Ładny chłopiec/Tom II/IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Ładny chłopiec
Wydawca Maurycy Orgelbrand
Data wyd. 1879
Druk S. Orgelbranda Synowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IX.

Minęło kilka miesięcy.
Dzień był skwarnego bardzo lata, dającego się czuć w mieście stokroć przykrzéj niż na wsi. Wiatr coby ochłodzić miał powietrze, niósł tumany kurzawy i zasypywał niemi oczy; wszystkie mury rozpieczone od słońca ziały spieką, zdala widać było Wisłę wyschłą, płową, wązkim korytem toczącą resztki wód swoich. W mieście téż pusto było, bo w niém zostali ci tylko, co musieli, a i ci chowali się po kątach, których cień czynił im choć illuzyę chłodu, bo skwar się wszędzie wciskał. — Miało się ku wieczorowi, ale pożądana świeżość i rosa nie przybywały, owszem zbierało się na burzę i powietrze cięższe było co chwila.
Po nad brzegiem Wisły, sprowadzonéj posuchą do rozmiarów tak szczupłych, iż zdawało się, że ją niemal pieszo przebrnąć by można, przechadzał się mężczyzna, laseczką bez gałki i skówki podrzucając to kamyki, to trzaski, to wszelkie śmiecie, które woda wyrzuca na brzegi. Czynił to bezmyślnie, mechanicznie, o czém inném zadumany, bo i chód jego dowodził, że niedobrze wiedział, co się z nim działo. Potykał się co chwila, stawał, szedł wężowato, to się oddalając od wody, to zbliżając ku niéj do zbytku, tak że niemal lekko poruszającéj się fali dosięgał. Wpatrywał się w nią dziwnemi oczyma. Brzask wieczora oświecał twarz jego pięknych rysów, lecz zniszczoną, wymoczoną, zbladłą i wyrzutami poszpeconą. Wejrzenie miało w sobie coś obłąkanego. Ubiór na nim, niegdyś może wytworny, zszarzany był, zaniedbany, zużyty, kamizelka na pół rozpięta, chustka na szyi na w pół rozwiązana, lakierowane buty wykrzywione i pogięte. Na głowie miał kapelusz tak zniszczony jak inne części stroju, a z jednego boku świeżo uderzeniem jakiemś zgięty.
Ktokolwiek by go zobaczył nad brzegiem rzeki, miałby prawo posądzić o samobójcze zamiary, ale nikogo nie było dokoła. Trochę opodal ubogie psisko z podwiniętym ogonem równie desperacko jak ten człowiek szukało napróżno jakiéjś zapomnianéj kości.
Był to pan Bolesław, nieszczęśliwemi losu prześladowaniami przywiedziony do tego stanu w dosyć krótkim czasie, przy pomocy nagle rozwiniętego nałogu pokrzepiania się i dźwigania ducha z pomocą wina, a późniéj nawet, nieskończenie skuteczniejszéj wódki.
Skutkiem nieprzewidzianym jakimś, napoje owe, które w początkach tak dzielnie podnosiły ducha i wlewały męztwo, późniéj zaczęły robić skutek przeciwny, rodzić myśli czarne, budzić obawy, sprowadzać widma. Nie mniéj jednak potrzeba ich czuć się dawała tak gwałtownie, iż od nich niepodobieństwem się było powstrzymać.
W kilka tygodni po wyśmienitym owym obiedzie, który Maciórek odchorował, ale nie mniéj zapisał go w kronice swéj gastronomicznéj jako unicum, poczęto powątpiewać o kapitałach pana Bolesława. Sam on z goryczą się zaczął odzywać, iż doznał zawodu od ludzi niewdzięcznych — ale zawsze przyrzekał zwyciężyć te trudności i t. p.
Panowie Bombastein i Sanermann, zwolna zaczęli stronić od niego. Codzień jakoś ludzie mniéj ochotnie się doń zbliżali. Natomiast on coraz więcéj się zbliżał do butelki. Nie pił przez oszczędność inaczéj, jak sam na sam. Zwykle w ciągu dnia pokrzepiając się po troszę, nawykł do owego staro niemieckiego schlaf trunku i obejść się bez niego nie mógł. Kładł się już zupełnie wolny od trosk ziemskich i szczęśliwy.
Gdy i fundusze doktora Bazylego się wyczerpały i inne pożyczki pozaciągane tu i owdzie coraz skromniejsze przybrały rozmiary, wino okazało się za kosztowném. Bolesław odkrył téż, że mdłém było. Pił więc rodzaj grogu z początku, późniéj już wódkę słodką, naostatek prostą — szpagat. Wyrozumował sobie, iż to jest logiczném uproszczeniem procesu, a skutek dawało jeden.
