Sędziwój/Tom II/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Bohdan Dziekoński
Tytuł Sędziwój
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1907
Druk Piotr Laskauer i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
J.  B.  DZIEKOŃSKI


SĘDZIWÓJ





Tom II

Bezpłatny dodatek do Tygodnika Illustrowanego




WARSZAWA
NAKŁAD GEBETHNERA I WOLFFA
1907



Druk Piotra Laskauera i S-ki, Warszawa, Nowy-Świat 41.






I.
Spełnienie.
„Aladdyn wsiadł na konia. Wyjechawszy z rodzicielskiego domu, do którego już wrócić nie miał, udał się do swojego pałacu“.
Tysiąc nocy i jedna.

Niedaleko bram Bazylei, na pochyłości wzgórza, obok drogi, stała nędzna lepianka z kuźnią, zamieszkana przez ubogiego kowala; u tego szukał Sędziwój schronienia. Obawa o własne bezpieczeństwo pierwszy raz go napastowała. Czuł, iż z pierwszą pomyślnością rozpoczęło się pierwsze prześladowanie. Tajemnie więc opuścił mieszkanie i w tem niepozornem schronieniu oczekiwał wiernego Jana, który był jeszcze w mieście, zajęty przygotowaniami do podróży. Był to jakiś dzień świąteczny, kowal z swoim synem opuścił chatę. Sędziwój sam jeden pozostał. Już południe dawno minęło, a służący nie wracał. Z niespokojnością spoglądał na miasto, prawie u stóp jego rozwinięte, w którem przeżył tyle cierpień, w którem dziwaczny los jego życia rozstrzygnął się na zawsze. Wodząc błędny wzrok po szczytach budowli, ujrzał dach domu, pod którym tyle godzin nadziei razem z dymem uleciało; wspomniał na dziwaczne kamienne ozdoby i jak elektryczne wstrząśnienie przebiegło go; przypomniał sobie postać potworu i skwapliwie odwrócił oczy. Opodal błyszczały wysokie szczyty zamku Wardstein i znowu imię kochanki prawie, jak wyrzut sumienia, odezwało mu się w sercu; a tak każde rzucenie oka przywoływało jeden ustęp z jego przeszłości i wszystkie łączyły się w jeden obraz, jak sen, w którego rzeczywistość nie wierzylibyśmy, gdyby nas wewnętrzny mimowolny głos o jego bytności nie przekonywał.
Dawniej rozumiał, iż wraz z posiadaniem kamienia mędrców, dysharmonia przeszłości umilknie; bo i cóż może zrównać rozkoszy geniuszu, kiedy się wydobędzie z długiej ciemności i mozołu, aby używał światła, sławy i życia — tych owoców swojej potęgi! — Ale młodzieniec czuł aż nadto dobrze, że obca władza nadała mu udział w tajemnicy, a duchowa jej wartość jeszcze od niego daleko. Teraz nowe, nieznane w jego sercu żądze budziły się: jakaś gorączka opanowała go, jak ostrogi rumaka powściąganego; chciałby jak najprędzej zacząć używać swej władzy.
Badał sam siebie, czegoby naprzód żądał, czegoby brakło do szczęścia; wszystkie życzenia lat młodzieńczych przechodził w pamięci z kolei, i na każde zniechęcone serce odpowiadało mu bolesnem: Nie! — A przy samym wstępie do nowego życia, stał się dla siebie zagadką.
Nad miastem gęste, ciemne chmury opuszczały się coraz niżej. Przez szczerby ich czasami pasmo bladych promieni słońca, jak przez okno, padnie ukośnie i posępnie oświeci dolinę, a znów nienawistna ciemność ją zasłoni. Zdaleka długie pasy deszczu, jak szarfy spuszczały się z obłoków na ziemię, a świeży chłodny wiatr czasami nagle i krótko przebiegł przez duszące powietrze. Odległy grzmot coraz bliższy i częstszy w głuchem echu gór się rozchodził i gęste wężykowe błyskawice przelatały ponad miastem, a szczyty wież i krzyże iskrzyły się na czarnym tle nieba.
Ten widok zachwycił młodzieńca. Dusza jego mimowolnie radowała się nadchodzącej burzy: zgodniejsza była z tonami jego myśli.
Oddychał pełno i głęboko; cisza nastąpiła zupełna i wszystkie chmury i kłęby nawałnicy połączyły się w jeden czarny całun.
Nagle rażąca jasność rozdarła niebo i jaskrawym połyskiem oblała gmachy miasta, w tejże chwili okropny grzmot się rozległ; piorun uderzył w wieżę kościoła Panny Maryi! — Świetna iskra, jak wąż, obwinęła się spiralnie około wieży i znikła w kolumnadzie u jej podstawy. Zaledwo łoskot gromu rozchwiał się w ciężkiem powietrzu, gdy z otworów wieży i dachu kościoła wyleciała niezliczona ilość wron, kruków i kawek; czarną chmarą zaćmiła na chwilę ciemne obłoki i rozpierzchała się nad miastem, roznosząc złowrogie wrzaski.
Nad zegarem, u spodu wieży zajaśniało światło, jakby latarni; był to początek zniszczenia; hasło, że się przyjął piorun. Świeży wiatr powiał od zachodu, a wnet też i okna w wieży rozświecały się. Poważne dzwony, wolno, grobowym głosem zaczęły uderzać znak trwogi. Lud, jak z poruszonego mrowiska garnął się zewsząd na plac, lecz musiał zostać tylko bezczynnym świadkiem pożaru; za wysoko się rozpoczął, aby go można było gasić.
Piramida wieży zaczęła wyrzucać wszystkimi otworami długie wytryski płomienia, które z każdą chwilą powiększały się, rosły wśród widomych bałwanów dymu. Hałas powiększał się i tłumy ludu cisnęły do bram miasta. Burza na niebie, jakby dopełniała swego przeznaczenia, uchodziła daleko, kręte słupy dymu wiatr wysoko za nią pędził i grzmot coraz głuchszym się stawał. Płomienie obwinęły i zakryły wieżę, tylko krzyż czernił się na niej. Ogień i wrzawa w przerażający sposób się zwiększały, aż po niejakim czasie wysoka wieża ognista zachwiała się i padła, jak długa na szczyt dachu kościelnego; zawisła w powietrzu parę sekund, i runęła z okropnym trzaskiem na domy, a druzgocące dachy, rozniosła wokoło pożar. Z podstawy jej, uwolnione od zawady płomienie buchnęły z nową gwałtownością; ogień objął cały kościół. Galerye pękały, kolumny i arkady zawalały się i oko błądziło w ich śladach ognistych. Sklepienia świątyni huczały pod ognistym gradem cegieł, kamieni i belek, jak odgłos armat wśród szturmu. Podmuchnięte czasem płomienie wionęły wśród czarnego dymu do niesłychanej wysokości, jako krwawy sztandar zniszczenia; to znów tysiącznych kolorów ogniste języki, wichrami rozczochrane, igrały we wszystkie strony.
W niemem podziwieniu, zapomniawszy o sobie, spokojnie spoglądał młodzieniec na tę burzę pożaru. Wieczór już nadszedł, na ciemnem niebie jaskrawo odbijały się płomienie i fantastyczne ich kształty daleko rozświecały załomy skał i zieloną doliną błękitną powłóczyły barwą. A raz płomień podobny był do palczastej dłoni szatana rozsiewającego w powietrzu iskry, jak miliony zaklętego złota; to znów dym podobny był do węża wijącego się w górę, rosnącego do nadzwyczajnej wielkości, a nad nimi jakby ulatała postać Tholdena; i Sędziwój szybko odwrócił oczy od pożaru w drugą stronę. Tam jasny księżyc srebrzystą siatką powłóczył nurty Renu i cichem światłem błogosławił dachy skromnych chat wieśniaczych i krzyże stojące obok drogi otaczał wieńcami bladych promieni. I dwa te światła, pożaru i gwiazd, były jakoby władze dwóch przeciwnych sobie pierwiastków; złego i dobrego; a zarazem ten pożar przemawiał do duszy jego, jakby był symbolem zniszczenia marzeń o szczęściu, z tej pory, dla której jedynie warto żyć na ziemi — młodości!
Przypomniał sobie przepowiednię Kosmopolity o zniszczeniu świątyni i tajemna jakaś trwoga wstrząsła nim. Obejrzał się dokoła, nie rad był sam zostawać ze swemi myślami.
Wkrótce dał się słyszeć tętent konia i Jan wiodąc za sobą drugiego konia luźnego, przybiegł przed kuźnię; Sędziwój z radością go powitał.
— Ach, panie! — zawołał służący, patrząc na miasto i żegnając się — Bogu Najwyższemu niech będzie chwała: w szczęśliwą godzinę przyszła panu chęć porzucenia tego bezbożnego gniazda! uciekajmy czemprędzej, póki czas, licho nie śpi, a to przestroga Najwyższego!
— Cóż się stało? — zapytał Sędziwój.
— Teraz pana śledzą, szukają na drodze. Co się stało: albo pan nie wie? — Rano, jak tylko pan kazał mnie uwiadomić, co mam robić i gdzie znaleźć, pobiegłem na miasto kupić konie. Patrz-no pan, ten białonóżka, jak na niemiecką szkapę, niezłe bydlątko...
— Cóż dalej? — przerwał niecierpliwie Sędziwój.
— Otóż, kupiwszy konie od Niemca, przybiegam do domu, pana niema! — gospodyni wyszła i ja też poszedłem na rynek. Kupa ludu, jak zwyczajnie, w święto, gromadziła się, ale coś między niemi szły szepty i namowy nie tak, jak zwyczajne. Na niebie zabierało się na srogą nawałnicę i dobrze. Wystaw sobie pan, kupa bezbożnych namawiała się, jakoby przeszkodzić nabożeństwu i wszcząć zamieszanie. Ja przed kościołem tylko się pomodliłem Panu Bogu. Gdy wtem oto pioruny zaczęły bić i w czasie nabożeństwa grom uderzył w kościół. Tłok, wrzawa, Boże, ratuj! — podwoje lud, cisnąc się, zawarł, co tam naginęło! Wiadomo to; od pioruna ognia niczem nie ugasi, a tu się tak zajęło, by siarka. Przypadam ja do domu, a tu lament, hałas. Wie panicz, — ta chorowita gospodyni nasza, matka tej ładnej dziewczyny spaliła się w kościele. Abo to ona jedna, teraz tam, biedacy, liczą, szukają się, każda rodzina ma kogoś, co niedostaje!
— Jakto? — zawołał Sędziwój — Beata Tholden zginęła?
— Tak, panie, jak tu żyw stoję; i nie jedna ona. Mnóstwo ludzi się podusiło i popaliło w tym natłoku, a wielu wieża, jak spadła, zabiła. Panie Boże, ciężkie twoje dopuszczenie!
— A córka jej, Arminia?
— Ta jakoś przypadkiem, widno już takie było przeznaczenie, onego dnia nie była w kościele i ocalała. Ale i ona się zaraz Bóg wie, kaj podziała i to, jakby cud. Bo tylko, com ją widział, cała była we łzach; ledwiem ją utrzymał, aby niebożątko w taki tumult i ulewę nie biegło; miałem sam wyjść, aż tu nadszedł ten wysoki cudzoziemiec, ten książe, czy co to za jeden: co to ludzie o nim szeptali, że... już mnie pan rozumie, że ma związki ze złym. Otóż on kazał mi iść precz. Pobiegłem ja do kościoła, ale gdzież tam, ani przystąpić! Tyleśwa patrzali, jak ołów i miedź roztopione jak strumienie ogniste spadały: głownie i cegły daleko pękały, jakby je złe duchy rzucały! A w środku ryk, hałas! druga Sodoma! — Ja też wspomniałem na pana, przeżegnałem się i powracam do domu po konie, bo już wszystko było gotowe. Już mam wyjeżdżać, gdy oto banda hultajów chwyta mnie, zsadza ze szkapy; dowodził nimi ten brudny lekarz, pijanica, co to bywał na dole.
— A gdzie twój pan? — krzyczeli, klęli. — Przysięgam, że nie wiem. — Wiesz — wołali — uciekł z córką alchemika! Dopiero wtedy spostrzegłem, że cały dom był zrabowany, spustoszony, jak po wojnie. Oni zaprowadzili mnie do znajomej sobie karczmy, drzwi zaryglowali i przetrząsnęli całego. Jedni grozili rapierami, inni gotowali się do bicia i męczenia. Już czekałem śmierci, bo w owej okropnej chwili, kiedy przez okna tylko łuna pożaru i okrzyki ludu dochodziły mnie, toby nikt nie posłyszał wołania, ani pośpieszył na ratunek. Polecam się więc Panu Jezusowi, bolejąc tylko, iż tak pana samego zostawię, gdy oto ten wysoki, ten książę, co go to pan znasz, spadł, jak z nieba. Nie widziałem nawet którędy, ani jak wszedł; tylko raz zawołał na nich, a rozstąpili się i struchleli, jakby z kamienia. Byłem więcej umarły, niż żywy, dlatego nie pamiętam, jak on mnie wyprowadził, dość, że mnie wywiódł przez karczmę, gdzie były przywiązane oba konie. Tego mi też trzeba było. Noc już zaszła, co tchu więc cwałem za miasto pędziłem; gdyby nie ten pożar, co świecił, możebym i nie trafił. Chwała Bogu, że już się skończyło, a teraz uciekajmy.
— Czy nic ci ten twój wybawca nie mówił?
— Ale, ale, byłbym zabaczył, kazał mi panu powiedzieć, aby pan swego przyjaciela wykupił; ale ja nie wiem, co to znaczy? — A teraz, panie, gdzie pojedziemy? jabym myślał, pozwoli pan słudze radzić, jedźmy do Krakowa; oto w tę stronę, panie, droga do domu.
— Przywiąż teraz konie — przerwał Sędziwój — i rozpal węgle w kuźni; potem tę oto sztabę rozpalisz w ognisku do czerwoności; tylko żwawo.
— Jakto — zawołał przerażony Jan — panicz teraz wraca do alchemiki, teraz w tej porze? — wszelki duch Pana Boga chwali! Panie, Bóg nas ukarze!
— Rób, co ci powiedziałem — odrzekł surowo Sędziwój — albo idź ode mnie.
— Niech pan wybaczy — odparł smutnie służący, a nakładając węgle, mówił dalej, jakby sam do siebie — W przeszłym tygodniu odebraliśmy ostatnie nowiny z domu. Dłużnicy zabrali kopalnie w Kromołowie. Ostał się jedyny już dom po rodzicu w Krakowie i ten wynajęty; powróciwszy, trza będzie pod cudzym dachem szukać schronienia. Ha! ciężko odpowie przed Panem Bogiem, kto tam wynalazł to grzebanie i dmuchanie w ogniu. A ocierając rękawem łzy, poprawił żaru.
— Już sztaba rozpalona, aż biała.
Sędziwój otworzył złotą puszkę, dostał z niej kawał czerwonej szklistej masy, odłupał ziarnko mniejsze od maku, zawinął je w żółty wosk i puścił na żelazną sztabę tak, iż w podłuż niej spłynęło; i na nowo pokryć żarem i miechem dąć kazał. Służący, oswojony z doświadczeniami alchemicznemi, próbę jednak tego rodzaju pierwszy raz widział, pilnie się więc przypatrywał, lecz, gdy żywszy ogień błysnął i oświecił twarz Sędziwoja, puszczając rękojeść miecha, zawołał:
— Jezus Marya! jakże się pan zmienił! ledwo oczom moim wierzę! jakby pan przez tę jedną noc złego ducha oglądał!
Wstrząsnął się młodzieniec na to wspomnienie i cofnął się w ciemniejszy głąb kuźni. Wistocie, ta jedna noc na twarzy jego wywarła większy, choć różny wpływ od kilku lat życia.
Kwitnąca, rumiana cera, ów niepewny wyraz otwartej młodości, znikły zupełnie. Wszystkie jego rysy nabrały wyraźnych, stałych konturów; on sam czuł, iż tajemny wpływ, jakiemu uległ, wybił swoje piętno na całem jego jestestwie.
— Panie! — odezwał się znowu służący, podgarniając pryskające węgle, — jakto ogień szumi i pryska, jakie to kolory dokoła żelaza igrają, jakby kawałki tęczy skakały nad żarem.
— Już czas, wyciągnij sztabę i zahartuj wodą.
Już wydobył czerwone żelazo, ostudził je, przypatrując się bliżej, obrócił na drugą stronę, uderzył o kowadło, doświadczył dźwięku, ciężaru i, zdziwiony, nie dowierzając sam sobie, krzyknął:
— To złoto!
Sędziwój, zamyślony, patrzał przed siebie, a Jan porównywał ciężar sztaby, zginał ją, próbował pilnikiem, aż wreszcie zawołał:
— Jakem żyw, czyste złoto!
I, nie mogąc wstrzymać dłużej wzruszenia, śmiał się, a miał łzy w oczach, skakał, ściskał kolana swego pana, ukląkł przed nim i z wyrazem najczulszej radości mówił:
— Ha! więc się już skończyły twoje trudy, panie! — teraz już będziesz szczęśliwy! — Paniczu kochany, teraz już powrócisz do ojczyzny! Boże miłosierny, czy ja się spodziewał kiedy te cuda oglądać! Przebacz, panie, ale ja nigdy nie wierzył tak szczerze, aby to być mogło. — Ale teraz widzę! nie śpię! tak jest, to złoto! czyste złoto, albośmy go to mało przetopili! — Tak, teraz już będziesz szczęśliwym! O wielka w panu dusza! wynalazłeś to, nad czem tysiące marnie traci głowę i żywot.
Ale radosne uniesienia przywiązanego sługi nie rozpędzało ponurej chmury z czoła młodzieńca; uśmiechnął się z goryczą i w końcu rzekł posępnie:
— Więc i ty, biedny Janie, wierzysz, że złoto jest szczęściem! — A tak od najpierwszych do ostatnich szczebli rodu ludzkiego, wszędzie złoto tymże mamym talizmanem czczej nazwy bez istnienia! I kiedyż dosięgnę stopnia władzy, abym je mógł zniszczyć.




