Ładny chłopiec/Tom II/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Ładny chłopiec
Wydawca Maurycy Orgelbrand
Data wyd. 1879
Druk S. Orgelbranda Synowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VIII.

Znowu tedy o Arci nie było mowy. Pan Bolesław, nie zrywając z nią, przewidywał, że rzucone w porze, w szczęśliwą godzinę słówko, mogło go na nogi postawić. Wymawiając je, wcale się tego skutku nie spodziewał, puścił je na wiatr, — tym czasem nad wszelkie przewidywania powiodło mu się umysły poruszyć.
— Miejże tu rozum — rzekł w duchu — póki szedłem ostrożnie i z pewną rachubą, wszystko mi się nie wiodło. Rzuciłem się zuchwale, szalenie, i kto wie? kto wie?
Najbardziéj go utwierdziło w przekonaniu, iż z bałamutnéj przechwałki coś urosnąć może — to, że drugiego dnia ujrzał wchodzącego do siebie Sanermanna.
— Jakem się tylko dowiedział, że pana tu znowu mamy — rzekł ze swą dobrodusznością przybyły, obie ręce wyciągając ku Bolesławowi — spieszę, abym się wytłomaczył. Zniknąłeś nam pan z oczów. Pragnąłem dawno oczyścić się, udowodnić, że w tém co zaszło, mojéj winy nie było.
— Nie mówmy o tém — przerwał Bolesław — proszę bardzo, niemam żadnéj pretensyi.
— Z czém że pan do nas powraca? — dodał śmiejąc się Sanermann — ludzie powiadają, że z projektami.
— Może to być — rzekł krótko Bolesław — jeszcze nic stałego nie mam obmyślanego.
— No, bo gdyby co było do zrobienia, pan wie, ja lubię być czynnym, i zemną idzie gładko, coulant. Cha, cha!
Bolesław podał mu cygaro; był zamyślony, zamknięty, milczący.
— Od familii mojéj spodziewam się nareszcie odzyskać należne mi kapitały — rzekł. — To prawda, że nie bardzo dotąd wiem, co z niemi zrobię. — Chciałbym je użytecznie dla kraju i dla siebie obrócić.
— Dla kraju? — podchwycił Sanermann — to tak się mówi — ale pierwsza rzecz dla siebie. U nas, to prawda, weszło teraz w zwyczaj mówić, że się wszystko robi dla kraju. Tyje kto, to dla ogółu, zbiera kapitały, to dla ojczyzny. Kupuje dobra, poświęca się dla gospodarstwa krajowego — no! tak ale pieniądze się dla tego chowa do swojéj kieszeni! cha! cha...
— Nie zaprzeczy pan — przerwał Bolesław z wielką serią....
— Ja niczemu nie przeczę! — odparł żywo Sanermann — byle mnie dobrze było, co mi to szkodzi, że się kraj z tego cieszy! — Mnie mówiono — dodał — że pan szuka spólnika?
— Być może iż go przyjmę — rzekł namyślając się gospodarz — ale pan, jeśli się nie mylę, jest już w spółce z p. Samuelem.
— Cóż to szkodzi?
Bolesław się skłonił.
— P. Samuel mocno mi uchybił.
— Pan jemu także! bądźmy szczerzy — podchwycił Sanermann. — Ja sam byłem sprężyną, ale muszę być sprawiedliwym. Tu jest tylko kwita — cha, cha!
— Ale po takiém doświadczeniu — dodał Bolesław — kwitujmy lepiéj oba z siebie na przyszłość.
— Co ja panu powiem — odezwał się Sanermann — w interesach nie powinno być ani gniewu, ani miłości, tylko Geschäft.
— Ja mam inne wyobrażenia — zamknął Bolesław.
Sanermann się zadumał trochę i ręką po brodzie powiódł, jakby probował, czy dobrze jest ogolona.
— Ja panu co powiem — powtórzył cicho — niech się pan nie spieszy z tą rewolucyą w bankowych sprawach, niech się pan namyśli dobrze — i niech pan ze mną czasem pogada.