Pod wrażeniem szpagatu rodziły się myśli szczęśliwe, taką była naprzykład zwrócenia się do dawnéj serca przyjaciółki, teraźniejszéj pani Wilbachowéj.
Kilka razy udało mu się nawet widziéć z nią na wschodach i wymódz na niéj zasiłek mały — na ostatek, gdy raz mniéj oględnie dostał się na górę, gdzie nań pewnie czatowano, Wilbach, człowiek prosty, gbur w całém znaczeniu wyrazu, z kijem wypadł z zasadzki i waląc nim ze schodów go spędził. Odtąd nieśmiał już się pokazywać w kamienicy pan Bolesław, grożąc tylko najokropniejszą zemstą. Do téj jednak nie przyszło.
Gdy się wszelkie środki wyczerpały, miał odwagę po wódce pójść do doktora Bazylego (ten już był żonatym) i żądać od niego bezwstydnie nowéj pożyczki.
Doktor, który od progu poczuł w nim wódkę, znalazł się najnielitościwiéj, powiedział mu ostrą prawdę, i nic nie dawszy, za drzwi go wyprawił.
Już odchodzącemu, ulitował się widać, otworzył drzwi — ofiarował mu na górze izbę i zajęcie, ale z tém, żeby kropli wódki do ust nie brał.
Na to z pogardą mu odpowiedział Boleś, że niepotrzebuje łaski jego, że zna nikczemny jego charakter, że nim się brzydzi, jako człowiekiem egoistą i podłym. Drzwi się zamknęły, burczał na wschodach i zszedł z nich wprost do szynku, gdyż tak był zburzony, że się koniecznie musiał czemś posilić.
Do ostateczności przywiedziony potem pisał i przepisywał różne rzeczy p. Bolesław, najczęściéj po szynkach, gdzie różnych znajdował klientów, dawał rady prawne i razem z nieborakami przeciwko zepsutym ludziom, światu podłemu i niemiłosiernym bogaczom, krew wysysającym z biednych wykrzykiwał.
Bywały jednak dnie, że i roboty trudno znaleźć było i za wódkę zapłacić.
Tego dnia właśnie pan Bolesław do ostateczności przywiedziony został znalezieniem się Maciórka, do którego umyślnie chodził do kawiarni, aby mu choć kilka złotych pożyczył. Profesor wyłajał go i wypędził.
Najwięcéj litości miewał nad nim Żak, który był w istocie założył handel delikatesów, ten dawał mu in natura wódkę przynajmniéj bezpłatnie, ale się go pozbywał z lokalu natychmiast.
Gorycz zaległa zranione serce pana Bolesława. Chodząc nad Wisłą, mówił sam do siebie.
— Otóż to jest świat, na którym lada łajdak się wszystkiego dorobi, a człowiek jak ja uczciwy, prostą idący drogą przepada! Otóż to są ludzie, którzy litości nie mają i padającego popychają. Otóż to familia!
Wartoż to żyć! Co takie życie warte! Patrzéć na świat obrzydliwość porywa!
Tego dnia po wódce miał apetyt do wody nadzwyczajny. Szło o to, aby znaleźć miejsce głębokie, w które wpadłszy od razu, człowiek by się schował i nie męcząc poszedł na świat drugi...
Przeklinał niewierne niewiasty, niegodziwych krewnych, wszystko co żyło bez wyjątku. Wstręt do życia po ostatnim wódki kieliszku wzmógł się tak, iż najmocniéjsze już miał postanowienie — raz na zawsze z niém się rozbratać. Męczyć się tylko nie miał ochoty, a wyboru miejsca sam uczynić nie umiał, bo mu i oczy mgłą zachodziły. Oglądał się po kilkakroć dokoła, nie widząc nikogo oprócz psa gospodarującego na śmietnisku, gdy zdala ukazał się idący powoli człowiek.
Maleńki obłoczek dymu sinawego, który czasami około głowy jego się okręcał, zapowiadał mężczyznę.
Gdy się nieco przybliżył, mógł oczekujący nań rozeznać starego rybaka czy wyrobnika, z twarzą pomarszczoną, w podartym kapeluszu słomianym, z fajeczką w zębach, w koszuli zgrzebnéj i spodniach, słomą około nóg bosych poobwiązywanych. Szło sobie to człeczysko zwolna, niespiesząc, zapewne robotę dzienną swą skończywszy, bo słońce już zachodziło za gęstą chmur ławę. Spostrzegłszy błądzącego po wybrzeżu nieznanego mężczyznę — idący kroku zwolnił, począł mu się przypatrywać, stanął o kroków kilka.