II.
Mistrz.
„Tajemnica ścieżka, wznosząc się wiedzie
mnie w górę!“
Szyller.

Na pięknej równinie pośród gór, otoczonej w około potężnemi skałami, był z jednej strony otwór, jak wielka brama do ogromnej jaskini.
Przed tem wejściem, na posłaniu z mchu leżała śpiąca Arminia. Kosmopolita z założonemi rękami, stojąc obok, wpatrywał się w jej rysy. Wielka i czysta tarcza księżyca wolno wysuwała się z poza skał i bladym blaskiem napełniała dolinę. Niebo wydawało się, jak niezmierny ocean, równe, spokojne, ledwo tu i owdzie drżała drobna gwiazdka. Powietrze było nieruchome i ciche, najmniejszy szmer żadnego ruchu nie objawiał. Na około, skały i tłum rozproszonych kamieni ostry cień rzucały, wydając się niby pomnikami grobowymi; a jakby na tej dolinie wiecznego milczenia, i ludzie przerywać ciszy nie zdołali, tych dwoje, nieruchomych, niczem nie zdradzało życia.
Na zawsze jednostajnem niezmiennie pogodnem czole Kosmopolity dziś pierwszy raz od lat tylu osiadła troska i oczy jego przyćmiła. Arminia niebiańską niewinnością twarzy, podobna była do anioła, któregoby grom śmierci śród modlitwy uderzył i odebrał życie, nie śmiejąc zetrzeć wyrazu świętego uniesienia. Mędrzec wreszcie odwrócił oczy od czarującego widoku, przykrył śpiącą, przejrzystą zasłoną i wolno wszedł do jaskini.
W głębi wytryskał zdrój i, okrążając jedną ścianę, płynął cicho i niknął wśród ciemnych i coraz zniżających się skał. Kosmopolita wyjął dziwnego kształtu przejrzystą flaszkę, odetkał ją i wylał płyn w niej zawarty w zdrój. W tej chwili buchnął płomień błękitny i w ognistych językach to unosił się w powietrzu i wybiegał aż za ściany skał na zewnątrz, to znów, płynąc na wodzie, ginął razem ze strumieniem w ciemnych otworach w głębi góry. Od fantastycznych szczerbów i załamań ścian niezmiernej jaskini uderzyła rażąca jasność.
Mędrzec zrzucił wielki płaszcz, którym był obwinięty, odkrył głowę, wystąpił bardziej na środek i zwykłym spokojnym głosem wyrzekł kilka wyrazów w nieznanym języku, który pewnie po raz pierwszy odbił się od skał w tem samotnem schronieniu.
Żyjące światło rozszerzało się, jakby ściany jaskini cofały się, oddalały do nieskończoności; jasny krąg księżyca wylewał ze swych brzegów, roztapiał się, iż w końcu wszystko wszystko zostało pochłonięte jednym, światłym obszarem. Na tem tle magicznem niezmiernego obrazu, w odległości, a jednak wyraźnie wystąpiły rozmaite, rozrzucone postacie. Kilkadziesiąt ich tylko było; jedni w wieku podeszłym nad księgami, w pracowniach, lub wzrokiem ku gwiazdom zwróconym, badali ostatnie tajemnice stworzenia; inni wśród dzikiej natury samą potęgą myśli toczyli nieskończoną rozmowę z duchem świata; najmniejsza liczba młodych badała tylko cuda życia ludzkiego; lecz wszystkie te twarze, różne od zwykłych ludzi jaśniały niezatartym wyrazem nieśmiertelności. Na to jedno wezwanie współbrata i wyznawcy wszyscy; wśród katakumb Tebańskich, z nad brzegów Gangesu, ruin Rzymu, niedostępnych pustyń Arabii i wiecznych lodów północy, wszyscy zwrócili spojrzenie ku widzącemu. Fale światła, otaczającego mędrców, drgały i harmonijne, łagodne dźwięki rozpraszały w przestrzeni. — Mistrz ze smutniejszą, niż zwykłe twarzą, na której już ziemskie zaczynały się odbijać uczucia, odezwał się:
— Posłuszny świętym prawom bractwa naszego, miałem być niewidzialnym opiekunem nieszczęśliwego, upadłego brata naszego Tholdena! — Przekleństwo, które on rzucił, oburza mnie. To przekleństwo niewidzialne, unosi się nad ich głową, w córce jego rodzi już początek skłonności ku człowiekowi bezsilnemu, który dla sławy i władzy gotów do poświęcenia myśli. Ten sam wyzwał mnie w imieniu potężnych praw, bym został jego mistrzem; a tak obowiązek nie dozwolił mi unikać przeznaczenia, które przewidywałem.
— Ja kocham Arminię; ale błąd ten w łonie swojem rodzi razem pociechę, bo nigdy szlachetniejszy utwór nie wyszedł z rąk Twórcy.
Nie wolno nam roztrząsać okropnych przyczyn, dla których została sierotą, lecz obowiązkiem moim jest nadać jej opiekę. Jej serce jest jak klejnot najczystszej wody; rozsądna wola mistrza może je ukształcić w cudowną istotę. Ludzie patrzą i słuchają jej, nie domyślając się, że w tej czarownej postaci nieoceniony skarb się zawiera.
Ze strony ziemskiej grozi jej niebezpieczeństwo. Człowiek, lekarz, szatańska parodya tego świętego powołania, rzucił na nią oko i gotów na wszystko. Przerażony, iż tam muszę szukać rady, gdziebym rozkazywać powinien, zbadałem moją duszę! — Niebaczny, zatrzymując wieczną młodość, chciałem bezkarnie doświadczać rozkoszy ludzkich uczuć i zarazem panować nad niemi! — A z łona niezniszczonej młodości, rozkwitł zatruty kwiat miłości ziemskiej! — I oto sztuka moja zaczyna mnie opuszczać. Czuję, iż rdza cielesna niszczy powoli moją władzę. Sprawdziłem surowe prawo, które nam zabrania widzieć przyszłość istot, dla których doświadczamy ułomności ludzkich chęci — miłości, zazdrości i nienawiści! — Przyszłość jej, równie jak moja, jest mi zakryta. W pośród cieni i potworów, krążących w przestrzeni, widzę jak przez mgłę nieszczęścia zgromadzające się nad ich głowami; lecz wszystko dokoła mnie jest ciemne.
I odwieczni potomkowie świata, od waszej potężnej myśli szukam jedynej rady, tam gdzie serce moje zaczyna się mięszać.
Wróg rodu cieszy się dziś ze stanu twojego umysłu! Współbracie! już dalekie te czasy, w których rada nasza prawie codziennie otwierała ci pole niezmierzonej nauki. Przywiązanie do gliny znaczny postęp w twojem sercu zrobiło! Zwierciadło duszy nie może razem odbijać nieba i ziemi. — Słuchając harmonijnych sfer nieskończoności, drobne tony wesołych śpiewów ludzi muszą ucichnąć! Widzimy! stoisz nad przepaścią, cofnij się! — Wspomnij na warunek naszego bytu i nie mieszaj się do praw ludzkich; to skała, o którą tylu naszych braci się rozbiło. Wspomnij na los Tholdena! I on wzgardził życiem, gdy się raz do prochu przywiązał; i on poświęcił życie pełne chwały i spokoju, szczęścia niepojętego dla niewcielonych.
— Tak! rzekł widzący, ale on obrał późny wiek na stały stopień swego bytu. I pocóż szalony chciał wzbudzić miłość, gdzie tylko wdzięczność dla starca mogła roztleć? — Darował się ziemskim uczuciom niepodzielnie; stracił władzę, a wróg rodu natchnął go brudną namiętnością i ze skalanych ust wyrzucając przekleństwo, padł sam jego ofiarą. Jeżeli i ze mną ma się spełnić cała miara, jeżeli oczy moje zawarte zostaną dla niewidzialnych — więc oczyszczę siebie, wcielając ją do bractwa! — zachowałem ją dla swego życia, przygotuję do naszego bytu.
— O roskoszna myśli! oczyścić ją z wszelkich żądz ziemskich i w najczystszej miłości znowu przebywać wieki; znowu potężny i czysty słuchając nieskończonych harmonii sfer, nie związany żadną ziemską chęcią, bo i ona należałaby do jednego akordu, żyć na ziemi, a za życia należeć do nieba.
— Synu upadający! — brzmiał głos braci światła — ty spodziewasz się istotę żyjącą tylko sercem, czuciem, zawieść tam, dokąd jedynie najczystsza, najpotężniejsza myśl doprowadzić może? — Przypomnij, z tylu wezwanych wielu przebyło straszliwe próby, ilu ich upadło, a jak byli silni! — I ty, zaślepiony, córkę ziemi, kobietę, spodziewasz się doprowadzić tam, dokąd najsilniejsi dojść nie mogli i zbłąkani ginęli! — Czy rozumiesz, że oczy kobiety zdołają wytrzymać jedno spojrzenie strasznego? — Ona nigdy cię nie zrozumie. Jej cel, jej przeznaczenie ten ziemski zakres; a jeżeli kiedy wzbije się wyżej, to jej nie ujdzie bezkarnie. — Jak gołąb, uciekając od szpon jastrzębia, wzleci pod obłoki — to później sił mu nie staje i spada, roztrąca się o ziemię, z której za wysoko na swe skrzydło się wzniósł.
Inne są warunki bytu zwyczajnych ludzi, szczęśliwi razem po ziemi idą do grobu, i poza grobem dusze ich złączone, przedłużają hymn miłości. Ale ty — synu wieków, w zwyczajnej miłości nie szukaj trwałego uczucia. Jej życie jest poruszeniem jednej fali w porównaniu z niezmierzonym oceanem naszego bytu! — Życie człowieka jest jedną chwilą wobec wieków naszego istnienia. I masz-że dla niej poświęcać to, co przez tysiące lat trwale i dumnie wśród burz i walk dzieci ziemskich zatrzymywałeś? — Czyż spodziewasz się, że dusza jej odbije twoje uczucia? cień ich tylko, gdzie u ciebie światło! Jej dusza, choćby najczystsza, nie pojmie cię. Ty mąż, staniesz jej za świat; jej syn będzie więcej, niż ty i świat. Ona się przestraszy i z trwogą odepchnie inne uczucia, któreby poświęcenia tamtych wymagały, dla objęcia miłością całego ogromu. Ona nie pojmie, że to są zawady odwiecznego szczęścia na ziemi! A ty, przeglądając się w jej duszy mimowolnie, niepostrzeżenie zniżysz się i upadniesz! A jeślibyś wytrwał — współbracie wieków, w co się obróci ta miłość, gdy prochem już będzie forma co ją wzbudziła — będzie wspomnieniem jednej chwili, chwili słabości!...
— Ach, rzekł widzący, ludzie nieraz dla jednego wspomnienia poświęcają wieczność.
— Ale ty! — dodał głos — pamiętaj, iż kto chce żyć wiecznie, musi nie ziemskie prowadzić życie! Wasze dusze nawet się po śmierci nie zrozumieją.
Przyszłości uczucia twego nie badaj; gorąca chęć przezwycięża wiele, może nawet duszę przetworzyć! — jego przyszłości nie badaj przez wzgląd na siebie.
Posiadanie kamienia mędrców wyrwie go z jednej części ciężkich więzów, które krępują ludzkość; niedostatek już nie zdoła go zaczepić; praca stanie mu się nie potrzebną; będzie się uczył rozkazywać, a ma się uczyć panować nad sobą. — Po długich dopiero próbach, przyszłość okaże, czy potrafi znieść eliksir wiecznego życia. — Jeśli jest pospolity, napróżno będzie chciał ludziom stawić czoło; potok go porwie i popłynie z innymi. Chcąc się im oprzeć, musi nabrać sił wyższych, co oni — zowią nadludzkich. Niech wzrok natęża, aby widział co dla nich zakryte, aby słyszał co dla nich głuche — rozkazywał, gdzie oni błagają lub giną. A czując te siły, mimo ich nienawiść, ich pochwały, ich zdrady, myśli i zdania stać będzie jako wyniosły dąb, z którego liściami burza igra nakształt powiewu wiosny! — I ty takim bytem chcesz wzgardzić...
Światło poczynało blednąć, postaci coraz niewyraźniejsze niknęły jedne po drugich, gdy Kosmopolita, wyciągając ręce na dwie strony, zawołał żywo:
— Nieśmiertelność albo miłość!... Lecz ciemno i cicho zrobiło się dokoła, a na twarzy jego, od pięciu tysięcy lat, po raz pierwszy odbiła się głęboka boleść.




