Łańcuchy/XXIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Łańcuchy
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
Data wyd. 1935
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXIII.

Mgła rzedła, przez szczeliny przebite w niej wiatrem prześlizgnęły się tu i tam strzały słońca, pasma światła, złocąc rąbki, dzierzgając tęczowemi szlakami zwoje i kłęby falujących oparów. Opadały one coraz niżej na rzece, słały i wydłużały się, jak dymy gasnących pogorzelisk, aż z pod nich wyiskrzyła się miejscami zielona, szklista smuga biegnących nurtów.
Znowu zajęczała ogłuszająca syrena. Zabrzęczały łańcuchy, zaskrzypiał kołowrot kotwiczny, z barki odczepiano cumy.
A tymczasem na pokładzie barki wzrastał wesoły gwar.
Przytuleni do kraty więźniowie, śmieli się i zamieniali z publicznością uwagi i żarty.
— Skąd i dokąd was wiozą?... — leciało z parowca.
— Z domu nieszczęścia i niewoli śpieszymy do raju przyszłej rewolucji, a po drodze wstępujemy do piekieł sybirskich! — odpowiadał gruby bas Dobronrawowa.

Czyż mało nas?... Czy od Permu do Taurydy,
Od zimnych fińskich skał do płomiennej Kolchidy.

Od wstrząśniętego Kremlu
Do murów nieruchomych Chin,
Powstając wraz ziemia rosyjska,
Szczeciną stali nie zabłyska?

deklamował Orłow.
— Pięknie śpiewacie! Słyszymy często. Zaśpiewalibyście nam teraz!
— Owszem, zaśpiewamy. Hej chór! Mój chórze nieszczęsny, gdzieżeś się zapodział?!... — wołał Wujcio.
— Czy wam czego nie trzeba?
— Nic nam nie trzeba...
— Prócz wolności...
— I kwiatów...
— Tak, tak! Kwiatów... Rzućcie nam!... Nie widzieliśmy już ich tyle czasu!...
— Kwiatów nie mamy, ale zamiast nich weźcie cukierki!
Jedna z pań zwinęła w kłębek torebkę i rzuciła ją z rozmachem. Pakiecik nie doleciał, roztworzył się, część cukierków posypała się do wody, część spadła na sam brzeg barki.
— Jaka szkoda!...
— Ucieszą się ryby!...
Kilku młodych więźniów probowało patyczkami przygarnąć bliżej leżące słodycze do kraty.
Nagle na parowcu ukazał się pomocnik kapitana z kilku marynarzami.
— Panowie!... Panowie!... Proszę odejść!... Proszę do kajut!... Nie wolno!
— Dlaczego?... Co to panu szkodzi?...
— Mnie nic nie szkodzi, ale... nie wolno!
Jednocześnie z trzaskiem otwarła się furtka, prowadząca na pokład barki i wpadł oficer w towarzystwie uzbrojonych żołnierzy.
— Nieporządki!... — krzyczał. — Nie pozwolę!... Co to jest?!... Nazad... do kajuty! Wracać!... Marsz!... Żołnierze naprzód!...
Żołnierze sunęli w tłum i zaczęli kolbami odpychać więźniów od kraty.
— Co wy robicie?... Nie trzeba!... Sami pójdziemy!... Tu kobiety!... — odezwały się krzyki.
— Gdzie starosta?... — wołał oficer.
— Jestem!... — odpowiedział Butterbrot, występując naprzód.
— Wy... ty! Pszoł!... A gdzie dawny?! — wybuchnął, czerwieniejąc, wojskowy. — Niech wyjdzie dawny!...
— Niema innego!... Ten jest tylko!... — odrzekli chórem więźniowie.
— A aa!...
Oficer ruszył groźniej rudemi wąsami, twarz z czerwonej stała mu się siną.
— Bierzcie go!... — wykrztusił wreszcie.
Ale Butterbrot już znikł, szarpnięty wtył przez towarzyszy.
— Nie damy!... Bierz wszystkich!...
— Bierz ich!... — chrypiał oficer.
— Dokąd ich brać, wasza szlachetność?... — pytał się z pewnem wahaniem podoficer.
— Wszystko jedno!... Kłuj!... Naprzód marsz!...
Żołnierze pochylili bagnety.
— Andrzeju Iwanowiczu!... Co wy?... Co wy?... Opamiętaj się pan!... My sami pójdziemy!... — wołał do oficera Dobronrawow, przeciskając się naprzód.
— Nie!... — odpowiadał ten, trzęsąc głową. — Za późno!... Ja wam nie Andrzej Iwanowicz!... Jam naczelnik! Jak wojna to wojna!... Naprzód marsz!...