— A czego to panisko szukacie? — spytał spluwając, fajeczkę z ust wyjąwszy, palcem tytuń w niéj ugniatając.
— E! jakbyście téż byli dobrzy — odparł Boleś podchodząc do niego — pokazalibyście mi, gdzie tutaj najgłębiéj.
Stary się rozśmiał.
Wpatrzył się z wielką pilnością w mówiącego.
— Cóż to pan się chce kąpać? — spytał szydersko.
— Aha! aha! — rzekł Boleś.
Pokiwał głową stary.
— Na co to panu? — odezwał się cicho.
Bolesław nań spojrzał ręce kładnąc w kieszenie.
— Hę? a kiedy mi na świecie gorąco? cóż to komu szkodzi?
— Dyć to nie szkodzi nikomu — rzekł stary — wolnać wola każdemu. Ja tam przeciw temu nie mówię. — Zaczął głową kiwać.
— Pokażcie bo mi miejsce — jakeście poczciwi! — wołał Boleś. Czkawka mu głos tamowała.
Stary patrzał milcząc.
— Abo to pan se innego roku nie mógł dobrać — ozwał się — dyć to lato jakiego ludziska nie pamiętają. Wszyćko poschło, rybsko zdycha, wody wszędy mało. Dalibyście bo pokój, na przyszły rok ja bym wam takie miejsce pokazał, że aż miło. A no teraz! żal się Boże...
Coś jednak na myśl musiało przyjść staruszkowi, uśmiechnął się do siebie sam.
— Patrzajcie no ino — rzekł palcem w dal ukazując. — Hen! hen! widzicie, gdzie ta kłoda leży?
— Widzę.
— Chyba tam! — dodał stary. W tém obejrzał się, że mu fajka zgasła, klnął, dobył krzesiwa i niepatrząc już na Bolesława, który stał jeszcze, począł ognia krzesać. Hubkę założywszy w fajkę na dno, pospieszniejszym krokiem ruszył stary, kapelusza tylko dotknąwszy, jakby śmierć chciał pozdrowić.
Gdy pan Bolesław szedł zwolna ku wskazanéj kłodzie, stary szybciéj coraz ruszał ku mostowi pragskiemu tak, że biegiem do niego doleciał prawie i zniknął w tłumie, który się na nim roił. Boleś krokiem opieszałym, zamyślony posuwał się ku kłodzie. Woda jakoś wcale mu się tu nie zdawała tak głęboka, jak twierdził stary, powierzchnia jéj była gładka, śladu żadnego na niéj wiru niedostrzegł. Przypomniał sobie, że bywają i takie zdradzieckie miejsca na największych głębinach. Kłoda stara na pół zgniła, była tu jakby umyślnie położoną na to, aby na niéj niepotrzebny surdut zrzucić. Obejrzał się w koło i żywego nie zobaczył ducha. Zmierzch nadchodził szybko. Zrzucił więc surducinę wytartą z siebie — i wołając — kiep świat! — puścił się do wody — skoczył, zanurzył, zniknął.
Niestety, właśnie w tém samém miejscu, które mu ten niegodziwy wskazał, płytko tak było, że woda do szyi nie dochodziła. Instynktowo puścił się daléj p. Bolesław, żywszy prąd chwycił go i unosić zaczął. Znikł kilka razy, wydobył się — otrzeźwiony walczył chcąc się znowu ratować, wreszcie — poszedł na dno.
W téj że chwili ludzie biegli tu kupą i czółen na którym stary siedział z fajeczką, pędził ku miejscu, gdzie się topielec zanurzył. Dwóch zdjąwszy odzież, popłynęło za topielcem i jeden z nich wyciągnął bezprzytomnego z wody... Rozciągnięto go na ziemi i zwykłemi środkami ratować zaczęto, a w kilkanaście minut przywołano do życia. Gdy p. Bolesław oczy otworzył i znowu się ujrzał na tym samym świecie, z którego się na inny przekraść pragnął, zatoczył oczyma błędnemi i zamknął powieki, dając z sobą robić co chciano.
Nadbiegła policya, kazała go zawieść do szpitala. Tym to sposobem nazajutrz rano przybyły jako ordynaryusz do niego doktor Bazyli, dowiedział się od felczera na służbie będącego, że pod numerem 9 leżał człowiek, którego wczoraj z Wisły wyciągnięto.
Ciekawym będąc w jakim się znajdował stanie ów topielec, poszedł pod numer 9.