— Gdyby mi kapitały nadeszły — przerwał Bolesław, zbliżając się do niego, widzi pan, ja teraz chcę być bardzo, bardzo oszczędnym — i mieszkania nawet nie spieszę najmować, czy mogę rachować na to, że pan je do swéj kassy weźmiesz w depozyt, póki ja sobie lokalu nieopatrzę?
— Ale z duszy serca! — chwytając go za ręce, zawołał Sanermann. — U mnie jest trzy Werthejmowskie kassy! miejsca dosyć — proszę bardzo!
Aż mu się lice rozjaśniło.
— Więc mogę rachować? — dodał kłaniając się gospodarz i przeprowadzając go do drzwi.
— A jakże! a jakże!
Zaledwie się rozstali, Sanermann zupełnie w pole wywiedziony, poleciał do wspólnika zdać mu sprawę z rozmowy. Bombastein się namyślał.
— Ja muszę się z nim widziéć! — rzekł — to nic nie pomoże. Ubiję to wszystko, zobaczysz.
Po obiedzie Boleś znalazł w kawiarni wuja. Jak tylko go zobaczył Maciórek, powołał natychmiast do siebie.
— Co ty to za bąka w kurs puściłeś? — zapytał.
— Bąka? — odparł Bolesław — ja?
— A no, o kapitałach — zkądżeś je wziął? Od familii? gdzie u dyabła familia? Sfiksowałeś czy co?
— A jeśli ja kapitały mam, niewchodząc w to czyje — rzekł Bolesław — i obrócę je na to ażeby porujnować tych, co mnie chcieli zgnębić?
— Kochany Bolesiu — odezwał się Maciórek — wszystko się na świecie trafia, ale żeby kto tobie miał powierzyć kapitały? Jutro by go trzeba oddać do Bonifratrów.
Bolesław zmilczał, kazał podać kawę, pytając wuja, czy mu nie może czém służyć. Było to poruszenie serca zupełnie nowe, Maciórek nigdy nie odmawiał.
— Wiesz co, kawę piłem — ale kieliszeczek maleńki likworu jakiego, dla konkokcyi, nie odmawiam.
P. Bolesław kazał podać Chartreusę najlepszą.
Ta wspaniałomyślność więcéj dała do myślenia profesorowi, niż plotki o kapitałach.
— Któż go wie? może na jaką żyłę złota natrafił? — rzekł w duchu. — Ludzi głupich, nie siedzących u Bonifratrów, jest dużo!
Zaledwie pół kieliszka wysączył profesor, gdy zdyszany zjawił się p. Samuel. Natychmiast Bolesław wstał i chciał odejść spiesznie, gdy Bombastein pochwycił go za rękę.
— Cieszę się, że pana spotykam — zawołał — bardzo potrzebowałem się wytłomaczyć przed nim. Niechno pan siada. Pan do mnie ma urazę, ja do pana.
Maciórek, niechcąc przeszkadzać poufnemu tłomaczeniu się, zabrał kieliszek i wstał, idąc się przypatrywać bilardzistom. Tu znalazł w tylnéj straży widać umieszczonego Sanermanna. Przywitali się milcząco.
— A co, mówią z sobą?
Profesor głową kiwnął tylko.
— Jak pan sądzi, porozumieją się?
— Nic niewiem — ja w ogóle nic, nic niewiem.
Sanermann bywał złośliwy.
— Jakto, to pan niewie téż, gdzie najlepszy kawior?
— A, to wiem — zaśmiał się profesor. — Pod teatrem...
— Widzi pan, że są rzeczy, które pan wie, nawet lepiéj niż drudzy — rzekł Sanermann. — Gdyby się zawarł pokój z Bombasteinem, szepnął cicho — to byśmy go gdzieś zaleli trochę i zakąsili — Hę?
— Niemam nic przeciwko temu — odezwał się profesor, byleby w przyzwoitéj porze i warunkach, a nie dorywczo. Dorywczych takich, chwytanych zakąsywań ja nie lubię. Każda rzecz wymaga rozwagi pewnéj i planu.
