Strona:PL Kraszewski - Ładny chłopiec.djvu/402

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   190   —

szłości. Dnia tego do mikroskopu zajrzéć nie mógł, siadł w oknie i płakał jak dziecko — książki przestały go nęcić, siła jakaś niezwyciężona, straszna, ciągnęła go w wir, na ulicę. Oparł się jéj i zwyciężył dnia pierwszego.
Nazajutrz stary Skwojsz znajdował nieodzowném, konieczném, odwiedzić tego nieszczęśliwego, od którego tylko przez drzwi mieszkali. Sama przyzwoitość to nakazywała. Niezrzucając więc pantofli szytych ręką córki, do których był w domu nawykł, ani czapeczki, noszonéj dla łysiny, wziął Skwojsz surdut czarny przenoszony, chustkę i tabakierkę w rękę i poszedł zapukać do Bolesia. Oświadczył mu grzecznie bardzo, że jest właścicielem domu i sąsiadem jego, że ma go sobie poleconym przez doktora, że bardzo by mu rad służyć i t. d. Boleś podziękował z westchnieniem.
Na gospodarzu piękna, wymizerowana twarz chorego uczyniła wrażenie jak najlepsze. Wprzódy jeszcze panna Cecylia Skwojszówna, już niezbyt młoda panienka, ujrzała była gościa i wiele mówiła o jego sympatycznéj fiziognomii.
Widokiem mikroskopu i ksiąg pobudzony pan Skwojsz, czuł się w obowiązku uczynić uwagę, że się znowu zbytecznie tak nad książkami zasiadywać było niezdrowo dla rekonwalescenta, że należało czasem pogawędzić, odetchnąć, a choćby i w warcaby lub maryasza pograć dla spoczynku. Zapraszał czasem na godzinkę jaką do siebie. Ze strony poczciwego Skwojsza było to bardzo chrześciańskiém i miłosierném.