Jakież było podziwienie jego, gdy w wybladłym znędzniałym, trzęsącym się dziwnie człowieku, który błędnemi oczyma wodził do koła przestraszony, poznał dawnego towarzysza i przyjaciela.
Stał z początku niemy i łza mu się zakręciła w oku. Patrzał i pytał sam siebie, czy należało ocalić to życie, i probować jeszcze coś z niego uczynić dla świata.
Bolesław, choć go poznał, nie odezwał się wcale. Bazyli czuł się tu lekarzem tylko, wziął go za puls, spytał co mu dawano. Od rana topielec błagał i dopraszał się wódki, któréj mu odmawiano. Widząc przed sobą doktora, nie pomyślał o czém inném, i zawołał głosem ochrypłym.
— Wódki! wódki!
Doktor potrząsł głową i odszedł...
Największą męczarnią dla ludzi, których nałóg opanował, jest pozbawienie środków zaspokojenia go. Bolesław dochodził prawie do szału i wściekłości. Musiano go strzedz, bo lekarz nakazał, aby szczególny nadzór nad nim miano. Nad wieczorem zdawał się usypiać ze znużenia i stróże odstąpili trochę, pobudził ich łoskot jakby spadającego ciała, przybiegli gdy topielec na cienkim sznurku sprobował się był powiesić nad łóżkiem, ale nie dokazawszy czego zamierzał, bo i sznur i hak się urwał, miotał się i pienił w gniewie.
Nazajutrz doktor Bazyli dowiedział się ze zgrozą o tém nowém pokuszeniu — i przybywszy do łóżka, usiadł przy dawnym towarzyszu.
— Nic nie pomoże, panie Bolesławie — rzekł — potrzeba żyć i nowe życie rozpocząć.
Nie było na to odpowiedzi. Wysiedziawszy dosyć długo, widząc że słowem na chorego nie podziała, musiał Bazyli uciec się do środków lekarskich, ktoreby pewne uspokojenie sztuczne sprowadziły. Cały mu się poświęcił, nieopuszczając prawie szpitalu.
Czynił co mu kazał obowiązek, chociaż w duszy sam się pytał, czy było podobieństwem wyleczyć zepsucie i zwichnięcie moralne, inaczéj jak środkami najgwałtowniejszemi. A i tych wybór jeszcze był trudnym! Miał i organizm i temperament, i wychowanie udział w skrzywieniu tego człowieka, w jego upadku, możnaż było temperament charakter i piętna, które zostawiło wychowanie, znieść wpływy przeciwnemi?
Było to zadanie zaprawdę godne psychiatry i lekarza ciała, Bazyli się nie cofał przed niém, choć wątpił zupełnie o skutku.
Człowieka trzeba było znowu niemal uczynić dziecięciem i na nowo go wychowywać, pozbawić woli, czuwać nad każdém wrażeniem, ruchu każdego myśli pilnować. Doktor Bazyli postanowił jedném słowem przetworzyć człowieka. Mówił sobie — azali mi się to uda? dlaczegoż bym choć próby uczynić nie miał, jak się próby czynią nad skazanemi na śmierć winowajcami?
W kilka dni dopiéro szał, rozpacze, rzucania się, ustąpiły miejsca prostracyi i opadnięciu. Razem z tą niemocą zjawiło się dziwnym fenomenem życia jakieś pragnienie. Doktor Bazyli każdy symptom badał, rozumował nad każdym. Mówić z chorym nie było jeszcze podobna, ciało należało wprzódy ukrzepić, nimby się działało na duszę. Szło to bardzo powoli.
Gdy cokolwiek pozdrowiawszy, pan Bolesław, który pamięć odzyskiwał, począł mówić o przeszłości jéj własnym językiem, Doktor usta mu zamknął. Gdyby był mógł, byłby tak samo myśl powstrzymał.
W krótkich z chorym rozmowach starał się prowadzić go w światy zupełnie nowe, jak najmniéj mające związku z tém wszystkiem, co do jego przeszłości należało. Bolesław nie widywał nikogo oprócz doktora, zmuszonym był obcować z nim tylko i z nim wymieniać myśli. Te, które mu przychodziły od Bazylego, obrachowane były tak aby go wiodły na drogi nowe i działały uzdrawiająco na ducha.