— Ma pan racyę — rzekł Sanermann, usiłując zajrzéć do drugiego pokoju. Spotrzegł tam pana Bolesława na kanapie rozpartego, z cygarem w ustach, na którego argumentami nacierał p. Samuel.
Szła rozmowa trybem przyzwoitym, lecz ze strony młodzieńca widać było bierny opór, nieprzełamany jeszcze, a p. Samuel silił się mocno o rozbicie spotkanéj na drodze przeszkody. Bolesław mówił mało, słowa mu się wyrywały z dymem cygara, oszczędne, obojętne, gdy z drugiéj strony sypał się grad, lała powódź wyrazów coraz dobitniejszych, a ruchy rąk obu popierały argumentacyę tak dzielnie, iż obawiać się było można, aby nie zaczepiły o cygaro milczącego przeciwnika. Ustąpił więc p. Sanermann, zostawując ich z sobą. Profesor udawał, że patrzy na bilard, ale w istocie łamał sobie głowę co to wszystko znaczyć mogło? Jakim sposobem ten Boleś już podeptany, nagle znowu wypływał i stawał się figurą tak ważną.
— Nie podobna zrozumiéć — mówił w duchu — i niezręczny i nie tak bardzo bystry, a tu nagle staje się bohaterem! Ludzie koło niego tańcują — i gotów być obiadek do zjedzenia! Nie pojmuję.
Wtém pod ręce się wiodąc, jak dwaj starzy, dobrzy przyjaciele wyszli z gabinetu p. Samuel z Bolesławem, śmiejąc się, szepcząc coś po cichu, uradowani oba. Bombastein zbliżył się do Maciórka.
— Ja w domu nie lubię obiadków dawać, kobiety zawsze zawadzają, jutro sobie u Bouquerela zjemy we czterech, co?
Skłonił się profesor.
Wszystko tedy było skończone — zgoda między panami chrześciańskiemi zawarta. P. Bolesław, jakoś już dłużéj niemając ochoty rozprawiać, wziął zaraz za kapelusz i opuścił kawiarnię. Potrzebował sam z sobą być i namyśléć się, co z tego wszystkiego wyniknie. Odegrał rolę swoją wybornie, złudzenie było zupełne — może nawet posunięte za daleko; jednakże spektatorowie musieli z niego być wyprowadzeni. — Na czém się to więc skończyć miało?
Jak było wyjść z tego położenia, aby się nie przyznawać do kłamstwa i nie być zawstydzonym.
Położenie to wątpliwe mogło się przeciągnąć, w najszczęśliwszym razie, chociażby parę tygodni, ale potém? Grać rolę kapitalisty, nie mając kapitału, można bardzo krótko tylko, przeciągnąć się ona nie daje.
Prawie machinalnie, nie mając co z sobą począć, Boleś skierował się ku kamienicy Rehmajerów. Mrok padał, była to najlepsza do odwiedzin godzina, tu i owdzie światła zapalać zaczynano. Zdala w sklepie dostrzegł zwykły ruch wieczorny, starannie ominął go aby nie być postrzeżonym, i dostawszy się do drzwi, śpiesznie kroczył ku wschodom. W téj chwili coś z kąta pierzchnęło, jakby chłopiec sklepowy i znikło, a Boleś nie był i w połowie wschodów, gdy na dole ukazał się Derbisz w aksamitnéj czapce.
Podniósł głowę do góry i zawołał.
— Za pozwoleniem, a dokąd to pan, dokąd?
Unikając pokazania się i odpowiedzi, pan Bolesław popędził żywiéj i z cicha dobiegł do drzwi pokoiku Arci, probował — były zamknięte. Zajrzał przez dziurkę, nie było wewnątrz światła.
W tém tuż za sobą spostrzegł nacierającego Derbisza.
— Co pan tu robi? — spytał surowo komisant.
Przybyły nie odpowiedział wcale.
— Niepotrzebnie się pan fatygował — dodał szydersko Derbisz — nikogo niema i długo nikogo tu nie będzie. Pani z pannami wyjechała z miasta — tak, tak. — Niema tu już po co się skradać. Panna Arkadya wychodzi za mąż, nic nie pomoże. Te pańskie romanse skończyły się już.
