Strona:Wacław Sieroszewski - Łańcuchy.djvu/274

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Hurra!... — wołali inni, idąc za ich przykładem.
W okamgnieniu młodzież, uzbrojona w deski, wróciła ku schodom.
— Co chcecie robić!... Szaleńcy!... — uspokajał ich Gołowin.
— Dajcie pokój!... Sam pójdę i wszystko ułagodzę!... — wstrzymywał ich Dobronrawow.
— Niech już idzie!... Ja już się zgadzam!... — wołał wystraszony Butterbrot.
— Ta inteligenczja gotowa wszystkich nas dla siebie poświęcić! — biadał Gorainow.
— Zaraz dawajcie wszystkich żydów, a przedewszystkiem Żydowice!... Babom nie wolno z wami być!... Jego szlachetność rozkazuje!... — dolatywał zgóry głos podoficera.
— Kiedyście tacy skorzy, przyjdźcie po nie sami!... — odpowiedział po polsku Finkelbaum.
Podoficer wytknął głowę, lecz natychmiast ją cofnął, spostrzegłszy wymierzoną w siebie deskę.
Słychać było przyciszone narady.
— Poddajcie się. Złóżcie natychmiast deski... I wydajcie baby... Nie wolno razem... Ustawa zabrania!... Oficer ostatni raz przykazuje! Słyszycie, oddajcie z dobrej woli, a to będziem strzelać!...
— Strzelajcie!... Spalimy barkę i was z nią razem!... Towarzysze, znoście rzeczy, lampy