Gdy chory czuł się nieco silniejszym i żadne mu już nie zagrażało niebezpieczeństwo, doktor umyślnie go w łóżku zatrzymał, na dyecie i pod nadzorem, aby wyjście na świat nie stało się recydywą od choroby straszniejszą. Miłosierdzie zarówno i chęć doświadczenia, o ile człowiek dojrzały ze stanu upadku wyprowadzonym być może fizyczną i moralną kuracyą, powoływały doktora do opiekowania się szczególnego nieszczęśliwym. Ze wspólnéj z innemi choremi sali przeprowadził go do oddzielnéj izby, gdzie Bolesław sam jeden nieco być mógł swobodniejszym. Ponieważ kilkakrotnie już od stróżów swych żądał wódki, o czém doktorowi doniesiono, otoczono go strażą jak najsilniejszą, ażeby płoche politowanie mu jéj nie dostarczyło.
Ile razy Bazyli przyszedł, chory witając go rozpoczynał zaraz kłamliwe swe opowiadania o przeszłości, skargi na ludzi i plany dziwaczne rozmaitych przedsiębierstw, któremi by mógł się dźwignąć, gdyby tylko miał środki potemu.
Doktor zwykle słuchał w milczeniu, a potem zagajał o czémś zupełnie inném, o pracy, o życiu i jego warunkach, o czasach i studyach uniwersyteckich. Bolesław niecierpliwił się, zżymał, przerywał chcąc go wciągnąć w koło swych niedorzeczeństw, na ostatek milczał i słuchał. Dopatrzywszy chwilę właściwą, Bazyli położył mu parę książek poważniejszéj treści na stoliku i parę powieści z angielskiego tłomaczonych, między innemi Thakeray’a Targowicę próżności i książkę Snobów.
Nazajutrz znalazł to wszystko nietkniętém.
W kilka dni jednak z nudów i osamotnienia Bolesław począł czytać, zajęło go to i godziny przeszły mu prędzéj, czas stał się krótszy, więzienie owe znośniejszém. W pierwszéj rozmowie zaraz dał się czuć skutek czytania, umysł znękany, wrażliwy przyjmował pokarm mu dany, choć widać było, że w nim jeszcze obracał się on nie w sok pożywny, ale w chorobliwe humory. Bazyli obserwował uważnie, czekał — książki niektóre zmieniał, a że Boleś studyował prawo niegdyś, przyniósł mu coś co było w związku z jego chybionym zawodem.
Nie mówili z sobą o tém, doktor go ani przekonywał ani zachęcał, działanie zostawił czasowi i sile warunków, jakie pacyenta otaczały.
Zdrowie na dyecie szpitalnéj poprawiło się widocznie, o wyjściu jednak z pod tego nadzoru mowy nie było. Bolesław przechadzał się po ogródku, po pokoju, nabierał sił. Jednego dnia odwiedzającemu doktorowi napomknął, że się zdrowym czuje, a juściż w szpitalu wiecznie pozostać nie może.
— Odpocznij-no dobrze — odezwał się Bazyli — a gdybyś wyszedł, cóż zamyślasz z sobą, mów mi otwarcie, i bez żadnych fikcyi poetycznych, które się mnie nie imają.
— Wprawdzie, sam nie wiem co pocznę — rzekł Bolesław — ale z miasta muszę się oddalić. Nadto tu jestem znany.
Spuścił głowę.
— Myśl jest dobra — rzekł doktor — lecz mówmy otwarcie, czy się czujesz na siłach panować nad sobą, nad nałogiem i nad dawnemi nawyknieniami lekkiego obchodzenia się z ludźmi i z życiem. Gdyby wyjście ztąd miało za sobą prowadzić powtórzenie tego co było i ten sam rezultat w ostatku, i twoje i moje prace i starania byłyby stracone.
Bolesław nic nie odpowiadał długo, usiadł na łóżku, podparł się na łokciu, dumał.
— Cóż mi radzisz? — spytał.
— Radzę ci jeden hygieniczny środek — rzekł doktor — kto raz doświadczył, że własną wolą rządzić się nie umie, ten powinien ze świadomością słabości własnéj, wolę swą poddać innéj, wyższéj i wykształceńszéj.
— Jakiéj? gdzie? klasztor czy wojsko? — rozśmiał się gorzko topielec.
— Do klasztoru nie masz ducha dosyć, w wojsku nadto byś był narażony na pokusy — odparł doktor — jedno i drugie dla ciebie nie stosowne.
— Zatem co? więzienie poprawcze? — wtrącił Boleś wzdychając. Dom poprawy?
— Dom kuracyi moralnéj — tak! — odparł doktor — ale nam jeszcze instytucyi téj braknie. Nabieraj sił w téj celi, naucz się zwyciężać siebie, a oducz tych dróg któremi chodziłeś dawniéj. Owo mundus vult decepi, na którem budowałeś teorye swoje i praktykę życia, zostaw Barnumom. Gdy będziesz się czuł dość silnym by nowe, skromne rozpocząć życie, nowicyat jakiś, pomówimy.
