Strona:Wacław Sieroszewski - Łańcuchy.djvu/268

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

patrzały ciekawie w głąb tajemniczej barki więziennej.
— Gdybym wierzyła, gdybym wierzyła w istnienie Boga, nie wahałabym się zmienić religję; formy i obrządki są przecież rzeczą podrzędną... Ale ja nie wierzę w nic, a w tych warunkach... jest... coś poniżającego... — mówiła Sara, zabierając się do odejścia.
Zdawał się jej nie słyszeć, nie widział wyciągniętej na pożegnanie ręki, uparcie zapatrzony w jeden punkt parowca. Zwróciła w tę stronę oczy i zobaczyła młodą wysmukłą dziewczynę w ciemnym wciętym żakieciku i ciemnej sukni, stojącą tuż u barjery pod dachem środkowego pokładu. Szeroko otwarte, fiołkowe oczy nieznajomej z takim niepokojem i badawczością spoczęły na jej postaci i twarzy, że mimowoli cofnęła się, nie czekając dłużej na dłoń Wojnarta.
Powiodła wzrokiem z niechęcią po tłumie zbiegających się i tłoczących u kraty więźniów i już odwróciła się, chcąc odejść, gdy oczy jej spotkały się z pełnemi zachwytu utkwionemi w jej twarzy oczami Gawara.
Smutny uśmiech przewinął się jej po ustach, zatrzymała się mgnienie oka, trochę dłużej, niż chciała; poczem z wyrazem zniecierpliwienia i niesmaku, przesunęła się środkiem rozstępujących się mężczyzn ku kajutom kobiecym. Tam ją jednak zatrzymały inne kobiety i gadając wesoło i głośno, pociągnęły zpowrotem.