Strona:Wacław Sieroszewski - Łańcuchy.djvu/269

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
XXIII.

Mgła rzedła, przez szczeliny przebite w niej wiatrem prześlizgnęły się tu i tam strzały słońca, pasma światła, złocąc rąbki, dzierzgając tęczowemi szlakami zwoje i kłęby falujących oparów. Opadały one coraz niżej na rzece, słały i wydłużały się, jak dymy gasnących pogorzelisk, aż z pod nich wyiskrzyła się miejscami zielona, szklista smuga biegnących nurtów.
Znowu zajęczała ogłuszająca syrena. Zabrzęczały łańcuchy, zaskrzypiał kołowrot kotwiczny, z barki odczepiano cumy.
A tymczasem na pokładzie barki wzrastał wesoły gwar.
Przytuleni do kraty więźniowie, śmieli się i zamieniali z publicznością uwagi i żarty.
— Skąd i dokąd was wiozą?... — leciało z parowca.
— Z domu nieszczęścia i niewoli śpieszymy do raju przyszłej rewolucji, a po drodze wstępujemy do piekieł sybirskich! — odpowiadał gruby bas Dobronrawowa.

Czyż mało nas?... Czy od Permu do Taurydy,
Od zimnych fińskich skał do płomiennej Kolchidy.