Wciągu kilku tygodni mowy nie było o niczém. Prawnik zaczął się prawnemi dziełami nużyć i przestał je otwierać. Wypadkiem w szpitalu do obserwacyi znajdował się mikroskop. Doktor przyniósł go raz z sobą i zapomniawszy o nim, zostawił w stancyjce Bolesława. Próżnowanie, ciekawość skłoniły chorego do zabawki z tém narzędziem, a że niemiał co poddać mikroskopowi, przyniósł sobie z ogrodu roślin, pleśni i obserwować je począł. Zajęło go to tak, że gdy doktor powrócił zastał rozgorączkowanego prawie. Błagał go na wszystko ażeby mu dostarczył dzieła o fizyologii roślin i mikroskop zostawił.
Skutek, jaki wywarł pierwszy dzień przeżyty z mikroskopem tak był zdumiewający, że doktor Bazyli, który rozmyślał nad środkami leczebnemi, znaleźć ich nie mógł, a przypadkowi był winien natrafienie na tak dzielne lekarstwo — nietylko mikroskop zostawił, książek dostarczył, ale wskazał sposoby używania narzędzia i t. p.
Dni kilka następnych, Bolesław czytał i siedział z okiem zanurzoném w szkło; gdy Bazyli przychodził nie było mowy tylko o komórkach, ścianach, cieczy wewnątrz, zarodku, włóknach i tego rodzaju zagadnieniach. Gorączkowo zajmował się tém pacyent i żądał nie innych książek tylko w związku będących z poszukiwaniami mikroskopowemi.
Bazyli przedstawił mu, że należało chyba wziąć się do przestudyowania całego szeregu nauk przyrodniczych i w związku będących z niemi, fizyki, chemii nawet i t. d.
Nieustraszyło to pana Bolesława. Z dawnego jego usposobienia zostało mu tylko to przekonanie, z którém się nie taił, że jeśli się weźmie do nauki, poczyni odkrycia, które świat zdumiewać będą.
W tém szczęśliwém złudzeniu zostawił go doktor, jedną tylko czyniąc uwagę, aby się starał poznać to co już było odkryte, by powtórnie zdobytych już rzeczy nie dobijać się mozolnie.
— To się rozumie! — rzekł Bolesław. I wziął się z zapadem do dzieł których mu doktor dostarczył. Widać było jak pragnął mocno stanąć obok tych wielkich mężów, co naukę zbogacili spostrzeżeniami nowemi i otwarli jéj drogi nieznane.
Zdawało się doktorowi Bazylemu, że już by szpital mógł opuścić chory i zająć pokoik na drugiém piętrze, w tym domu, w którym on mieszkał. Tam i o książki było łatwiéj i z wielu względów wygodniéj. Wahał się jednak, gdy raz sam pan Bolesław, zaręczając mu za siebie, zażądał wypisania ze szpitalu. Tegoż wieczoru przeniesiono go na drugie piętro domu, którego całe pierwsze doktor zajmował. Oprócz Bolesława mieścił się tam właściciel domu z rodziną, człowiek dobry, łagodny, spokojny, mający tą wadę tylko, że nigdy nic nie robił i jako rentier, używał swojego dochodziku w błogim spoczynku. Syn, córka, żona składali rodzinę państwa Skwojszów. Doktor uprzedził ich zawczasu, że wprowadza obok nich na piętro przyjaciela swego, człowieka nieszczęśliwego, który tylko co z ciężkiéj powstał choroby i potrzebuje ciszy i spoczynku.
Poczciwi państwo Skwojszowie przyrzekli, iż troskliwie dopilnują, aby mu tam dobrze było.
Bolesław wracając do miasta doznał wstrząśnienia wielkiego, wywołanego wspomnieniami przeszłości. Dnia tego do mikroskopu zajrzéć nie mógł, siadł w oknie i płakał jak dziecko — książki przestały go nęcić, siła jakaś niezwyciężona, straszna, ciągnęła go w wir, na ulicę. Oparł się jéj i zwyciężył dnia pierwszego.
Nazajutrz stary Skwojsz znajdował nieodzowném, konieczném, odwiedzić tego nieszczęśliwego, od którego tylko przez drzwi mieszkali. Sama przyzwoitość to nakazywała. Niezrzucając więc pantofli szytych ręką córki, do których był w domu nawykł, ani czapeczki, noszonéj dla łysiny, wziął Skwojsz surdut czarny przenoszony, chustkę i tabakierkę w rękę i poszedł zapukać do Bolesia. Oświadczył mu grzecznie bardzo, że jest właścicielem domu i sąsiadem jego, że ma go sobie poleconym przez doktora, że bardzo by mu rad służyć i t. d. Boleś podziękował z westchnieniem.