— Mój panie! — rzekł dumnie Bolesław.
— Ale co tam, mój panie! — odparł komisant — ja się kłócić nie mam czasu, chciałem panu po dawnéj znajomości dać dobrą radę, żebyś pan próżno sam nie bałamucił i na nasz dom ludzkich oczów nie ściągał. Jejmość z córkami wyjechała i nie wróci, aż wyda starszą za mąż za fachowego człowieka, jak nam potrzeba. Późniéj to już Wilbacha sprawa będzie swojego dobra pilnować.
Niechaj pan wraca, niema tu czego czekać.
To mówiąc, zawrócił się Derbisz i począł schodzić ze schodów, oglądając się, czy za nim idzie pan Bolesław. Tanczyński byłby to uczynił pewnie, ale w dole stało ciekawych dwóch chłopców, na których śmiechy narażać się niechciał. Jak przewidywał, tak się stało, surowy Derbisz popędził ich do sklepu. Zszedł więc Bolesław gniewny, poprzysięgając sobie, że tu już więcéj noga jego nie postanie. W ulicy chłopcy z kątów powitali go śmieszkami, nie oglądając się już — poszedł daléj.
Pieniędzy miał jeszcze tyle, że dla rozrywki mógł sobie pozwolić pójść do teatru, rachując iż ukazanie się na nim mogło nawet być efektowne i przydatne.
Dnia tego grał Żółkowski, teatr był pełen, do krzeseł ledwie z wielką biedą dostał bilet jeszcze. Nie szło mu o sztukę, pogrążony był w tém smutniejszych myślach, że jedna z brzytew, za którą miał pochwycić tonący, wymknęła mu się. Bądź co bądź Arcia przedstawiała choć trzecią część kamienicy i handlu! Oprócz tego żal mu było trzpiotowatéj dzieweczki, która rzuconemu na nią urokowi została wierną. Wyobrażał ją sobie we łzach, tyranizowaną, zmuszoną podać dłoń zatabaczonemu Wilbachowi i w prozaiczném życiu, zaprawném cynamonem i gałką muszkatołową, znędznieć i zeschnąć, zwiędnąć jak kwiatek podcięty.
Silniéj jednak niż litość i miłość mówiły w nim doznane zawody i troska o samego siebie.
Pożyczone od doktora pieniądze długo trwać nie mogły. Kredyt który przez nie zyskiwał, także, choćby najartystyczniéj przedłużany, przeciągnąć się nad miarę nie dawał. Co daléj, nie wiedział.
Praca, szczególniéj cicha i pokątna była mu obmierzłą.
Wodząc oczyma po sali i nadając sobie pozór eleganta wielkiego tonu, pan Bolesław od loż przeszedł na krzesła, szukając znajomych twarzy. Jakież było jego zdziwienie, gdy przed sobą w trzecim rzędzie zobaczył odwróconego właśnie ku lożom — z ogromną teatralną perspektywą w obu rękach, obcisłemi rękawiczkami ujętych, świetnie bardzo wystrojonego pana Żaka. Wiedział o wyjeździe jego z żoną za granicę — nie umiał sobie powrotu tak prędkiego wytłomaczyć. Żak wcale pańską miał minę.
Ze stroju znać było, że świeżo ze stolicy mody przybywał, leżało na nim wszystko jak ulane. Żak byłby dystyngowaną miał powierzchowność, gdyby z nawyknień dawnego stanu nie pozostało mu upodobanie w szpilkach, łańcuszkach i pierścieniach. Zbytek ich zwracał na niego oczy... klejnoty te były bardzo piękne — lecz dla poważnego człowieka nie przystały, a takim chciał się wydawać M. Jacques... Chociaż ujrzawszy go Bolesław siadł zaraz, zasłaniając się plecami widza, który przed nim krzesło zajmował, Żak musiał go zobaczyć, spiął się na palce, przypatrzył i uśmiechnął.
W czasie sztuki, w któréj występował Żółkowski, teatr się trząsł od śmiechu, sam nawet Boleś kilka razy się zapomniał i uległ ogólnéj, zaraźliwéj wesołości, lecz nie trwało to długo, wpadał w zadumę i zapominał nawzajem o teatrze, by pamiętać o sobie.