III.
Jeniec.
A Fillida tymczasem, gdy ją statek smuci,
Dla nowego Tyrsysa dawnego porzuci.
Krasicki.

Wysokie komnaty zamku Wardstein przestały być cichemi i opuszczonemi. Nie minęło parę tygodni od przybycia Rogosza, a nowe życie, nowy ruch zapełnił zamek. Na dziedzińcach i w zbrojowni porządkowano i czyszczono broń, próbowano koni, strzelb i pancerzy; rozwieszano chorągwie, zgoła czyniono widocznie przygotowania do wojennej wyprawy. Rozmaici ludzie krzątali się, zjeżdżali, coraz nowi przybywali, a wszystkich ożywiało jakieś niezwykłe zajęcie. W pokojach barona kilku pisarzy zajętych było jedynie przetrząsaniem papierów i odpisywaniem na liczne pisma, jakie nadsyłano. Jednem słowem zamek Wardstein stał się ogniskiem, punktem zebrania jakiejś wyprawy, której cel jeszcze pospolitym mieszkańcom zamku, nie był wiadomy. Cały zaś ten ruch spowodował Rogosz; z nim baron noce trawił na rozmowach i naradach przy zamkniętych drzwiach; on najwięcej listów wysyłał i na odebrane odpisywał. Ciekawszy jeszcze wieści mógłby od dworskich dowiedzieć się, iż baron tak wielce poważał Rogosza, tak do niego się przywiązał, iż zamiar miał oddać mu jedyną swą córkę w małżeństwo.
W czasie chłodnej i ulewnej nocy, do bramy zamkowej przyjechał Jan Badoski, służący Sędziwoja. Na wieży, na zwykły znak odezwała się trąbka, i po chwili wpuszczono go na dziedziniec. Pachołek odźwierny po krótkiej z nim rozmowie, udał się do barona i oświadczył, że obcy jakiś człowiek, z mowy znać cudzoziemiec, prosi o posłuchanie. Widać, iż pilną jakąś ma sprawę, ponieważ ofiarowanego sobie wedle zwyczaju posiłku przyjąć nie chciał, dopóki przed panem zamku zdanego sobie nie sprawił się polecenia. Baron rozkazał go wpuścić. Za kilka chwil stanął w komnacie, znużony, przesiąkły deszczem Jan. Przy drzwiach odezwał się:
— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus.
Na co zdziwiony, a po części zmieszany tem poselstwem Rogosz:
— Na wieki wieków — odparł.
Posłaniec wyjął ze skórzanej torby dwa listy i złożył je na stole, a potem powoli obejrzał się wokoło.
Na wielkim kominie huczał duży płomień, przed nim stał stół zarzucony papierami; dzban i parę srebrnych puharów, obok stołu w rozłożystych krzesłach spoczywali Rogosz i baron. Posłaniec, spoglądając na wszystko, rzekł nakoniec:
— Chwała Bogu, że pan tak wygodnie odpoczywa i wczasuje, a nam powiedzieli, że w ciężkiej niewoli.
Wacław ścisnął usta, nic nie odrzekł, lecz list rozwinięty skwapliwie czytać począł. Pismo było w tych słowach:

Miłościwy przyjacielu i doradco!

„Fortuna, jak sam rzekłeś, kołem się toczy, popadłeś w jej niełaskę, a dostawszy się do niewoli, znowu, jak wnoszę, zostałeś szczęśliwym. Posyłam baronowi okup za ciebie; drugie tyle tobie na tymczasowe potrzeby.
Poznałeś Adelę, co mnie wielce raduje, wierzę, iż z nią możesz być szczęśliwszym ode mnie. Twoje rady, miły przyjacielu, po długiej rozwadze, wszystkie w sercu mojem zaszczepiłem. Porzuciłem Alchemię, tę zwodniczą naukę, i myślę teraz trochę obejrzeć się po świecie, aby użyć żywota, wszystko wedle rad twoich. Po twej szczerej przyjaźni się spodziewam, iż, potrzebując czego, wprost się do mnie udasz; choćby o trochę więcej, niż o pięćdziesiąt funtów złota. Polecam cię Panu Bogu i afektom serdecznej przyjaźni.“
List do barona zawierał oświadczenie Sędziwoja, iż gotów jest za podobny okup wszystkich polskich jeńców wykupić, jakichby nie bądź baron w moc swą dostał.
W czasie czytania tych pism, Jan wyszedł i powrócił niosąc ciężkie dwa worki. Złożył je na stole, rozwiązał i okazał iż pełne były wielkiej portugalskiej złotej monety.
— Każdy worek — mówił — waży przeszło pięćdziesiąt funtów niemieckiej wagi. Tak je przywiozłem, jak mi je w Bazylei w mennicy wymieniono.
— Skądże pan twój wziął tak rychło tyle pieniędzy — zapytał żywo baron, wysypując złoto.
— Ba! — odrzekł Jan, dumnie głową kiwając — dla mego pana łacniej robić złoto, niż zbierać kamyki po drodze. Już teraz porzuciliśmy Alchemię, bo wynaleźliśmy ten kamień, co wszelki kruszec na czyste złoto zamienia.
Tu na długie i szczegółowe wypytywania się Jan opowiedział najmniejsze okoliczności, towarzyszące przemianie metali. Leżące zresztą złoto zdawało się tego oczywistym dowodem.
— Czy mógł się kto spodziewać — rzekł Rogosz — aby on tak znaczną sumę w tej chwili posiadał, aby ją tak lekce ważył?
I z ust jego zniknął szyderczy uśmiech, a na czole i oczach osiadła chmura zazdrości.
W baronie uśpiona namiętność do Alchemii obudziła się w tej chwili z całą mocą. Wypytywał się Jana o najmniejsze drobiazgi, o wszystkie znaki tyle okrzyczanego w owych czasach przemieniania metali i, słuchając jego opowiadania, powtarzał z żalem:
— Tak! tak jest! ten człowiek niechybnie musiał widzieć cudowną przemianę, inaczej skądżeby wiedział, jakby zdołał opowiedzieć te cuda! — Moje poczucie nie zawiodło mnie! Sędziwój zdolny był do odkrycia tej potężnej sztuki.
I radość barona i jego przyszłego zięcia znikła. Prosta dusza służącego radowała się z ich udręczeń, bo szczere serce instynktem przeczuje nieszlachetność. On ją widział w postępku Rogosza ze swym panem, i teraz podwójnie szczęśliwy z powodzenia Sędziwoja, rubaszno-złośliwie się tylko uśmiechał.