Na gospodarzu piękna, wymizerowana twarz chorego uczyniła wrażenie jak najlepsze. Wprzódy jeszcze panna Cecylia Skwojszówna, już niezbyt młoda panienka, ujrzała była gościa i wiele mówiła o jego sympatycznéj fiziognomii.
Widokiem mikroskopu i ksiąg pobudzony pan Skwojsz, czuł się w obowiązku uczynić uwagę, że się znowu zbytecznie tak nad książkami zasiadywać było niezdrowo dla rekonwalescenta, że należało czasem pogawędzić, odetchnąć, a choćby i w warcaby lub maryasza pograć dla spoczynku. Zapraszał czasem na godzinkę jaką do siebie. Ze strony poczciwego Skwojsza było to bardzo chrześciańskiém i miłosierném.
W pierwszych dniach pobytu w domu tym i w mieście, prace mikroskopowe znacznie zwolniały — wziął się do nich żywiéj potém Bolesław, ale jakoś bez tego smaku co w szpitalu. Doktor przychodził, uważał, notował i tłomaczył sobie to przejście i wpływ wspomnień, jako rzecz naturalną. Rozbudzał jak mógł i umiał do studyów.
Szły one daléj, lecz opieszaléj znacznie, niż wprzódy.
Do poczciwych państwa Skwojszów pewnie by się nie dał wciągnąć tak łatwo p. Bolesław — gdyby we wspólnym korytarzu nie spotykał się ciągle z panną Cecylią. Panna, jakeśmy mówili, niezbyt była młodą, zbliżała się do trzydziestki, raz już miała wychodzić na pewno za mąż, lecz młodzieniec, z którym była zaręczoną, z tyfusu umarł. Chodziła odtąd czarno i świat jéj zobojętniał. Piękną była, miała oczy czarne, wyraziste, a choć troszkę siedzenie ją może do zbytku zaokrągliło, choć opuściła się w stroju, wyglądała ponętnie. Zdaje się, że czarne oczy panny Cecylii ciekawie się wpatrujące w nieznajomego przybysza, z zajęciem i współczuciem go ścigające, uczyniły na nim wrażenie pewne.
P. Bolesław wieczorem raz poszedł do Skwojszów. Przy herbacie i warcabach, rozmowa się rozpoczęła, i — zagadywany o przeszłość, pacyent puścił się trochę dawną metodą w państwo fantazyi, opowiadając epizody z żywota swojego, przetworzone na wcale udatne powieści i dramata. Skwojszowie oboje słuchali z oznakami najwyższego zajęcia i sympatyi, a panna Cecylia, nieco daléj ku oknu siedząca, kilka razy łzy ocierała.
Nikomu ani na myśl nie przychodziło wątpić o prawdziwości twierdzeń owéj nieszczęśliwéj ofiary przewrotności ludzkiéj.
Jak Otello Desdemonę temi historyami pan Bolesław uwiódł, rozkochał, pociągnął ku sobie pannę Cecylię. Sympatya jéj jednak wyrażała się zdala, dyskretnie, rzucanemi wejrzeniami, pełnemi współczucia i tęsknoty. Jakim potém sposobem przyszło do tego, że panna Skwojszówna zaczęła dla obaczenia mikroskopu chodzić do pokoju pana Bolesława, który razem z nią obserwował tkanki, ścianki i włókna rozmaitych ciekawych pleśni — tego powiedziéć nieumiemy.
Skwojszowie oboje dla nieszczęśliwego naturalisty, który się im przyznał w sekrecie, że był ukrytym hrabią, miał bardzo bogatą rodzinę i wielkie nadzieje — żywili jak najgorętsze współczucie. Z rozmaitych powodów zawiązanie bliższych stosunków chciał taić pan Bolesław przed doktorem. Już się nawet rodzicom oświadczył, dzień ślubu był wyznaczony, a doktor Bazyli o niczém nie wiedział.
Ślub odbył się jak najciszéj, najprywatniéj i dopiéro wieczorem, zaproszony na herbatę doktor Bazyli ujrzał państwa młodych już zażywających na kanapce szczęśliwości małżeńskiego stanu, w poufnéj bardzo cichéj rozmowie, któréj połączone dłonie dodawały wyrazistości. Ponieważ panna Cecylia miała wianuszek na głowie z pomarańczowych kwiatów — doktor się domyślił w progu wielkiéj tajemnicy, westchnął, lecz, po czasie nie było już co mówić — ani na co narzekać.
