Strona:Wacław Sieroszewski - Łańcuchy.djvu/278

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

biety i ten mały bachor, o którego poszło, i te dwieście kryminalnych, co nic nie winne. One już usłyszały i też buntują... Słyszycie jak kują... To najgorsi złoczyńcy. Jak się wyrwą, niech Bóg uchowa, nikomu nie spardonują... Więc oficer rozkazował, żebyście wysłali deputata, kogo chcecie, byle nie tego żyda!...
Propozycja była przyjęta z uczuciem powszechnej ulgi; „Sinhedrjon“ ją zaaprobował po krótkiej naradzie i niedługo Dobronrawow wraz z Wujciem po plecach towarzyszy wdrapali się na górę. Wojnart kazał zaprzestać rozbijania ściany, ale wart z zapalonemu świecami przy stosie rzeczy, nie cofnął. Sam stał niedaleko i zważał pilnie na górny otwór, w którym co jakiś czas migała zaniepokojona twarz podoficera. Po godzinie oczekiwania delegaci wrócili.
— Pokój z wami!... Przystawcie schody!... — rozległ się bas Dobronrawowa.
— No cóż!...
— Wszystko po staremu. Żąda tylko, żeby starostą był chrześcijanin i żeby kobiety stąd wyszły...
— Ale nas nie zamkną, nie zamkną?... Czy dał słowo?... Nie oszuka?!...
— Czy Sary nie skrzywdzili?...
— Jaka gwarancja!?...
— Sary nie skrzywdzili, tylko jej bluzkę rozdarli!... Oficer gotów ją przeprosić, ale ona sama tego nie chce. Was, panie, nie zamkną...