IV.
Praga.
„Kamień gorejący składa się z trzech części.
Tylko ten złożyć go potrafi, kogo Bóg w łonie
matki już do tej sztuki poświęcił“.
Poemat o kam. filozof.
Jana von Tetzen 1412 r.

Nie minęło pół roku od czasu wyjazdu Sędziwoja z Bazylei, a stugębna Fama po całych Niemczech jego sławę rozniosła. Żaden Adepta nie był dotąd tak głośnym, nie okazywał tak jawno dowodów swej sztuki, i żaden nie cenił mniej owoców tej sztuki, to jest złota.
Wraz po przybyciu swoim do Krakowa, książęcem życiem, niesłychanym zbytkiem i rozrzutności zwrócił wszystkich oczy na siebie. Doszła pogłoska króla Zygmunta III, który sprzyjał Alchemii i sam często z Mikołajem Wolskim potajemnie, w pracowni zamknięty, obok sztuki złotniczej nad Alchemią pracował. Sędziwój został wezwany do dworu. Zaszczycony poufałą z królem rozmową, kilkakrotnie w jego przytomności zamieniał srebro na złoto. Lecz żadne zachęty, żadne obietnice zatrzymać go nie zdołały. Na pochlebne wezwanie cesarza Rudolfa II, udał się do Pragi. Dobry i nieszczęśliwy cesarz Rudolf był w owym czasie jakby książęciem Alchemików, a Praga — stolicą Alchemii. Cesarz, wychowany w Hiszpanii już wcześnie nabrał skłonności do tajemniczych nauk. Po swoim powrocie uzyskał koronę węgierską, później czeską, a wreszcie wstąpił na tron cesarski. W początkowych latach panowania poświęcał się trudom rządów; kiedy jednak stosunki coraz więcej się wikłały przez zacięte spory katolików z protestantami, tureckie napady niepokoiły Państwo zewnętrzne, a intrygi Książąt Państwa kłóciły pokój wewnętrzny, wtedy spokojny, a nawet bojaźliwy umysł jego za ciężkimi uznał trudy panowania. Роwoli usuwał się od spraw krajowych, zamykał w swoim zamku i całkiem oddawał badaniom naukowym, które więcej cenił, niż wszystkie dobra ziemskie. Od tego czasu jedynie wcieleni do przybytku tych nauk, otaczali go ciągłe. Prześladowany od dumnej familii, za ożenienie się z wieśniaczką, sławny duński astronom Tycho Brahé, łaskawie od cesarza Rudolfa został przyjęty, podobnież uczeń tego pierwszego Kepler, na tymże dworze bawiąc, musiał zajmować się rachunkami Astrologicznemi. Mistyczny, a nawet przesądny charakter tych astronomów, szczególniej przepowiednie Tychona, niemało się przyczyniły do napojenia cesarza nieopisaną jakąś obawą i podejrzliwością tak dalece, iż w końcu pałacu swego nie opuszczał: Anglik Dee, nadworny Mistyk i Mag, usiłował cesarzowi otworzyć Państwo duchów, a wszyscy nadworni lekarze byli zarazem Alchemikami. Dworzanie, pokojowcy, byli pomocnikami nieustannych prac Alchemicznych. Nadworny poeta Mardocheus de Delie, rodem Medyolańczyk, główniejsze wydarzenia, dotyczące się wyznawców Alchemii, dla rozrywki swojego pana, układał w rymach niemieckich, do których wielu dworskich malarzy dorabiało staranne rysunki.
Oprócz tych, wszyscy wędrowni Alchemicy byli pożądanymi gośćmi w Pradze; zgłaszali się też prawie codziennie, a każdy zajmujące przedstawiający doświadczenie, szczodrze obdarowany, opuszczał zamek.
Którzy sami się nie stawiali, tych, jak daleko granica sięgała, sprowadzano. Z zagranicznemi nieprzerwaną prowadzono korespondencyę. Alchemicy też nie byli niewdzięcznymi dla swojego opiekuna. Zowiąc go niemieckim Hermes Trismegistos po rozstajnych drogach jego wiadomości i sławę rozgłaszali.
Rzemiosło jednak Alchemika, jakkolwiek dla zręcznych i ostrożnych bardzo zyskowne, połączone było z wielu niebezpieczeństwami. Każdy mniemany Adepta otoczony był zewsząd sidłami; czatowano na uwikłanie go, a potem torturami przymuszano do wyznania tajemnicy. Niejedno zamkowe więzienie w wiekach średnich odbijało jęki nieszczęśliwych Alchemików. Nie rzadko nawet karą, a raczej zemstą odkrytego oszukaństwa był stos lub szubienica.
Sędziwój długo był bezpiecznym. Czy to dla tego, iż wcale nie ukrywał się, czy też że często i nagle zmieniał miejsce pobytu, czy też jako szlachcic, opiekę korony polskiej używał za tarczę swego bezpieczeństwa. Zresztą też dobroczynnością, szczodrobliwością i rozgłosem który go wszędzie otaczał, czynił trudniejszem uwikłanie się w intrygi, a zatem i uwięzienie.
Cesarz Rudolf zaprosił Sędziwoja do Pragi; na wezwanie skwapliwie pośpieszył. Przyjęty okazale, poufałością cesarza zaszczycony, wobec całego dworu, w przytomności tylu Alchemików, którzy dwór ten składali, a więc w przytomności zazdrosnych, pilnie śledzących najmniejsze jego poruszenie, odbył kilka przemian merkuryuszu, ołowiu i srebra na złoto. Ofiarował cesarzowi trochę kamienia filozoficznego i ten własną ręką uszlachetniał metale. Cesarz w uniesieniu radości, iż niezbicie przekonał się o istnieniu tej wielkiej sztuki, kazał w sali, w której odbywały się doświadczenia, umieścić portret Sędziwoja. Pod obrazem wmurowano tablicę marmurową ze złotym napisem, wierszu własnego układu Rudolfa:

Faciat hoc quispiam alius,
Quod fecit Sendivogius Polonus![1]

Pomimo jednak zaszczyty, pochlebstwa, pomimo całą sławę, młody Adepta nie pozostał długo w Pradze.

Za przykładem cesarza Rudolfa, mnóstwo książąt trudniło się Alchemią. Sława Sędziwoja wszędzie go już poprzedziła; wiedział, iż go wszędzie przyjmą z radością. Chciwy wrażeń i nowości, jak więzień świeżo na wolność wydobyty, jeździł po Europie; lecz nigdzie długo nie bawił, jakby go jakiś wewnętrzny niepokój, tajemna trwoga popędzała.




V.
Sztudgard.
„Dyonizy Zacharyasz, piękny młodzieniec,
bardzo prędko wynalazł kamień mądrości. Wtedy
nabrał ochoty zwiedzenia świata.“
Mardocheus de Delle 1603.

Dzień przyjazdu Sędziwoja do Sztudgardu był jakby uroczystością obchodzącą całe miasto. Już się ściemniało, bramy zamykano, a jeszcze potoki ludu szły lub wracały z jednego przedmieścia, w którem spustoszony klasztor sławny Alchemik zajął na swoje mieszkanie. Zdaleka łuna od świateł, dźwięki muzyki i gwar zabawy mimowolnie wabił ciekawych. Na kupach gruzu z rozwalonego muru, który otaczał dziedziniec i cmentarz klasztorny, paliły się beczki smoły; od miejsca, gdzie niegdyś była brama, do głównego wejścia, rozpięty był wielki ponsowy jedwabny namiot; ziemia pod nim czerwonem suknem usłana, boki otwarte, otoczone pomarańczowemi, laurowemi i cyprysowemi drzewami, a krwawe światło, przedzierające się przez te zbytkowne krzewy białym okryte kwiatem, ponuro oświecało niedalekie grobowce i mogiły cmentarza. Oba okna obok drzwi wychodowych, ustrojone były dywanami, kwiatami, festonami bogatych materyi i mnóstwem lamp kolorowych; z pośrodka okien biły wytryski wina i, szumiąc, mieniąc się w świetle, spadały w wystawione wielkie konchy wyzłacane. Dokoła chciwa tłuszcza tłoczyła się, rozbijała o kosztowny napój; nasyceni, jak na pobojowisku, cokolwiek dalej pomiędzy grobami spoczywali na trawie.
W klasztorze, którego i pożar nie oszczędził, zamiast dachu, tylko gdzie niegdzie sterczały opalone belki. Wielkie okna, pozbawione szyb i ram, zasłonięte były przejrzystemi oponami, w środkowych salach, gdzie się uczta odbywała; w dalszych skrzydłach gmachu, pustych, sczerniałych, tylko księżyc smutnie świecił przez wszystkie otwory.
Przed dziedzińcem turkot zajeżdżających karoc, wołanie pachołków, trzymających konie, okrzyki ludu, dzikie śpiewy pijanych, mieszały się w jeden hałas, dziwnie z pierwszem przeznaczeniem i pozorem tego miejsca niezgodny.
— Chodźmy już sąsiedzie do domu — rzekł któryś z mieszczan bliżej stojących — niech te opoje tu na śmierć się zapiją; nic tu już nowego nie wypatrzymy, a chłód nocy zaczyna dokuczać.
— Zaczekajcie jeszcze — rzekł pierwszy, — wczoraj dopiero około północy on wyszedł na ganek. Mój czeladnik Jakób był przy tem, i, kiedy goście pili jego zdrowie, z ganku rzucał złote pieniądze węgierskie.
— Cisnął ich pewnie więcej niż garniec — dodała kobieta — Jakób chwycił jedną sztukę, sama ją widziałam; a moja kuma, wdowa Marta, przysięgała się, że jej narzeczony pięć sztuk złowił.
— Ale też i guzów, szturchańców niemało — dodał mieszczanin; całe oko miałem sine.
— Niech go tam licho z jego złotem — rzekł pierwszy — może jeszcze zaklęte; rzuca jak psom; wartoż guzy obrywać!
— Zaklęte! ba! ten co widziałem, był z wizerunkiem Matki Boskiej; a zresztą, sąsiedzie, dukat piechotą nie chodzi; toby go można i poświęcić; a kułaki bierzesz, kułaki dajesz, to swoja rzecz.
— A jakże wy chcieliście! — zawołała do pierwszego rozgniewana kobieta — chcieliście, aby nie rzucał z góry, ale zeszedł na dół, wetknął wam w łapę pieniądz i jeszcze prosił: „Weźcie, panie Mateuszu, bardzo proszę, robicie mi łaskę!“ — On rzuca, bo mu się tak podoba, a wy nie bierzcie, kiedyście tacy bogaci. A ty, mężu, ani kroku! my będziemy czekać.
Pierwszy sąsiad odsunął się, ale także nie odszedł.
— Czegóż się tak tłoczysz! — zawołał któryś z masztalerzów — Boże, zmiłuj się, już blizko północy, a oni gawronią się, jakby mieli czego...
— Ot, zwyczajnie, nie widzieli go w dzień, teraz chcą się przypatrzyć; ale co to ciekawego, taki człowiek jak i drudzy.
— O! widzicie ich, zaraz znać dworskiego sługę! chcielibyście sami tylko rozszarpać to, co on dla mieszczan rozrzuca.
— Czy widzieliście go! — przerwał inny — czy prawda, że to poganin, Tatarzyn?
— Bajki szczere! prawy chrześcijanin, nie Tatar, ale Polak.
— Nie kijem go tylko pałką — dodała kobieta — toć Polacy przyrodni bracia Tatarów. Albo ja to nie wiem! — Mój nieboszczyk pierwszy mąż, co był zawerbowany do rajtarów, był w Polsce. Albo on to mało naopowiadał się o tym narodzie. Tam końskie mięso jedzą, chłopi mieszkają w chałupach ze słomy, miast wcale nie mają, tylko jeden zamek, gdzie król mieszka.
— Gdzież widzieliście tego Alchemika?
— Wczoraj rano widziałem go na moście, ledwo mnie nie zadusili, kiedy wjeżdżał do miasta.
— Jak też wygląda, stary? czy tłusty? — zapytało kilka głosów.
— E! z miny wcale nie znaczno, że umie złoto robić. Najprzód, że jest młody.
— I taką sztukę posiada?
— Ba! albo to wiek co pomoże! Patrz na naszych siwych doktorów, co chodzą w opończach jako sowy; żaden tego nie zna, chociaż cały dymem przesiąkł, to dar Boski!
— Ten jest blady, nosi brodę, wąsy, a co najdziwniejsza, że ma głowę do wpół ogoloną.
— Ach! a mówiliście, że on nie Tatar! — Alboście nie widzieli Tatarów, co w zamku za kratą łańcuchami przybici, co ich Cesarz Rzymski podarował naszemu Panu.
— Niech tam wszystkie biesy porwą Tatarów; jakże ten Alchemik był ubrany?
— Bardzo zwyczajnie. Cały czarno, w dziwacznej sukni z rozprutemi rękawami, w futrzanym kołpaku; jechał na karym koniu.
— A złota, klejnotów?
— Wcale na sobie nie miał; to też to była najdziwniejsza rzecz. Szablę nawet i puginał miał oprawne w zwyczajne żelazo. Jechał wolno i przypatrywałem mu się dobrze; zdawał mi się nawet niewesoły.
— Ale za to koń jaki paradny! Sługiwałem ja po książęcych stajniach, ale takiego ogiera w życiu nie widziałem. Ogień z nozdrzy parskał, skóra jak aksamit, a co za nóżka, łeb!
— Chociaż on się nie świecił, to służba jego, dwór cały lśnił się, konie nawet pokryte były złotem i klejnotami.
— A widzieliście też te dziwne garbate bestye i łudzi czarnych?.
— A toć tu stoją z drugiej strony dziedzińca; podobno on ma ich podarować naszemu księciu...