Żołnierze posunęli się parę kroków, ostrza bagnetów już tykały się twarzy i piersi więźniów, cofających się ku zejściu i staczających w popłochu po schodach na dół.
W tej chwili barka zakołysała się i ruszyła.
Pomost był oczyszczony i więźniowie wzburzeni, zgromadzili się na dole przy schodach. Z otworu wychyliła się głowa oficera.
— Nu, a teraz... dawajcie waszego żyda!...
— Puśćcie, pójdę!... — szepnął Butterbrot, usiłując przedostać się ku schodom.
— Nie, teraz pan nie pójdzie!... A kto pójdzie, o tem pomyślimy!... — spokojnie odpowiedział wstrzymując go Wojnart.
— Przedewszystkiem... ja! Tam mój syn został sam, sam jeden... — szepnęła Sara.
Zanim pomyślano o zatrzymaniu jej, mignęła na schodach i znikła w wyjściu. Więźniowie stali przez chwilę zaskoczeni, bezradni. Wtem na górze rozległ się tupot, szamotanie i głos zduszony, żałosny.
— Puśćcie mię... Ja sama tylko... do syna!... Tam mój syn... Nędznicy... Jak śmiecie? Co uczyniłam wam?
Gawar i Wojnart rzucili się na górę, a za nimi inni, ale ledwie wychylili się z pod pokładu, spadły im na głowy, na piersi i ramiona uderzenia kolb.
— Nazad, nazad!... Po jednemu!...
Zepchnięci na dół, polecieli na pnących się zdołu towarzyszy; zdążyli tylko dostrzec Sarę, trzymaną przez żołdaków za przegięte wtył ręce, z bluzką rozdartą na piersiach i z roztarganym włosem.
— Puśćcie tę kobietę!... Natychmiast puśćcie tę kobietę!... — krzyczał zdołu Wojnart, rzucając się po raz drugi na schody; za nim rzuciła się znowu garść robociarzy. Ale z otworu wynurzył się snop skrzyżowanych bagnetów.
— Nazad, bo będziem strzelać!...
— Cofnijcie się chłopcy!... Cofnijcie!... Tu trzeba inaczej!... — rozkazał Wojnart.
Zbiegł z innymi na dół i potoczył wzrokiem po kajucie; chwilę namyślał się, poczem skoczył ku pryczom.
— Wyrwać, chłopcy, wyrwać!
Natychmiast Cydzik, Wątorek, Wickiewicz, Barański, „Roch Kowalski“ podleźli zdołu i wysadzili głowami i barkami deski.
— Hurra!... — wołali inni, idąc za ich przykładem.
W okamgnieniu młodzież, uzbrojona w deski, wróciła ku schodom.
— Co chcecie robić!... Szaleńcy!... — uspokajał ich Gołowin.
— Dajcie pokój!... Sam pójdę i wszystko ułagodzę!... — wstrzymywał ich Dobronrawow.
— Niech już idzie!... Ja już się zgadzam!... — wołał wystraszony Butterbrot.
— Ta inteligenczja gotowa wszystkich nas dla siebie poświęcić! — biadał Gorainow.
— Zaraz dawajcie wszystkich żydów, a przedewszystkiem Żydowice!... Babom nie wolno z wami być!... Jego szlachetność rozkazuje!... — dolatywał zgóry głos podoficera.
— Kiedyście tacy skorzy, przyjdźcie po nie sami!... — odpowiedział po polsku Finkelbaum.
Podoficer wytknął głowę, lecz natychmiast ją cofnął, spostrzegłszy wymierzoną w siebie deskę.
Słychać było przyciszone narady.
— Poddajcie się. Złóżcie natychmiast deski... I wydajcie baby... Nie wolno razem... Ustawa zabrania!... Oficer ostatni raz przykazuje! Słyszycie, oddajcie z dobrej woli, a to będziem strzelać!...
— Strzelajcie!... Spalimy barkę i was z nią razem!... Towarzysze, znoście rzeczy, lampy z naftą i zapałki!... Zapalcie świece!... — rozkazywał Wojnart.
Znowu na górze zaszemrały przyciszone narady i wyjrzała stamtąd głowa podoficera. Nagle zabrzmiała komenda „Ładuj broń“, zachrzęszczały zamki karabinowe i na górnych stopniach ukazały się wytknięte naprzód bagnety, rury karabinów, a za niemi buty schodzących wolno żołnierzy. W głębi kajuty załkał nerwowo głos kobiecy:
— Wody, wody!... Zemdlała!
— Ale przedtem schody!... Obalić schody!... One przystawione!... — krzyknął Wojnart.
Robociarze rzucili się pod schody i zgodnie naparli karkami na nie, aż zachwiały się, poruszyły i zaczęły zwolna obsuwać końcami po ścianie jak wielka, ciężka drabina.