Co tu Żak robił? mało go to obchodziło, na widok jego otworzyła się tylko nowa rana. Niechciał już nawet dotrwać do końca widowiska i po pierwszéj sztuce wysunął się z zamiarem schronienia do domu. Był już w korytarzu, gdy uczuł, że go ktoś pochwycił pod rękę, obejrzał się. Żak z uśmiechem na ustach stał przy nim.
— No, bez gniewu! — rzekł — niema już się o co kłócić. Byłem głupi i wyszedłem na dudka, możemy razem śpiewać Tadeusza.
Boleś chciał się wyrwać.
— Daj pokój — odezwał się Żak — nie dąsaj się, dajmy sobie ręce jak dobrzy bracia. Dla uspokojenia cię powiem, że kelnerstwo wszelkie porzuciłem, umyśliłem założyć handel.
— Postąpiłeś pan ze mną! — odezwał się Boleś.
— No, źle! prawda, ale ty na tém wyszedłeś dobrze — przepraszam, zgoda! Chodźmy razem na herbatę do Lursa — winienem ci choć historyę twojéj narzeczonéj a mojéj żony?
Bolesław jeszcze coś zamruczał, Żak mu mówić nie dał.
— Słowo ci daję, niemasz się za co gniewać — zgoda, chodź ze mną.
Nadymając się jeszcze i strojąc zagniewanego minę, dał się wszakże pan Bolesław pociągnąć. Żak był w doskonałym humorze, kazał podać herbaty i niktby nie poznał w nim kelnera, tak doskonale teraz panicza udawał, arystokratyczniéj daleko od Bolka wyglądał. Przypominał anglika niedobrego gatunku.
— Wiesz tedy, żeśmy z moją małżonką zaraz po ślubie wyruszyli — mówił Żak, podając doskonałe cygaro. — Aurorcia była wesoła jak ptaszę i całą drogę do Paryża swawoliliśmy, jedli, pili i śpiewali w osobném kupe, który mi zamówić kazała. Na dłuższych tylko przestankach wyrywała się na peronie, wabiąc ku sobie oczy i robiąc znajomości.
W Kolonii było trochę więcéj czasu, namówiłem ją żebyśmy się przeszli ku katedrze. Jéj przyszła fantazya, żeby w każdéj z fabryk wódki kolońskiéj kupić po flaszce. Śmiejąc się, napakowaliśmy cały kosz, z którym niewiedzieć co robić było. Na kilka stacyi wprzód już zetknęliśmy się z anglikiem, który niezmiernie się żonie mojéj przypatrywał i nad każdą jéj ekscentrycznością głośno się unosił. Poznał się nawet z nami. Człowiek był młody, nie ładny, jasny blondyn, wyrosły ogromnie, niezgrabny, ale dziwnie oryginalny. Gdy śmiał się, wystawiał niesłychanie długie białe zęby, i miał minę zająca z niemi — Aurora znajdowała go przystojnym — nie sprzeczałem się, prawda że atletycznie wyglądał.
W Kolonii przyczepił się do nas i pomógł kupować ową kollekcyę wódek kolońskich, chodził za nami ciągle, dostał winogron dla pani, która była na wszystko łasa i gotowa coś gryźć po dniach całych. Spędziwszy z nim godzinę, siedliśmy znów do wagonu, nie wychodząc z niego aż do Verviers. Anglik znalazł się tu znowu i po staréj znajomości przylgnął do Aurory, napiliśmy się z nim szampańskiego wina i sądziłem, że się go już pozbędę na wieki.
W Paryżu, unikając niemiłych wspomnień, zajechaliśmy do hotelu du Louvre. Ledwieśmy mieszkanie zajęli, gdy wyszedłszy na korytarz spotykam — Hou do you dow? — Trochę mi było kwaśno — alem go zbył krótko. Przy table d’hôte anglik się usadowił u boku Aurory i cały czas z nią się gził i śmiał. Gdyśmy wrócili do mieszkania, powiedziałem jéj wręcz, że to mi się nie podoba, i żeby anglikowi dała pokój.