Wielkie schody wiodące na górę, wysłane były kosztownymi kobiercami, z obu stron szpaler drzew i wonnych kwiatów zamorskich wiódł do sali balowej, którą, jakby czarodziejską władzą, urządzono w pośród rozwalin. Ściany powleczone były jedwabnemi obiciami, w pośrodku potężny stół w kształcie podkowy, przykryty złotogłowiem, otaczał szereg biesiadników płci obojej. W pośrodku i po rogach sali fontanny wina i pachnących wódek rozpraszały po powietrzu upajającą rosę. Stół, malowniczo ubrany, zastawiony był najwykwintniejszemi potrawami, owocami, przysmakami z ostatnich krańców świata zebranemi. Pod talerzem każdego z biesiadników, na pamiątkę ofiarowany, leżał wielki złoty medal. Paziowie, odznaczający się pięknością, strojni ze wschodnim przepychem, roznosili wyszukane wina i chłodniki. Światło, rozchodzące się ze szklanych różno-kolorowych latarni, w tysiącznych odbite promieniach od zwierciadeł, śród kwiatów, złota, kryształów i srebra, drżąc na liściach całego gaju drzew, wzdłuż ścian poustawianych, otaczało biesiadników jaśniejących wspaniałymi strojami i pięknością; atmosferą upajającą wszystkie zmysły; a jakby nie dość jeszcze było sztucznego światła, wielkie okno, wychodzące na balkon, przez pożar wyłamane, zostawiono otwarte i tamtędy księżyc szeroki wachlarz promieni wpuszczał aż do środka sali.
Z jednej strony, za zasłoną ponsową, złotem wyszywaną, była ukryta muzyka i kilkudziesięciu śpiewaków; niewidzialni, brzmieniem radości i wesela napełniali cały gmach, dodając truciznę muzyki do upojenia wszystkich zmysłów.
Na najniższym końcu stołu było nakrycie, odznaczające się prostotą od innych. Miejsce to zajmował Sędziwój. Podparty ręką, zamyślony, z zimnym szyderczym uśmiechem, rzadko odpowiadał na pochlebne słówko piękności, na dowcipne odezwy, jego dumę podsycające. Blady, z chorobliwym rumieńcem gorączki, z iskrzącemi oczyma, w prostej czarnej odzieży, wydawał się wśród tego tłumu gości, jaśniejących całym przepychem ówczesnego stroju, jakby był złym duchem, czyhającym na koniec zabawy.
Opodal od sali bankietowej, w jednym z bocznych pokoi słabo oświetlonych we framudze okiennej, stało dwóch ludzi zajętych żywą rozmową. Jeden z nich w podróżnym płaszczu, świeżo przybyły, był Rogosz; drugi, lekarz Bodenstein, przeciw zwyczajowi swojemu strojnie ubrany, wyszedł z uczty, w której brał udział.
— Nie masz więc wątpliwości — rzekł przyjaciel Sędziwoja — że on posiada tę wielką tajemnicę, o której istnieniu tak długo wątpiłem.
— Przecież się z tem nie tai — odparł żywo Bodenstein. — Sam własnemi oczami patrzałem jak odbywał przemianę ołowiu, srebra, cyny, miedzi, żelaza, merkuryuszu na jak najczystsze złoto. Dotykałem go się własnemi rękami; złotnicy wszystkie z niem próby odbywali.
— Mówisz, iż elektor przyjął go łaskawie?
— Prawie jak równego sobie. Z nim tylko rozmawiał, żartował, razem z nim jadł, posadziwszy go przy stole na pierwszem miejscu przed wszystkimi książętami, po swojej prawej stronie. To jest rzecz niesłychana! — Pozwolił mu wstępu każdego czasu do siebie. Wszyscy dworzanie, a szczególniej Alchemicy, nie posiadają się z zazdrości i gniewu.
— To niepojęte! — rzekł Rogosz, zamyślając się, po chwili dodał — wiem, że jesteś człowiekiem roztropnym, ale czyś dobrze uważał wszystkie okoliczności, czy niema w tem jakiego podstępu?
— Wierzcie albo nie wierzcie — odparł urażony medyk — ale jeśli tu jest jakie oszukaństwo, wytłomacz mi, jakim sposobem oszukać można tylu pilnie przypatrujących się, z których każdy się zna na rzeczy; kiedy ołów, tygiel, węgle, wszystkie narzędzia najtroskliwiej badane były; a w wielu doświadczeniach z jego proszkiem, on nawet niczego się nie dotykał. Można kilka razy jednego człowieka oszukać, ale tylu razem, tak często oszukiwać, niepodobna.
— Zresztą powiedz, jakie bogactwa mogłyby wystarczyć na takie życie i skądby je wziął? — Dwór jego składa się więcej niż ze stu ludzi i dwa razy tylu koni.
Biesiady takie, jak widzisz, trwają od zmierzchu do świtu, od rana do nocy. Ja włóczę się za nim od samej Pragi jak cień; śledzę każdy krok jego, czatuję, może mi się uda wybadać jego tajemnicę; patrzę więc na wszystko i widzę, iż na takie życie skarby Cesarza Rzymskiego nie wystarczyłyby.
— Musisz się sam przytem mieć nie źle — rzekł ironicznie Rogosz.
— Bynajmniej — odpowiedział z westchnieniem Bodenstein. — To jest marnotrawca, szaleniec, waryat, ale jednak wie o każdym groszu, który wydaje. Żaden lichwiarz pewno nie prowadzi tak drobiazgowych rachunków. Nikomu nie wierzy, targuje się aż do znudzenia, w zbytku swoim jest skąpy. Ten jego służący, kałmuk, wszystko urządza, jemu jednemu wierzy. Sędziwój rzuca złoto, ale tylko tam, gdzie jemu się podoba. Prośbą nic u niego nie zyskasz, żadnemu proszącemu nie dał jeszcze ani szeląga; to jest szatan, co się z cudzej nędzy raduje.
Byłem ja raz w krytycznem położeniu; zresztą nie mam się co przed tobą taić. W Pradze, w jednej z pierwszych karczem podpiłem sobie, a że wiedziano, iż przyjechałem z Alchemikiem, o którym całe miasto gadało, rozumieli więc, że mam złota jak piasku. Nie zaprzeczałem temu, i kilka dni bawiliśmy się wybornie, kiedy jednak przyszło do zapłaty, mieliśmy wyjeżdżać, a tu ani grosza. Obdarto mnie ze wszystkiego, a ponieważ omnia mea mecum porto, zabrano mi i rękopism dzieła mojego, na którem sława moja i ostateczne nadzieje spoczywają. Żadnego nie widząc ratunku, pokonywam wrodzoną dumę, i udaję się w prośby do Sędziwoja, żądając parę dukatów. Właśnie wtedy wydawał podobny bankiet, na którym połowa biesiadników dobrze mnie znała. Wyszedłszy do mnie do ogrodu i zobaczywszy mnie w niebardzo przyzwoitym stroju białym, ponieważ wierzchnie suknie zatrzymano mi w karczmie, rzekł: — Dam ci sto razy tyle, ile żądasz, ale pod jednym warunkiem. — Pod jakim? — zapytałem z bojaźnią. — Oto teraz pójdziesz ze mną do gości i tam powiesz głośno te wyrazy: — „Mości panowie! Jestem Adam von Bodenstein, profesor z Bazylei i przyszedłem tu tylko po to, aby wam oświadczyć, iż świętej pamięci nauczyciel mój i ziomek Teophrastus, Aureolus Paracelsus, Bombastus von Hohenheim, był pijanicą, głupcem i włóczęgą, a cała jego nauka nie warta trzech groszy“.
Wiadomo wszystkim, co żyją, iż Boski mistrz nasz Paracelsus nie miał większego ode mnie wielbiciela.
Wyrzec te słowa, było to wystawić się na śmiech oczywisty; ażem zmartwiał na takowe żądanie. Proszę! błagam! wstyd i zimno dokuczają mi, lecz nie i nie, jak się uparł, nic nie ustąpił.
— I cóż — zapytał Rogosz — wyprzysięgłeś się?
— Cóż miałem czynić? poszedłem w czasie ich uczty, śród grzmotu, śmiechów, wyplułem przeklęte słowa, a natychmiast wyliczono mi parę set dukatów. Był to jedyny pieniądz, którym od niego otrzymał.
Kiedy do niego pierwszy raz przybyłem, żądając po dawnej znajomości jakiegoś zajęcia, sekretarza, pomocnika, laboranta lub lekarza, aby mieć pozór zostawania przy nim i śledzenia go, dozwolił mi zostać w swoim orszaku, ale szyderczo oświadczył, że nie jest w stanie płacić mi; i że nawet żywić się sam będę musiał. Zgoła Sędziwój dawniej tak nieśmiały, nie znający ludzi, zupełnie się zmienił; nie poznasz go. Jakaś w nim zimna powaga, szyderstwo, odpychająca wyższość nie pozwalają nikomu zbliżyć się do niego.
— Czy zajmuje się jakiemi sprawami, — zapytał po chwili Rogosz; czy oprócz biesiad i zbytku, wydaje na co innego pieniądze?
— Z początku jeszcze usiłował zajmować się czem chcesz, wszystkiem; i chociaż wszystko powodziło mu się, we wszystkiem dokazywał nadzwyczajne zdolności, to jednak wnet porzucał, nic go trwale nie zajęło. — Co do pieniędzy, wydaje, rozrzuca, jakby one wcale wartości nie miały. Najczęściej jednak wydaje na to, coby żadnemu uczciwemu i roztropnemu jak my człowiekowi, przez myśl nie przeszło. Ale też to sprowadza mu same przykrości. Pod Bazyleą mieszkał ubogi jeden i sławny z uczciwości stary kowal, mający jednego syna, młodego chłopaka. Kiedy Sędziwój opuszczał Bazyleę, nie wiem, gdzie się spotkał z kowalem i kupił mu, Bóg wie z jakiej łaski, rozwaliny pałacu od wieków zburzone; na dole góry kazał przepysznie pałac wyporządzić, założyć kuźnię, jakiej może w całych Niemczech nie było, nakupił mu koni, sprzętów, słowem zrobił go najbogatszym mieszczaninem. Syna zaś wziął do siebie i bardzo tego chłopaka lubił. I cóż powiecie na to? Tylko co on wyjechał, kowal zaprzestał roboty, zaczął hulać, bankietować, na stare lata chciał koniecznie odmłodnieć, prawie oszalał. Pałac był, ale dochodów nie było; zaczął więc pieniądze fałszować. Złapali go na uczynku i powiesili w Bazylei.
— A syn jego? — przerwał Rogosz.
— Poczekajcie tylko, jakie było dziwactwo Sędziwoja. Chłopak ten miał lat może osiemnaście; to sam wiek do rozpust i zabaw. Pośród takiego zbytku, on go jak najskromniej, prawie skąpo trzymał, pieniędzy mu do rąk nie dawał, i tylko go uczyć kazał i samotne godziny całe z nim na rozmowach trawił. Otóż nic dziwnego, że kowalczyk gorąco zapragnął pieniędzy. Jeszcze to było w Pradze, przechodzimy raz przez most, ciżba dworzan i ludu tłoczyła się, aby zobaczyć cudownego człowieka, gdy Sędziwój ni z tego, ni z owego zdejmuje trzos z siebie, pokazuje, że pękaty od złota i klejnotów i, ciskając go w wodę, odzywa się głośno, kto trzos ten dobędzie, weźmie go sobie, i drugie tyle dostanie nagrody.
— Znalazł się kto? — zapytał Rogosz.
— Nim Sędziwój dokończył mówić, już wychowaniec jego, najbliżej stojący, rzucił się z mostu, a rzeka była mocno wezbrana.
— Wydobył trzos?
— Gdzież tam! wpadł w wodę, jak kamień, i nie pokazał się więcej. Ale jak tylko wskoczył, pierwszy raz widziałem w oczach szalonego Alchemika zabłyszczały dwie łzy. Długo patrzał na szumiące nurty w milczeniu, aż gdy wreszcie nie było wątpliwości, że chłopak utonął, wtedy rzekł:
— На! lepiej, że zginął, tego jednego upodobałem i tymbym musiał gardzić.
— A kobiety? — zapytał Rogosz.
— O! i te niemało zjadły kamienia mędrców. Miał różne, wszystkich krajów, kolorów, wszystkich rodzajów piękności, ale żadnej dłużej niż tydzień nie kochał. Przepraszam! jedną Włoszkę woził ze sobą cały miesiąc, bo ta, powiadał, przekonała go, że i za złoto wszystko zrobić można. Nie masz wyobrażenia, jakie dziwaczne pomysły tej dziewczynie przychodziły do głowy. Nie przestawała ona na samych strojach i uwielbieniu głupich pasorzytów, jak inne kobiety, ale coraz nowe wynajdowała rozrywki, przynajmniej w zbytku była dowcipną. Raz jeden kazała przyrządzić fajerwerk, który krocie kosztował i kazała go spalić w takiem miejscu, między górami, daleko od wiosek, iż tylko ona i kochanek jej widzieli go, zresztą nikt. A ciągle miała jakąś sympatyę do ognia, koniecznie napierała się, aby jej w ogrodzie usypano Wezuwiusz. Tego już i kamień mędrców dokazać nie mógł. Sędziwój, opowiadając to nam, śmiał się do rozpuku.
— Czy ma ją jeszcze przy sobie?
— Dostała ospy i, zeszpecona szkaradnie, straciła całą wartość. Sędziwój pocieszał ją jak mógł, zaręczał, iż i tak kochać jej nie przestanie, możeby się nawet z nią ożenił, lecz niczego słuchać nie chciała; otruła się.
— Więc teraz serce jego jest zajęte?
— Kto ma tak pełne kieszenie — rzekł Bodenstein, — to choćby miał serce jak rzymskie katakumby, jeszczeby nie pomieścił wszystkich piękności, co się cisną do niego. Ale on obojętny. Przyznam ci się, iż go wcale nie pojmuję, a nieraz przypatrzywszy się bliżej, podejrzywam, czy też nie zaprzedał duszy swojej czartu? — Bo słyszysz tę muzykę, tę wrzawę, wesele! — to tak ciągle, całe jego życie otacza jeden bankiet bez przerwy. Niema rozrywek, jakichby, jak z rogu obfitości, nie sypano do koła; sławę też ma tak wielką, jaką tylko zapragnąć można, co tylko człowiek żądać może do szczęścia na tej ziemi, ma to wszystko. A jednak chociaż wszyscy się bawią, on jeden smutny, siedzi pośród gości jakby dlatego tylko, iż się obawia sam pozostawać, jakby mu brakło czegoś. Ciągle zamyślony, widocznie trapi go jakaś tajemna troska. Ja go nienawidzę z całej duszy i dlatego jedynie ten jego stan trochę mnie pociesza. Nieraz, kiedy bankiet trwa w najlepsze, wszyscy goście oddychają jedynie rozrywką, on dziko patrzy przed siebie, nieruchomy szklanny wzrok utkwił w przestrzeni jakby co widział przed sobą i nagłe zrywa się, blednie, włosy mu powstają, a wtedy wyraźnie dla zagłuszenia siebie, lub odpędzenia jakiegoś widma, staje się szaleńszym od wszystkich. Spełnia całe puhary, sypie żartami i wesołość jego porywa wszystkich, jakby cały bal pokąsała tarantula. Ale kto mu się wtedy dobrze przypatrzy, tego strach ogarnie!
— Może być, miłość bez nadziei tak go dręczy? — zapytał Rogosz.
— Toćby przecie starał się uprzątnąć zawady, zobaczyć kochankę, a on o tem ani myśli. Prawda, iż szuka, jeździł, dowiaduje się wszędzie, ale nie o kochankę, nie o kobietę, ale szuka tego, jeśli pamiętacie, co to takie wzbudził zajęcie w Bazylei, ów sławny Adepta...
— Kosmopolita! — zawołał Rogosz. — A więc teraz dopiero otwierają mi się oczy! Jeszcze o tem nie wiesz; to Kosmopolita uwiózł córkę owej wdowy, u której mieszkał Sędziwój. Ja teraz dopiero wierzę, że Kosmopolita był prawdziwym Adeptą; to on nauczył Sędziwoja tajemnicy, a ten teraz może trawiony miłością do Arminii, pomimo bogactw nie może znaleźć spokojności.
— Jeśli tak jest, dzięki ci, panie Rogoszu, i ja teraz rozumiem rzecz całą, a Kosmopolitę wyśledzę! — Ja głupi, zawistny, mniemałem dotąd, że Sędziwój wydarł mi Arminię, że on zabrał rękopisma, pozostałe po Tholdenie i z nich wyczytał tą wielką tajemnicę, a mnie przez to pozbawił i żony i takiego posagu. Rozumiałem, że potem pozbył się Arminii i że jest sprawcą mej niedoli. Lecz kiedy tak, poczekaj, Kosmopolito! choćbyś był w środku ziemi, potrafię cię wynaleźć. — W tej chwili idę do Sędziwoja.
— Zaczekaj! jedno słowo, powiedz mu ubocznie, iż jestem tutaj i chcę z dawnym przyjacielem pomówić. Zyskiem, jaki stąd wypadnie, podzielimy się, bo wspólną jest własnością, działajmy tylko razem. Zobaczysz, że niedługi czas upłynie, a uda mi się Sędziwoja wtrącić w jakie intrygi, a potem do więzienia. Wtedy nie wykupi się pięćdziesięciu funtami złota.




