prawda, że tak bywa... Ale ponieważ nie potrafisz rozważyć ujemnych stron podwójnego gospodarowania, czy wiesz, co ci czynić wypada?
— Nie wiem... a chciałbym wiedzieć.
— Powinieneś na czas jakiś puścić się w pyszną przejażdżkę, ażeby się nieco przewietrzyć. Jedź sobie do Brighton do Scarborough, do Prawle Point, i napatrz się na przejeżdżające okręty. Wyjeżdżaj... i to zaraz. Czy to nie cudny pomysł? Ja się tu zaopiekuję Binkiem, ale ty wyjeżdżaj natychmiast. Nie właź w drogę djabłu... on zawsze wygra... Lepiej przed nim uciekać. Pakuj manatki i — w drogę!
— Zdaje mi się, że masz rację. Gdzież to mam jechać?
— I ty się mienisz specjalnym korespondentem?! Najpierw się spakuj, a potem możesz się pytać.
W godzinę później Torpenhow pomknął dorożką poprzez nocne mroki.
— Skoroś się już ruszył, pewno pomyślisz nad tem, dokąd się udać — mówił mu Dick na odjezdnem. — Jedź do Euston, na początek... i... jeszcze nocy dzisiejszej... o tak... strąb się, jak stary!
Powrócił do pracowni i zapalił jeszcze parę świec, bo mu się pokój wydał bardzo ciemnym.
— Ach ty Jezabel! mała głupia Jezabelo! czy mnie jutro nie znienawidzisz?... Binkie, chodź-no tutaj!
Binkie rozwalił się nawznak na kilimku koło pieca, więc Dick niechcący — naumyślnie wytrącił go kopniakiem z tego błogostanu.
— Mówiłem, że to porządna dziewczyna. Omyliłem się. Gada, że umie gotować... to już zgóry ukartowane przestępstwo. O Binkie, gdybyś był mężczyzną, poszedłbyś na potępienie, ale gdybyś był kobietą i opowiadał, że umiesz gotować, należałoby ci się coś jeszcze gorszego!





  1. Stone-broke lub stony-broke — w gwarze ulicznej znaczy tyjle co zrujnowany, zbankrutowany, zwichnięty, bez posady (dosł. złamany, od to break)
  2. Stone-broke. (Uw. tłumacza.)





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Rudyard Kipling i tłumacza: Józef Birkenmajer.