— A, to mi się podoba! — zawołała. — Cóż to pan sobie będziesz tony dawał zazdrośnika! Proszę, żeby mi tego więcéj nie było. Anglik mnie bawi i nie myślę wcale go odpędzać, a jak się ty to ważysz zrobić, to — zobaczysz!
Starliśmy się żywo tego dnia, ale do wieczora śladu nie było, nastąpiła zgoda i o angliku zapomniałem. Następnych dni Aurora trochę się miała na baczności, lecz uważałem, iż mu na ucho coś szepnęła — pewnie że ja jestem zazdrośny. Późniéj jakoś dni kilka mojego Sir Martin Dougby widać nie było.
Aurora bawiła się jak dziecko, wodziłem ją gdzie chciała, często tam gdzie kobiecie nie koniecznie bywać wypada, lecz musiała swéj ciekawości dogodzić jak dziecko... Nakupowawszy mnóstwo rzeczy, bo raz dwa tuziny podwiązek za jednym zamachem przywiozła do domu, zaproponowałem Szwajcaryę — ruszyliśmy do Interlacken. Pora nie bardzo sprzyjała, wprędce zażądała Aurora Nizzy i Monaco; nie mogłem się oprzéć.
Tu i owdzie po drodze, zdawało mi się, że Anglika widzę, ale znikał mi z oczów. Gdym o tém mówił Aurorze, śmiała się do rozpuku i szydziła ze mnie, że jego widmo wszędzie ściga zazdrośnika...
W Monaco moja pani — wstrzymać jéj nie było podobna, rzuciła się do gry z wściekłością. Cudem jakimś wygrywała szalenie.
Jednego dnia najwyraźniéj już mojego anglika zobaczyłem, który pozdrowiwszy mnie zdaleka, także siadł do gry. Grałem i ja, ale mi nie szło, dałem pokój. Nudziło mi się w Monaco, pani ani chciała słuchać o wyjeździe. Co najwięcéj, gdym wymógł, że czasem pojechała spocząć do Nizzy. Tu i wszędzie gdzie się pokazała, toalety excentryczne i śmiałe bardzo obejście się Aurory, tłumy mężczyzn ciągnęło za nami.
Trwało to kilka miesięcy, anglik mój to się pokazywał to niknął. Aurora z wielkiego szczęścia jakie miała w grze, nagle przeszła na jakąś fatalność, przegrywała co tylko miała. Przyszło do tego że się przebrało grosza jéj własnego, zażądała odemnie, powiedziałem, że nie dam — pokłóciliśmy się. Nazajutrz, zdumiałem się niezmiernie, bo zażądała jechać do Monaco, siadła do gry i dobyła z kieszeni całą paczkę tysiąc frankowych biletów. Spytałem zkąd je miała.
— A tobie co do tego? — odparła.
Dzień był szczęśliwszy, zaczęła wygrywać znowu. Chciałem ją z wygraną do Nizzy odwieść, oparła się. Pokłóciliśmy się ostro. Musiałem z nią zostać na noc w Monaco. Nazajutrz, była słodziuteńka, groziła mi tylko, szydziła i kazawszy się przeprosić, poszła grać znowu.
Uważałem, że anglik się zjawił i siadł u tego samego stołu naprzeciw niéj. Zdala mi się zdawało, że sobie oczyma znaki dawali. Niechcąc grać wysunąłem się do ogrodu i zapomniawszy się w nim, przebyłem godzin parę. Ku obiadowéj porze wróciłem po żonę i — nieznalazłem jéj w sali. Szukałem do koła, potém w restauracyi, na ostatek w hotelu, nie było jéj nigdzie. Wróciłem do gry, tam téż śladu jéj i anglika nie znalazłem. Ku wieczorowi — nikogo. Zacząłem być niespokojny, choć mi już kilka razy podobne figle płatała, i na morze łódką wypływała nic nie powiedziawszy, nie wracając aż w nocy. Czekałem jéj długo u brzegu morza — napróżno.