Nad ranem już gwiazdy znikały z nieba, brzask dzienny je zacierał, i światło lamp bledniało, kagańce przed domem gasły. Muzyka śpiąco powtarzała jednotonne zwrotki, a większa część gości drzemała w obszernych krzesłach. Znakomitsi już dawno opuścili zabawę; wielka sala podobna była do pobojowiska, wszystko porozrzucane. W dalszych tylko komnatach wytrwalsi godownicy i piękności dwuznacznych obyczajów, ostatniem wysileniem pokonywali znużenie. Przy jednym z bocznych stolików, na puchowym wysłaniu pysznej sofy, Sędziwój rozmawiał z Rogoszem, lecz nie tak już poufale jak niegdyś: stosunek się zmienił. A chociaż Sędziwój prosił szyderczo o rady, przyjaciel jego nie był tyle śmiałym.
— Więc wkrótce wyjeżdżasz? — rzekł Rogosz.
— Może jutro, może dziś.
— Na długo?
— Albo ja wiem? — toć przecie całe szczęście bogatych, iż robią, co im się podoba, niczem nie związany, ani przywiązany, dziś chcę tak, jutro inaczej może mi się zachce — co mię to obchodzi.
— Znudzi ci się jednak takie życie bo przyznaj, małżonka, stały dom, spokojne, ciche życie mają także swoje powaby.
— Nie każdy równie jest szczęśliwym — jedna miłość za pieniądze kupić się nie da; nieprawdaż, kochany zastępco przy mojej kochance?
— Tembardziej powinieneś się starać o prawdziwą miłość — rzekł Rogosz obojętnie.
— Szkoda — odparł Sędziwój, — żem wcześniej nie zasięgnął twej rady; ale to było napróżno. Noe każdy może usuwać granice, jakie mu los naznaczył.
— Czyli — dodał Rogosz, pilnie wpatrując się w Sędziwoja, nie każdy może być Kosmopolitą — chciałeś powiedzieć.
— Kosmopolitą! — zawołał, zachmurzając się młodzieniec — skądże ci wpadło teraz jego nazwisko?
— Przypadkiem; przecież kiedyś byłeś jego wielkim zwolennikiem.
— Bo zasługiwał na to — rzekł Sędziwój, a w całej jego postaci przebijało się jakieś wzruszenie, niepokój wewnętrzny.
— Nie widziałeś go od tego czasu? — zapytał Rogosz, ale Alchemik już nie słyszał; napróżno walczył chwilę z napadem słabości. Zbladł, otworzył szeroko usta, chcąc mówić, oczy nieruchome wlepił przed sobą w powietrze, zerwał się z krzesła i aż do muru cofnął się, wyciągnąwszy ręce przed siebie, jakby odpychał niewidzialne jakieś widmo. Pot kroplami wystąpił mu na czoło, i głuchym z piersi głosem zawołał:
— Precz ode mnie!...
A potem spuścił głowę i zamknął oczy. Po krótkiej chwili, jakby z wysileniem, i z zebraniem ostatnich sił, dziko się zaśmiał i poskoczył naprzód.
— Hej muzyka! wina! zasłońcie okna! niechaj się dzień dla nas cofnie! szalejmy do nowej nocy. — Najwytrwalszym tancerzom i tancerkom rozdzielę nagrody godne ich trudów.
I wychyliwszy potężny puhar cypryjskiego wina, gdy nowa muzyka z nową siłą elektryzującym zabrzmiała tańcem, uchwycił jedną z pięknych towarzyszek późnej zabawy, i rzucił się w szalone kręgi tańca. Za jego hasłem całe towarzystwo, z nowym życiem oddało się uciechom.
Coraz nowe rozrywki bez przerwy po sobie następowały. — Gdy goście znużeni, spoczęli na chwilę dla ochłody, muzyka umilkła, a czarowne dwa chóry głosów zabrzmiały. Zasłona z jednej strony uniosła się, i kilkanaście tancerek różnego wieku i wzrostu, ledwie ziemi tykając, wybiegło. W lekkich pół-przejrzystych indyjskich ubiorach, strojne w kwiaty i drogie kamienie, z jaskrawemi oczami i ponętnym uśmiechem, w pełnych wdzięku obrotach i niewymuszonej zręczności, nęciły wzrok do śledzenia każdej zmiany ich tańca.
Rogosz z pałającemi ustami, chciwie patrzał na balet, gdy Sędziwój z lekka dotknął go po ramieniu i rzekł:
— Coby powiedziała na twoją zabawę twoja żona, kochany przyjacielu?
— Adela! — odparł, jakby budząc się Rogosz — ona zwykła do zabaw, nietylkoby ją to zajęło, co Arminię.
— Arminia, — mówił obojętnie Sędziwój — to dziecko...
— Jednak ładne dziecko i warte tych piękności — rzekł z przyciskiem Rogosz.
— Przyznam ci się — odparł Sędziwój, — iż jakkolwiek dość podobnych towarów kupowałem, nie nauczyłem się dotąd ich cenić. — Zdrowie twojej żony!
— Zdrowie jej i Arminii — podnosząc kielich, zawołał Rogosz.
— Jak widzę, dziś same dawne znajomości wracają ci do pamięci — przerwał Sędziwój z uśmiechem.
— Rozumiałem, iż tem wspomnieniem zrobię ci przyjemność.
— O, dzięki ci, słodki przyjacielu! a więc i ja muszę ci się odpłacić wdzięcznością; słuchaj mnie, tylko pilnie.
Przybyłeś do Sztudgardu umyślnie ze mną. Bodenstein, któregoście wysłali, aby moje kroki śledził, zdał ci sprawę ze wszystkiego co widział. Wpadaliście na rozmaite domysły, ale zaręczam wam, żaden nie jest prawdziwym. Obiecałeś baronowi, że staniesz na czele możnej partyi w Polsce, a oni rozumieją, że w Polsce na drodze złoto się rodzi, bo je nasi posłowie rozrzucają. Obiecałeś mu w imieniu dyssydentów znaczne sumy, jeżeli z zaciągowem żołdactwem przyśpieszycie nad granicę. Obiecałeś mu zręcznością swoją wielu Panów Niemieckich wciągnąć w jedną sieć, którąby baron kierował, a ty łowił. Tym sposobem zyskałeś Adelę za żonę. Tymczasem oszukaliście się wszyscy na sobie. Wszystkie nadsztukowania, wymysły rwą się jedne za drugiemi. Jesteś zgubiony, jeśli nie będziesz miał pieniędzy, wiele pieniędzy.
Przybyłeś tutaj, aby ich ode mnie dostać. Gdyby się pora zdarzyła, już dawno Bodenstein wtrąciłby mnie do więzienia, wplątawszy w jakie nieprawe zabiegi, a potem nakłoniliby możnych do wyciśnięcia ze mnie tajemnicy torturami. Jednak wszystko wam się nie powodzi. Kochany przyjacielu, jesteś zanadto rozsądny, abyś się miał wypierać. Ja w nagrodę wszystko zrobię, co zechcesz. Na początek dam ci tyle złota, ile sam zaważysz; ale pod jednym warunkiem.
— Pod jakim? — zapytał z cicha Rogosz, blednąc i czerwieniąc się na przemiany; a z przygryzionych ust krew mu się sączyła.
— Sprzedaj mi Adelę.
— Zapominasz się! — zawołał, wstając z sofy.
— Tylkoż się nie unoś gniewem — zimno odrzekł Sędziwój. — Pomówmy z sobą, jak na rozsądnych ludzi przystoi. Pierwej od ciebie własny jej ojciec wystawił ją na sprzedaż Reudlinowi. Ja nie miałem wtedy za co kupić, tyś był zręczniejszy.
— To są żarty.
— Ze złotem niema żartów.
— Zresztą wybieraj. Żona zawadza ci teraz do działania; nie możesz nosić płaszczyka na obu ramionach. Naprzód więc, pozbywszy się jej, możesz uzyskać rozwód, i potem się korzystniej ożenić. Powtóre, mając pieniędzy, wiele zechcesz, spełnisz twoje obietnice, staniesz na czele zbrojnej partyi, a wtedy przyszłość Bóg wie, co zdziała. Z drugiej strony jeśli na ten targ nie przystaniesz, poślę twoje listy i układy tu zawierane do Króla Zygmunta i o wszystkiem uwiadomię kanclerza. Baronowi zaś pokażę listy, które pisujesz do katolików, aby się uniewinnić na przypadek przegranej; objawię cały twój plan zdradzenia obu stron.
— To nie podobna! wołał Rogosz — ja żadnych podobnych listów nie pisałem.
— Zapomniałeś, przyjacielu, że dla złota niema nic niepodobnego. Namyśl się prędko, bo już tego pokoju bez odpowiedzi nie opuścisz: odeślę cię baronowi wraz z listami.
— Miałżebyś mnie uwięzić! — porywając się do szabli, wyrzekł z zadziwieniem; lecz wnet ochłonął, spostrzegłszy, że każdych drzwi pilnuje dobrze uzbrojony hajduk. Opór na nicby się nie przydał.
— Pięknie szanujesz prawo gościnności.
— To wszystko bajeczki — rzekł Sędziwój ze śmiechem — tak mi sam niegdyś mówiłeś, dziś korzystam z twoich nauk.
Rogosz spoglądał po stronach, jakby szukał ratunku, aż wpadając na nowy wybieg, zapytał:
— Czy Adela na to zezwoli?
— Jeśli to ostatnia twoja obrona, to niewielka zręczność! A przecież Adela o tem wiedzieć nie potrzebuje, że została drugi raz sprzedaną. Albo ty, tak wymowny, wytłómaczysz jej, że to dla większego waszego dobra nastąpiło; wytłómaczysz jej, że teraz będzie ze mną szczęśliwszą, niż z tobą — ona tak rozsądna, przystanie! Albo też, jak chcesz, możesz ją porzucić, ja znajdę, wesprę, pocieszę, dawną miłość przypomnę, a mówić tylko będę o przyjaźni i wdzięczności; dla tych słów kobiety mają wiele pociągu. Wdzięczność ku mnie będzie jej obowiązkiem; Adela zaś tak szanuje obowiązki! przecież mnie tylko poświęciła dla obowiązku; sprzedała miłość, aby kupić męża. W dodatku do targu, wszystko co jest w tym domu moją własnością i ten balet i te sprzęty i tę Murzynkę, daruję ci.
Rogosz namyślał się. Murzynka, wino i chciwość brały nad nim górę. Spojrzał dokoła, jakaś z dziewcząt, cudnej piękności, z wzruszonym oddechem, iskrzącym wzrokiem, wzywała go do grona tańczących, właśnie kiedy Sędziwój, nakreślony naprędce kwitek, podawał mu do podpisu, jak szatański cyrograf. Miał tylko podpisać, iż on, Wacław Rogosz, sprzedaje swą małżonkę Adelę von Wardstein, Michałowi Sędziwojowi za pieniądze.
Rogosz, powstając z sofy, uchwycił białą dłoń, podającej mu do tańca dziewczyny, a prawą ręką nakreślił na kwitku swoje nazwisko, i zawołał prawie z radością:
— Niech się stanie!
Sędziwój patrzał za odchodzącym z wyrazem pogardy, a zgrzytnąwszy zębami, uderzył nogą w ziemię i ponuro rzekł do siebie:
— Na dźwięk tego przeklętego metalu, ginie nawet granica podłości i hańby.




