Strona:Wacław Sieroszewski - Łańcuchy.djvu/277

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

coś przedsiębrać, podpalajcie!... — rzekł głośno po rusku w chwili, gdy marsyljanka umilkła.
Sam odszedł i wraz z „Rochem Kowalskim“ obchodził i badał ściany. Były mocne z grubych bali, a żebra miały żelazne; wyłamać w nich otwór bez narzędzi, zdawało się niepodobieństwem; mimo to Wojnart kazał Rochowi i Wickiewiczowi wybrać najgrubszą z desek i bić nią jak taranem w ścianę nad klozetem. Za każdem uderzeniem barka drgała i głuchy huk rozbrzmiewał posępnie.
Wygnańcy poskoczyli w tę stronę.
— Co to ma być... Co robicie?...
— Acha, uciekniemy!...
— Doskonale, lecz ja nie umiem pływać!...
— Będziesz się trzymał za deskę!...
— Owszem, zgadzam się, bo tu przecież nie ma rekinów...
— Dżumbadze, ty trzymaj się za mnie! — upominał przyjaciela Leskow.
Chór śpiewał:

„Za-mu-czen w tjażołoj niewole“...

Wtem w otworze schodów znowu pojawiła się głowa podoficera przyglądał się chwilkę robocie taranu, kupie rzeczy, świecom, płonącym w rękach więźniów i zaszeptał...
— Panie, a panie!... Oficer żąda, abyście się wstrzymali... przecież brzeg daleko, zanim statek nawróci, wszyscy zginiemy i wy, i my, i ko-