Nadedniem już, przyszedłszy znowu do hotelu, dopierom od kelnera się dowiedział, że był list do mnie w biurze. Posłałem po niego natychmiast. Na świstku stało kilka słów.
„Wyjeżdżam z Sir Martinem do Anglii, my z sobą żyć nie możemy, postaram się o rozwód. Bywaj zdrów. Znudziłeś mnie, chcąc grać rolę męża na seryo — Adieu.“
W pokojach przez nią zajmowanych nie było nic, gdyż tłumoki, jak późniéj mówiono, od dni kilku już wywożono na kolej i pooddawano. Szczęściem, że mój zapas pieniędzy miałem przy sobie i nie zakłopotałem się o powrót do domu. Cóżem miał robić? płakać, gonić? Śmiałem się i koniec. Anglik mnie uwolnił od prawdziwych kajdan, które sam sobie na szyję włożyłem. Nim do rozwodu dla anglika przyjdzie, mam nadzieję, że mu ją włoch odkradnie.
Zapił herbatą Żak.
— Zabawna historya — dodał — nie biorę jéj do serca. Do kelnerstwa już mi powracać nie wypada, pieniędzy się trochę uzbierało, trzeba pomyśléć o sobie.
P. Bolesław z cicha spytał — co zamyśla.
— Muszę jakiś handel założyć — odezwał się Żak — sam niewiem jeszcze, cygara czy delikatesy. Taką branszę sobie wybiorę, na któréj się znam, bo nie lubię, żeby mnie oszukiwano. Gdzieindziéj ludzie się dorabiają łatwiéj na wszelakich innych handlach, u nas tylko na jedzeniu i piciu.
— Ale, konkurencya! — odezwał się Bolesław już uspokojony.
Ober-kelner minę zrobił znawcy serc i filozofa.
— Żadnéj konkurencyi się nie obawiam — rzekł — cała tajemnica, żeby u mnie było drożéj niż wszędzie! Publiczność lubi płacić dobrze, bo to próżność łechce, a wyobraża sobie, że co drogie to i dobre być musi. Śmiał się Żak. — Ja u siebie ceny postawię ogromne — niech drudzy zniżają.
Bolesławowi przyszło na myśl nagle, czyby kapitałem brata salwować się nie mógł.
Rozwinął przed nim świetny program współki, domu bankowego, nadzwyczajnych zysków na handlu pieniędzmi. Żak słuchał pilno, ciekawie, lecz wcale ująć się nie dawał.
— Ja tego nierozumiem — odparł — to nie dla mnie rzecz.
— Ależ byśmy szli razem.
Potrząsł głową Żak.
Napróżno nad nim łagodnie pracował Boleś, nie dał się wziąć i gdy się rozstawali, prawie urażony pożegnał go. Ober-kelner daleko praktyczniejszym się okazał, niż się zdawało.
Wróciwszy do mieszkania, Bolesław nie rad z siebie, losów i obrotu spraw swoich, pierwszy raz w życiu, jakimś instynktem kazał sobie z magazynu na dole przynieść butelkę wina i sam z sobą medytując ją wysączył.
Nie był on i dawniéj przeciwko dobremu Bordeaux, lub wytrawnemu Burgundowi, ale sam na sam nie pijał nigdy. Teraz dopiéro uczynił odkrycie, iż w stanie ducha podobnym temu, jaki mu dojmował, nie było nic lepszego nad parę szklanek a nawet całą butelkę dobrego wina. Myśli zaczęły mu się wyjaśniać, poczuł jakąś potęgę wstępującą w siebie, jakąś nową ufność w siły, bogactwo myśli niezwyczajne. Wszystko mu się zdawało łatwém na podziw do wykonania, cisnęły się pomysły jedne od drugich wspanialsze, a tak proste, nieochybne, zwycięzkie na pewno — iż on, co przed chwilą rozpaczał prawie, przyszedł do przekonania, iż był w położeniu najszczęśliwszém, którego by na żadne inne nie mieniał.
Śmiał się teraz ze strachu, który go niedawno ogarniał, szydził z głupiego Żaka, co mu odmawiał kapitału. Wino mu powiedziało, że powinien był śmiało daléj kroczyć w tym samym kierunku i mówić o swych kapitałach. Tymczasem coś — nie to, to tamto znaleść się musiało, poczciwy los powinien był coś nastręczyć.