VI.
Uwięzienie.
„Jeżeli Anioł upadł, i wyrokiem wiecznym,
„Skarany, jakże człowiek może być bezpiecznym?
Sąd ostateczny, Yunga.

W mieście Enkhuysen, nad jeziorem Zuyder w Holandyi, mieszkał bogaty kupiec, właściciel wielu okrętów, nazwiskiem Jakób Hannsen.
W czasie morskiej podróży jesiennej, w celu handlowym odbywanej, na morzu Niemieckiem napadła go burza, i skołatane okręty ku brzegom Szkocyi zagnała. Szczególnym tylko wypadkiem uratował się od rozbicia i wylądował pod siołem Seatown.
Cała okolica dzika, odległe, w górach leżące wioski, nie nastręczały sposobu ratunku, jeden tylko zamek Seton-house nad morzem, na nieprzystępnej skale zbudowany, był najbliższem mieszkalnem siedliskiem. Już Hannsen był pewnym, iż stanie się pastwą barbarzyńskiego prawa, którym podlegali rozbitkowie i jeżeli nie więcej, utraci przynajmniej towary i okręty. Panem, zamieszkującym zamek, na szczęście kupca, był Kosmopolita od miejsca tego mieszkania zwany w okolicy Setonem; ten z szlachetną ludzkością pośpieszył na ratunek ludziom, przyjął ich w swoim zamku, okręty szybko naprawić kazał, i Hannsena postawił w możności powrócenia do kraju, o czem ten ostatni już zupełnie wątpił. Ujmujące obejście się Kosmopolity, jego dobroć, napełniły wdzięcznością serce Holendra. Odjeżdżając, zaklinał go, aby, jeśli kiedy na stały ląd przybędzie, nie omieszkał go odwiedzić w Holandyi.
W parę miesięcy potem, kiedy już żegluga z przyczyny lodów, dla wszystkich okrętów była zamkniętą, Kosmopolita przybył do Enkhuysen i u zdziwionego i uradowanego Hannsena, dni kilka zabawił.
Holender był jednym z rodzaju tych łudzi, którzy od młodości jedną ubitą postępując drogą, nie znając co to jest namiętność, nigdy nie zboczyli; u których uczciwość stała się nałogiem.
Uczucie obowiązku biernego jest u nich wyższem nad wszystko; dla obowiązku gotowi poświęcić majątek, szczęście; pomimo to jednak głuchymi są na wszelki głos serca, który nazywają chorobliwą czułością. Ten głośnej poczciwości charakter Hannsena sprawił, iż, odziedziczywszy znaczny majątek, nadzwyczajnie go pomnożył, a co więcej, iż obok majątku, obdarzony był powszechnem zaufaniem ziomków. Pomimo to jednak, kupiec, czcząc obowiązek jako swojego Boga, nieuznawał innego. Niewiele on troszczył się, czy nad materyą panuje jaka siła; nie badał nic, co za zakres jego zatrudnień wychodziło, a z wszelkich teoryi wiary, miłości, nadziei, nie mających bezpośredniego zastosowania do dobrego bytu, śmiał się przed poufałymi. W rozmowie z Kosmopolitą, gdy był u niego, cały charakter i sposób myślenia rozwinął i gorąco powstawał na wszelkie urojenia, jak mówił, tych, którzy przyznają ludziom duszę i nieśmiertelność. Poczciwymi, mówił, powinniśmy być tutaj na ziemi, aby się dobrze działo, a gdy śmierć podkreśli i zrobi bilans naszego żywota, ludzie sami zobaczą, jak kto był daleki bankructwa, nie potrzeba tu żadnej nieśmiertelności. Między innemi, powstawał także na nauki kabalistyczne, na magię, astronomię i alchemię.
Kosmopolita przy odjeździe z domu kupca, miał z nim tylko jedną rozmowę, w końcu której w jego oczach zamienił kawał ołowiu na złoto, i oddał mu na pamiątkę. Po wyjeździe Kosmopolity, gdy cały wypadek rozgłosił się, przyjaciele i znajomi Hannsena, więcej niż nad przemianą metalu, dziwili się nad zmianą postępowania i życia kupca. Opowiadał, iż Kosmopolita tą jedną rozmową, której za żadne skarby świata powtórzyćby nie chciał, przekonał go, iż całe jego ubiegłe życie było jednem, ciągiem pasmem bałwochwalstwa i niecnoty. Hannsen stał się odtąd milczącym, mistycznie pobożnym, powrócił do katolicyzmu, który porzucił, i, oddalając się powoli od handlu, oświadczył, iż gorliwie odprawi pokuty za dawniejsze zdania i czyny. Z nawrócenia swego nie robił żadnej tajemnicy i wszystkim o całym wypadku opowiadał.
Kosmopolita z Holandyi udał się do Drezna. W owym czasie panował w Saksonii Chrystyan II, Elektor. Srogi charakter młodego księcia wiele jego czynów napiętnowanych podał historyi. Ojciec jego, jak wielu innych panujących, wierzył w alchemię, z zapałem jej się poświęcał, znakomite wydając summy na alchemików i doświadczenia alchemiczne. Syn śmiał się z namiętności ojca i razem z wstąpieniem jego na tron, ogień w pracowniach zamkowych wygasł, a alchemicy wypędzeni i prześladowani zostali.
W takich stosunkach Sędziwój przybył ze Sztudgardu do Drezna, a w tymże samym czasie przyjechał Hannsen, chcąc się jeszcze raz widzieć z Kosmopolitą. Bodenstein, ciągle włóczący się z Sędziwojem, a dla zamiarów swoich i poleceń Rogosza, skrzętnie zawierając znajomości z cudzoziemcami, poznał Hannsena i dowiedział się od niego o pobycie Kosmopolity. Radość Bodensteina z tego zbiegu okoliczności była do nieopisania; wszystko spiknęło się na zgubę i poniżenie tych, ku którym piekielną pałał zawiścią. Zawiadomiony Elektor przez Bodensteina, wezwać kazał Hannsena i ten, nie domyślając się, że działał na zgubę tego, którego najwyżej uwielbiał, wyznał wszystko. Wskutek tego Kosmopolita schwytany został, lecz nie tylko nie zapierał się swej sztuki, ale ofiarował dać jej dowody w przytomności Elektora. Po odbytem doświadczeniu, Elektor, widząc sam przemianę jakiegoś metalu na złoto, rozpalił się chciwością. Z początku podchlebstwami starano się wyłudzić tajemnicę, gdy to nie skutkowało, spodziewano się dostąpić okrucieństwem, czego chytrość dostąpić nie mogła.
Bodenstein, sprawca całej zdrady, obawiając się Sędziwoja zemsty, usunął się od niego, czyhając jednak i jego wtrącić w przepaść.
Arminia, żona Kosmopolity, nie była uwięzioną; nie pozwolono jej dzielić więzienia z mężem i Bodenstein radował się zawczasu, iż dawne jego marzenia jeszcze się spełnić mogą. Radość tę zachmurzyła tylko wiadomość, iż w dniu uwięzienia Kosmopolity, Sędziwój był w zamku u Elektora, i jak wszędzie, nader łaskawie od niego przyjętym został.




