Strona:Wacław Sieroszewski - Łańcuchy.djvu/275

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

z naftą i zapałki!... Zapalcie świece!... — rozkazywał Wojnart.
Znowu na górze zaszemrały przyciszone narady i wyjrzała stamtąd głowa podoficera. Nagle zabrzmiała komenda „Ładuj broń“, zachrzęszczały zamki karabinowe i na górnych stopniach ukazały się wytknięte naprzód bagnety, rury karabinów, a za niemi buty schodzących wolno żołnierzy. W głębi kajuty załkał nerwowo głos kobiecy:
— Wody, wody!... Zemdlała!
— Ale przedtem schody!... Obalić schody!... One przystawione!... — krzyknął Wojnart.
Robociarze rzucili się pod schody i zgodnie naparli karkami na nie, aż zachwiały się, poruszyły i zaczęły zwolna obsuwać końcami po ścianie jak wielka, ciężka drabina.
— Ostrożnie!... Przywalą was... Ciągnąć nazewnątrz!... — komenderował Wojnart, pokazując osobiście.
„Roch Kowalski“ pośpieszył z pomocą i szarpane przez jego żelazne łapy schody szybko zaczęły obsuwać się wdół. Jeden z żołnierzy zdążył uchwycić się rękami za zrąb wyjścia, koledzy pochwycili go i wyciągnęli napowrót, ale drugi z hukiem poleciał wraz z schodami na dół, nie wypuszczając karabina z ręki. Nim się opamiętał, już go Roch Kowalski przydusił, rozbrojono go i uprowadzono w głąb kajuty.
— Dobrze!... Mamy zakładnika!... — mruknął Wojnart.