Do poduszki wypiwszy ostatnią szklankę, pan Bolesław powiedział sobie kładnąc się, iż pracując tak myślą i głową nieustannie, potrzebował koniecznie czegoś podbudzającego, — postanowił nie zaniedbywać tego środka, który siły spotęgowywał. Spał potém jak kamień, a że nazajutrz czuł się trochę ciężkim, do herbaty rannéj dolał rumu, co go zaraz orzeźwiło.
Nim nadeszła godzina proszonego obiadu pociągnął tam i owdzie pokazać się na mieście z miną tém lepszą im mniéj wiedział co jutro będzie. Maciórek się z nim zszedł przed hotelem, podali sobie ręce. Profesor był tego dnia poważniejszy jeszcze niż zwykle, czuł całą wielkość zobowiązań, jakie na siebie bierze człowiek przybywający na obiadek wykwintny. Dla tego kawy zrana zaledwie dotknął i wstrzymywał się od wszelkich przekąsek, aby z całą świeżością apetytu stawić się do apelu.
— Kochany mój — szepnął do Bolesława — nie codzień się jada u takiego Bouquerela, jestem głodny jak pies....
— Wie profesor nowinę? — spytał siostrzeniec.
— Nowinę! zmiłuj się! przed obiadem! — zawołał Maciórek — przed obiadem się nie mówi nowin, które obudzają wzruszenie i mogą pozbawić apetytu. Po obiedzie natychmiast także się nie mówi nic wzruszającego, dopiéro w tych interwallach, gdy funkcye trawienia są skończone...
— Żak powrócił bez żony — rzekł śmiejąc się Boleś — wykradł mu ją syn Albionu. Rozwód ma nastąpić.
— O! o! o! — krzyknął profesor — żartujesz chyba!
— A! nie! — mówił Bolesław — Żak ma myśl nowe rozpocząć życie i rozpocząć handel.
— Jaki?
— Wujaszek poweźmiesz dla niego szacunek — odezwał się Tanczyński żartobliwie. — Myśli o handlu delikatesów...
Maciórek posądził o szyderstwo Bolesława i zachmurzył się, nie dawał się naigrawać ze swych słabości.
— Seryo? — zapytał.
— Tak mi mówił — odparł Boleś.
— To dowodzi, że nie głupi — rzekł Maciórek. — Zawsze miałem o nim opinię dobrą, od czasu jakem się dowiedział, że boso uciekłszy z domu, dorobił się grosza i dobréj tuszy; teraz jestem dlań z szacunkiem. Wie on co człowiekowi najdroższe...
Poklepał się profesor po brzuchu.
— Spekulować dobrze można tylko na dwóch rzeczach, na tém co łechce miłość własną i co brzuch wypełnia a podniebieniu pochlebia. Ma rozum, powiadam ci.
Rozmowę tę przerwało amfitrionów przybycie i podanie przekąsek, do których Maciórek nie brał się zbyt skwapliwie.
— Z kaparkami radzę ostrożnie — rzekł — są one zdradzieckim podstępem, aby odjąć apetyt do potraw następujących. Doktor mi jeden mówił, że i zupy jeść nie należy, kto chce...
W tém spojrzał Maciórek na menu obiadu na którym stała — Turtle soupe — i zamilkł.
Siadł zawiązując serwetę pod brodę, rozkładając ją do koła, i z rozjaśnioną twarzą wziął się do pożywania darów Bożych.
— Właśnie już dziś — odezwał się Bolek — spotkałem brata mojego, który część kapitałów naszych odebrał. Namawiałem go do spółki naszéj, lecz, waha się jeszcze — nie wypadało mi nalegać.
— A czemuś go pan na obiad nie prosił? — odezwali się jednocześnie dwaj amfitrionowie.
— Jest to człowiek dziki — rzekł Bolek — towarzystw unika, lubi naukę i samotność.
Maciórek popatrzał nań, jakby mu oczyma dawał Bravo! — i wrócił do talerza.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.