Strona:Wacław Sieroszewski - Łańcuchy.djvu/271

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Dlaczego?... Co to panu szkodzi?...
— Mnie nic nie szkodzi, ale... nie wolno!
Jednocześnie z trzaskiem otwarła się furtka, prowadząca na pokład barki i wpadł oficer w towarzystwie uzbrojonych żołnierzy.
— Nieporządki!... — krzyczał. — Nie pozwolę!... Co to jest?!... Nazad... do kajuty! Wracać!... Marsz!... Żołnierze naprzód!...
Żołnierze sunęli w tłum i zaczęli kolbami odpychać więźniów od kraty.
— Co wy robicie?... Nie trzeba!... Sami pójdziemy!... Tu kobiety!... — odezwały się krzyki.
— Gdzie starosta?... — wołał oficer.
— Jestem!... — odpowiedział Butterbrot, występując naprzód.
— Wy... ty! Pszoł!... A gdzie dawny?! — wybuchnął, czerwieniejąc, wojskowy. — Niech wyjdzie dawny!...
— Niema innego!... Ten jest tylko!... — odrzekli chórem więźniowie.
— A aa!...
Oficer ruszył groźniej rudemi wąsami, twarz z czerwonej stała mu się siną.
— Bierzcie go!... — wykrztusił wreszcie.
Ale Butterbrot już znikł, szarpnięty wtył przez towarzyszy.
— Nie damy!... Bierz wszystkich!...
— Bierz ich!... — chrypiał oficer.
— Dokąd ich brać, wasza szlachetność?... — pytał się z pewnem wahaniem podoficer.