— Ostrożnie!... Przywalą was... Ciągnąć nazewnątrz!... — komenderował Wojnart, pokazując osobiście.
„Roch Kowalski“ pośpieszył z pomocą i szarpane przez jego żelazne łapy schody szybko zaczęły obsuwać się wdół. Jeden z żołnierzy zdążył uchwycić się rękami za zrąb wyjścia, koledzy pochwycili go i wyciągnęli napowrót, ale drugi z hukiem poleciał wraz z schodami na dół, nie wypuszczając karabina z ręki. Nim się opamiętał, już go Roch Kowalski przydusił, rozbrojono go i uprowadzono w głąb kajuty.
— Dobrze!... Mamy zakładnika!... — mruknął Wojnart.
— Hurra!... Marsyljankę!... Marsyljankę!... — zaczęto wołać.
Wzruszone głosy zaintonowały hymn.
— Znoście, znoście rzeczy!... Tu koło schodów!... — rozkazywał w dalszym ciągu Wojnart.
Nagromadziła się już cała góra ubrań, książek, drewnianych przedmiotów; obok stali z zapalonemi świecami i rozpłomionemi twarzami Gawar i Cydzik, reszta opodal śpiewała w uniesieniu. Nawet Dżumbadze śpiewał tym razem.
— Co zamierzasz zrobić!... Czy istotnie chcesz podpalić barkę? — spytał cicho Wojnarta doktór Frączak.
— Nie wiem! Nie mamy bardzo wyboru!... Ten pijany warjat gotów nas wystrzelać, a z kobietami jeszcze gorzej postąpi...
— Jednak w razie pożaru na pewno wszyscy zginiemy! Czy powód jest dostateczny dla takiego całopalenia?...
— Myślę, że nie dojdzie do tego... Gdyby zaś... to... przychodzi mi do głowy, żeby wyłamać ścianę, zrobić tratwę z tych schodów i desek i ratować się przez rzekę.
Doktór z powątpiewaniem pokiwał głową.
— Prawie stu ludzi!... Połowa wyginie!...
— Niektórzy pójdą wpław, brzeg niedaleko. Zresztą przypuszczam, że nie dojdzie do tego; oficer oprzytomnieje, sam naruszył ustawę, stracił żołnierza, nie będzie chciał robić skandalu!... Trzeba tylko wytrzymać do końca!... Słuchajcie towarzysze, gdyby tylko żołnierze zaczęli coś przedsiębrać, podpalajcie!... — rzekł głośno po rusku w chwili, gdy marsyljanka umilkła.
Sam odszedł i wraz z „Rochem Kowalskim“ obchodził i badał ściany. Były mocne z grubych bali, a żebra miały żelazne; wyłamać w nich otwór bez narzędzi, zdawało się niepodobieństwem; mimo to Wojnart kazał Rochowi i Wickiewiczowi wybrać najgrubszą z desek i bić nią jak taranem w ścianę nad klozetem. Za każdem uderzeniem barka drgała i głuchy huk rozbrzmiewał posępnie.
Wygnańcy poskoczyli w tę stronę.
— Co to ma być... Co robicie?...
— Acha, uciekniemy!...
— Doskonale, lecz ja nie umiem pływać!...
— Będziesz się trzymał za deskę!...
— Owszem, zgadzam się, bo tu przecież nie ma rekinów...
— Dżumbadze, ty trzymaj się za mnie! — upominał przyjaciela Leskow.
Chór śpiewał:

„Za-mu-czen w tjażołoj niewole“...

Wtem w otworze schodów znowu pojawiła się głowa podoficera przyglądał się chwilkę robocie taranu, kupie rzeczy, świecom, płonącym w rękach więźniów i zaszeptał...
— Panie, a panie!... Oficer żąda, abyście się wstrzymali... przecież brzeg daleko, zanim statek nawróci, wszyscy zginiemy i wy, i my, i kobiety i ten mały bachor, o którego poszło, i te dwieście kryminalnych, co nic nie winne. One już usłyszały i też buntują... Słyszycie jak kują... To najgorsi złoczyńcy. Jak się wyrwą, niech Bóg uchowa, nikomu nie spardonują... Więc oficer rozkazował, żebyście wysłali deputata, kogo chcecie, byle nie tego żyda!...
Propozycja była przyjęta z uczuciem powszechnej ulgi; „Sinhedrjon“ ją zaaprobował po krótkiej naradzie i niedługo Dobronrawow wraz z Wujciem po plecach towarzyszy wdrapali się na górę. Wojnart kazał zaprzestać rozbijania ściany, ale wart z zapalonemu świecami przy stosie rzeczy, nie cofnął. Sam stał niedaleko i zważał pilnie na górny otwór, w którym co jakiś czas migała zaniepokojona twarz podoficera. Po godzinie oczekiwania delegaci wrócili.