Nigdy w świecie się tego nie spodziewał, a gdy przy wieczerzy tego dnia pan Bolesław już pół gospodarz przyszedł do niego z kieliszkiem wódki, przepijając, rzucił nań wejrzenie takie iż Tanczyński cały się zapłonił.
— Nie bój się — rzekł cicho — non bis in idem.
— W takim razie najlepiéj ani w usta! — odparł doktor.
Bolesław kieliszek postawił nietknięty.
Nie miał już teraz obowiązku zajmowania się przyjacielem doktor, obserwacye mikroskopowe zostały zawieszone, pan Bolesław miał na myśli kupienie większego i doskonalszego mikroskopu i rozmaitych pomocniczych narzędzi. W pierwszych miesiącach po ślubie o pracy mowy być nie mogło, odbywano wycieczki do Bielan, w okolice, zjadano podwieczorki, zapoznawano się z krewnemi. Skwojszowie byli może szczęśliwsi, że córkę wydali, niż Bolek, że się ożenił. Był bowiem najmocniéj przekonany, iż popełnił mezaljans, wzdychał nad tym upadkiem. Przed obiadem kieliszeczek nie zdawał mu się szkodliwym, po kawie naparstek likworu także. Czasem gdy się robiło zimno, musiał się czémś zagrzać.
Jednego dnia na Bielanach w restauracyi nastąpiło niespodziane zetknięcie się z Maciórkiem.
Profesor przybył tu z jakimś ze wsi szlachcicem, który chciał klasztor odwiedzić, a po męczącym obchodzie zaszedł z nim coś przetrącić do restauracyi, w któréj siedzieli państwo Tanczyńscy i Skwojszowie, zajadając kurczęta.
Profesor, który słyszał o smutnym losie Bolka, miał go za umarłego i pogrzebionego — osłupiał na widok jego — a gdy uszu jego doleciało wołanie — Żono! Cesiu!! — stanął z oczyma wlepionemi, milczący, niewiedząc co ma zrobić.
Siostrzan to był i w tém położeniu, że kurczęta mógł jeść a butelką wina je podlewać — nie znać go teraz jeszcze — byłoby nie miéć serca. Maciórek gotów był przebaczyć marnotrawnemu siostrzanowi i przycisnąć go do piersi.
Ale, cóż? siostrzan go widział i udawał że — niezna. Maciórek więc postanowił ignorować go także, a późniéj w mieście dowiedziéć się i przedsięwziąć właściwe środki, aby węzły łączące rodzinę, nie zostały zerwane.
Bolesław ani do brata w początku, ani do wuja dla tego się nie zgłaszał, iż o wcale innéj rodzinie państwu Skwojszom opowiadał, i z tak skromnemi okazami popisywać się nie chciał.
W miesiąc czy dwa jednak, wypadkiem zaszedł do Żaka, gdzie zjadł dobre śniadanie i wyspowiadał mu się z całéj historyi swojéj. Żak właśnie zajęty był rozwodem z żoną i miał na myśli piękną modniarkę, która mu rękę swą już przyobiecała.
Z wujem Maciórkiem spotkali się w ulicy, Bolesław zaczął od gorzkich wymówek, po których przyszło do porozumienia tém łatwiéj, że profesor czcił wszelki sukcess i kłaniał się faktom spełnionym. Uściskał rzewnie siostrzeńca, nie bez nadziei, że u niego kiedyś jeść będzie, tym czasem darząc go moralną nauką od serca.
W niedostatku innéj familii, którą by mógł państwu Skwojszom okazać, przyznał się Bolesław do rodziny po — matce, przyprowadził im profesora i zaprezentował brata. Maciórek od razu sobie pozyskał serce starego Skwojsza, swym charakterem szlachetnym i moralnemi zasadami, jakie wygłaszał. Raz na zawsze proszono go na warcaby wieczorami.
Co daléj? spytacie — niewiem nic nad to więcéj, iż żona pana Bolesława, wielce do męża przywiązana, boleje nad tém, że już teraz nigdy trzeźwym do domu nie przychodzi. O historyi rodziny Tanczyńskich nawet stary Skwojsz poczyna wątpić, w tak przerozmaity sposób, coraz z nowemi waryantami zięć mu ją opowiada.
Doktor Bazyli, zmienił mieszkanie, a ile razy mowa jest o Bolesławie, mruczy, głową potrząsając: — Czém się skorupka za młodu napoi...

KONIEC.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.