— Pokój z wami!... Przystawcie schody!... — rozległ się bas Dobronrawowa.
— No cóż!...
— Wszystko po staremu. Żąda tylko, żeby starostą był chrześcijanin i żeby kobiety stąd wyszły...
— Ale nas nie zamkną, nie zamkną?... Czy dał słowo?... Nie oszuka?!...
— Czy Sary nie skrzywdzili?...
— Jaka gwarancja!?...
— Sary nie skrzywdzili, tylko jej bluzkę rozdarli!... Oficer gotów ją przeprosić, ale ona sama tego nie chce. Was, panie, nie zamkną... Słowem, wszystko pozostanie po staremu... Dał słowo oficerskie... Pewny jestem, że dotrzyma. Co do gwarancji, to... zawsze przecie możemy barkę podpalić!
— Racja!...
Wojnart spojrzał na mówiących z pod oka, ale przemilczał.
— Żadnych śledztw, poszukiwań winowajców? — dopytywał się Gołowin.
— Ależ żadnych!... Obustronne zapomnienie uraz, serdeczna zgoda... Wydał mi się nawet szczerze wzruszonym, tłumaczył się, że się uniósł, jak się to zdarza Rosjaninowi, ale przecie nie jest „zwierzem“. Prosił tylko, aby zrobić to dla niego i wyznaczyć na starostę, jeżeli można, mnie, albo Dobronrawowa, gdyż uważa nas za ludzi... z duszą, z którymi mu się najłatwiej porozumieć!... No i prosi, żeby przysłać nas do niego niedługo dla przypieczętowania ostatecznie zgody!... — opowiadał żartobliwie Wujcio, schodząc ostrożnie po przystawionych schódkach.
Ledwie zszedł, gdy uwolniony żołnierz porwał zwrócony sobie karabin i skoczył na schody. Przybyłych obstąpili więźniowie i rozpoczęły się ponownie narady. Tym razem nie trwały jednak długo; „Sinhedrjon“, poparty przez Butterbrota, Odesskiego, Finkelbauma, Puritza, Litauera, Glaukera, Warszawskiego, Szwantzmuttera i innych przeprowadził uchwałę, że na proponowanych warunkach pokój zostaje przyjęty. Nowy starosta Dobronrawow z Wujciem jako swoim zastępcą zanieśli odpowiedź oficerowi i długo nie wracali.
Więźniowie po dawnemu tłumnie wylegli na pokład i z wielkiem podnieceniem przypominali sobie rozmaite szczegóły przeżytych wydarzeń. Zaczęła już powstawać legenda, opromieniona blaskiem wszelkich cnót.
— Wtedy ja jemu powiedziałem!... — krzyczał, wymachując rękami Odesskij.
— Cóżeś mu pan powiedział?... — pytał drwiąco Somow.
— Powiedziałem mu, żeby sobie poszedł!...
— Wyznaję, że ja tam pana nie widziałem i nic nie słyszałem.
— Jakto?... Stałem zupełnie blisko od tego Polaka. Niech go się pan spyta.
Dziennikarz wzruszył ramionami i uśmiechnął się.
— Trzeba przyznać, że się pan dobrze spisał, kiedyś wystąpił przed tego wściekłego zwierza!... — chwaliła Róża Isakowna Butterbrota, chodząc z nim po pokładzie.
— Zawsze twierdziłem i twierdzę, że protest na każdem miejscu i w każdym wypadku jest jedyną wskazaną taktyką dla międzynarodowego proletariusza! — odpowiedział Butterbrot skromnie.
Rozumie się, że obiadu nie zdążono ugotować; musiano zastąpić go herbatą z sucharami; z racji jednak uroczystego nastroju Dobronrawow kazał wydać suchary... pszenne.
Dzień był pogodny, na blado niebieskiem niebie bez chmur świeciło słońce łagodne, jasne, czyste, wykąpane w rannych mgłach; rzeka łuszczyła się, płonęła iskrami drobnych fal; mruczała gderliwie, niosąc na grzbiecie turkoczący miarowo parowiec i kołyszącą się na długiej linie barkę. Ciemne podmyte brzegi i przylądki, porosłe zielonemi lasami ostrowia, to uchodziły stronami daleko, błękitniejąc, blednąc, obniżając się do poziomu błyszczących wód, to zbliżały się i wyrastały na zakrętach do rozmiaru wysokich urwisk, z których krawędzi chyliły się i spoglądały na dół olbrzymie drzewa, a w których cieniu wyciągały się, pieszczone biegnącemi mimo nurtami, blado-żółte ciała ławic, obsychających po niedawnym wylewie.
Na barce nie śpiewano tylko dlatego, że nie było Wujcia.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.