VII.
Ostatnie wezwanie.
„Duch sam sobie jest wszystkiem, miejsca mu nie trzeba
„Sam sobie z piekła niebo, piekło robi z nieba.“

W ciemnem i obszernem podziemiu, jednej z narożnych wież drezdeńskiego zamku, spoczywał na garści zbutwiałej słomy Kosmopolita. Dzban wody i kawał chleba, od kilku dni nie tknięte, leżały obok niego, na wilgotnym kamieniu podłogi. Naprzeciw wysoko, było małe okrągłe okienko, przedzielone dwiema żelaznemi sztabami, które na jasnem tle pogodnego nieba, wydawały się jak czarny krzyż. Kilka gwiazd przesyłało drżące promienie obok tego znaku zbawienia, do ponurego lochu. Już trzy dni po pierwszych torturach więzień spoczywał. Wszystko w mieście spało w głębokiem milczeniu, do podziemia dolatywał tylko czasami odgłos warty.
Kosmopolita powstał, zbliżył się do okienka, patrzał długo w ubrylantowane gwiazdami niebo, i utonął w myślach.




I dlaczego synowie światła nie okazują ci się? — dlaczegóż współwyznawcy wielkiego bractwa głuchymi są na twe wezwania? — kabalisto, czy czary twoje są już bezsilne? — Bledniesz, serce twoje drży. Nie takim byłeś niegdyś, kiedy duchy światłości posłuszne były twoim rozkazom! Nie zioła to, nie czary, nie słowa tajemnicze, ale dusza rozkazuje dzieciom eteru, a dusza twoja ustąpiła swego berła miłości — miłości ziemskiej, której córką jest śmierć.
O młody Chaldejczyku, pomimo niezliczonych wieków twego życia, równie młody jak w owych czasach, kiedy nieczuły na piękność nieczuły na rozkosze, słuchałeś na odwiecznej wieży ognia, harmonią gwiazd, nauczającą cię ostatnich tajemnic, zwyciężających śmierć, a teraz boisz się śmierci? Nauka więc twoja jest kołem, które cię przywodzi do punktu, z któregoś wyszedł.
Mistrze nie słuchają już twojego głosu! — Synowie światła gwiaździstego nie odwiedzają duszy, w której namiętności ćmią wzrok najczystszej myśli.
Lecz jest jeszcze sposób! — Wahasz się?




Więzień odstąpił od okna w głąb więzienia i zwolna wyrzekł:
— Na potężne zaklęcie nieśmiertelnej sztuki, synowie światła, wszywam was! — Zrzekam się władzy! — Po raz ostatni chcę widzieć was! — Choćbym upadł, jak strącony anioł Państw ciemności, nie możecie opuścić. — Na tej ziemi syn prochu, jednak nieśmiertelny, składam mą potęgę; w jej imię po raz ostatni wyzywam was, ozwijcie się!
Śród brzmienia oddalonych dźwięków w harmonijnych tonach, jakich ludzkie nie słyszało ucho, olbrzymie promienie rażącego blasku błysły w ciemnym lochu. Wszystko co ziemskie, spłynęło z przed oczu na falach światłości. Ściany więzienia cofnęły się w przestrzeń nieskończoną. A śród oceanu eteru wyskakiwały pojedyńczo z zakątów ziemi postacie mędrców. Siedmdziesiąt i kilku ich tylko było.
— Com przepowiedział — ozwał się jeden głos — stało się; widzący, upadłeś!
— Tu obok ciebie, jednak tobie niewidzialny, spoczywa wróg rodu i czyha na swoją ofiarę, jeden krok cię od niego oddziela. Teraz już nie znasz siebie. Sam stanąłeś na granicy dwóch światów! Dzień ślubu twojego był dniem śmierci twojej chwały i siły!
Gdybyś był niegdyś odłożył czas ostatniej inicyacyi do najwyższych tajemnic, aż do pory, w której wiek późniejszy ostudzi serce, byłbyś uniknął upadku! Teraz z wieku w wiek żałować będziesz zuchwałej dumy, która cię natchnęła do prośby o zachowanie piękności i uczuć młodzieńczych z straszliwą wielkością nieśmiertelności.
— Niе będę żałować — rzekł mędrzec.
Uniesienia radości, tęsknota smutku, które mojem istnieniem kołysały, więcej warte niż tysiące lat życia mistrzów naszych. Niе kochając nic i niczego nienawidząc, życie ich upływa, jako jeden letarg ciągły.
— Lecz my spełniamy cel żywota — odparł głos, — żyjąc badaniem prawdy i czcią jej, każde posunięcie myśli napełnia rozkoszą nieznaną ludziom zwyczajnym, nieprzeliczone pasmo naszego życia. A twój cel, gdzież on jest teraz? Na co ci się cała mądrość przydała, kiedy nie mogłeś zbadać serca jednej prostej dziewczyny?
— Tak! — rzekł mędrzec — od pięciu tysięcy lat badam cuda stworzenia, a nie mogłem odkryć ani połowy tych, jakie zawiera jedno proste serce człowieka.
— Nie mogłeś jej natchnąć miłością, dla której gotówbyś się zrzec klejnotu twego istnienia — nieśmiertelności.
— Mogłem ją natchnąć uczuciem podobnem do miłości — rzekł widzący — bo i cóż trudnego dla silnej woli, aby wszystkie jej myśli otoczyć jednem kołem, za któremby nic oprócz mnie i tylko mnie widziała? — Najprostszy z uczni naszych zdołałby rzucić ten urok na duszę kobiety; lecz byłażby to miłość, jakiej ja żądam? — ja gardziłbym takiem przywiązaniem. Chciałem, aby ona sama całym ogniem czystej namiętności duszy przywiązała się do mnie, bo nie niewolnika, lecz równą sobie chciałem mieć kochankę.
— Zwyczajnych ludzi harmonia serc — rzekł jeden z mistrzów — przed przybyciem ich na świat, jak dwa tony jednego akordu, już są dla siebie przeznaczone, lecz gdzież znajdziesz śmiertelną córkę prochu, któraby odpowiedziała na twoje westchnienia? I oto teraz podziwiaj twoje własne dzieło; chciałeś ją wybawić z ciążącego przekleństwa i sam zwaliłeś ją na swoją głowę i chciałeś ją wyrwać z niebezpieczeństwa, a oto teraz opuszczoną, los chwycił w żelazne szpony, i wystawił na wszystkie napaści złośliwych... I nie możesz ani przewidywać, ani jej ratować... Nie bluźnij przeciw twej mądrości, bo przecie odwieczne jej prawa tajemnemi ci były. Potęga mądrości ginie tam, gdzie się wmiesza uczucie lub namiętność, zimna myśl traci władzę w przywiązaniu i wchodzenie w zwyczajne ziemskie stosunki; i ty popadłeś teraz prześladowaniom, które dawniej ze śmiechem uchylić umiałeś. A zapomniałeś, że zdradliwa miłość kobiety zwyczajnego nawet człowieka natchnie wyższem dążeniem, biedny! będzie mniemał, iż na anielskich skrzydłach do nieba uleci.
A jeśli zawierzy jej spojrzeniu, musi potem samotny wznosić się w sfery, za któremi wzdycha, bo kochanka jego przykuta do ziemi — wyszydzi ogień, który wznieciła, albo go łzami swojemi zagasi.
Lecz orzeł nie powinien naśladować krzątań się jaskółek, ani miłosnych gruchań turkawki.
Przypatrz się nieuchronnemu przekleństwu, które w ślad idzie za połączeniem się wzniosłej istoty ze zwyczajnem stworzeniem. Twojej natury ona nie pozna, poświęcenie będzie uważać za złe. Bo istota, na najniższym szczeblu duchowym stojąca, w tym, który szczytu sięga, widzieć będzie czarownika lub szatana. I biedny Tytanie, czy masz jeszcze łzy?
— Nie na łzy, lecz na całą krew moją synowie światła, zaklinam was! nie dla mnie, lecz dla niej wskażcie ratunek, szczęście! — żadna ofiara nie będzie mi trudną; powróćcie ją światu, obrońcie od zdrad, któreby ją w przepaść pociągnąć mogły.
— Bojaźń jest więzem łączącym człowieka z najgrubszą częścią ziemi, jego mieszkaniem i przeszkadza mu się wznieść. Lecz czy ty nie zrozumiałeś, że kochać jest toż samo, co obawiać się? — Nie widzisz-że, że władza, którą się chlubisz panowania nad wrogiem, już jest daleką od ciebie? Już on wpływa, usiłuje cię strachem napełnić, zwieść cię i wyszydzić!
A teraz dwie są tylko drogi! Możesz zachować warunki odwiecznego twego bytu. Opuść miłość, rozłącz się z kochanką, niech los jej spełni się sam przez się. Uwolnij się z wszystkich więzów, które wzrok twój ćmią, od bojaźni, nadziei, żalu i z czystą myślą rzuć się w nasze objęcia!.
Albo jeżeli chcesz kilka chwil życia jej uszczęśliwić, wtedy pozbawiony władzy, jako zwyczajny człowiek, spełnij swój los. Tą pokutą oczyszczony, prędzej przebędziesz drogę; i na chwilę odzyskasz władzę, ale zobaczymy się dopiero tam, gdzie już nigdy niepokoje ziemskiej dumy nie dochodzą...
Lecz aby się tam dostać, poznaj...
— Śmierć! — dokończył Chaldejczyk, opuściwszy głowę, a promieniści, synowie światła z nową harmonią na falach jasności, rozpłynęli się w eterze.




VIII.
Tortury.
„Jałowiec i Cedr, namaszczone olejem, wolne są od robactwa i spróchnienia; podobnież dusza raz ożywiona Beskiem tchnieniem, nie podpada żadnemu tego świata zepsuciu”.
Pliniusz. Ks. XVI. R. 40.

Więzienie Kosmopolity mocno było strzeżone; wszystkie pogłoski, dochodzące o nim, nakazywały ostrożność. Przedsionek więzienia, będący zarazem kurdygardą, zapełniało czterdziestu żołnierzy z kapralem, umyślnie do pilnowania więzienia przeznaczonych.
Późno już było w nocy, na kominie trzeszczący palił się ogień, mały dobosz raz po raz starym rapierem w nim grzebał. Przed ogniem, na wielkim krześle, wygodnie grzejąc się, siedział otyły wachmistrz z wyciągniętemi nogami, podciągając co chwila opadające cholewy obszernych butów ówczesnej mody.
Przy stole słabo oświetlonym od kagańca, na łańcuchu ze sklepienia zwieszonego, porozpierani wojacy grali w kości, inni patrzyli na grających, lub zabawiali się rozmową, a wszystkim krążące kufle długi czas skracały. Ogorzałe twarze, potężne wąsy i brody, odbłysk promienia, odbity od żelaznych pancerzy i naramienników, stosowny tworzyły obraz do ich rozmów jaskrawych, przekleństwami kraszonych. A rozmowy wszystkie obracały się ciągle i wracały do jednego głównego przedmiotu, do więźnia, którego strzegli. Nie było zbrodni i czarów, którychby mu nie przypisywano, a rozognione wyobraźnie trunkiem i tajemniczością, otaczającą więźnia, najdziwaczniejszym wierzyły powieściom. Opowiadania i kufle w najlepsze krążyły, gdy na kurytarzu zewnątrz dał się słyszeć odgłos zbliżających się ludzi. Otworzono podwoje, błysnęły pochodnie i całe wnętrze kurdygardy, krwawem światłem olśniły; za pachołkami, niosącymi pochodnie, postępowali panowie radni, sędziowie w togach i czarnych beretach, a w końcu kat, w czerwonym płaszczu, z błyszczącym mieczem i oprawcami.
Cicho się zrobiło śród żołnierzy, rozstąpili się na strony, a orszak postępował w milczeniu, jak szereg duchów udręczenia. Widok tych zimnych nieruchomych twarzy, posępnych ubiorów, a najposępniejszych spojrzeń, uderzyły wojaków i ci, co z zimną krwią mordowali na polu bitwy, z dreszczem bojaźni patrzyli na sędziów; tak przerażającą była wtedy myśl wszelkiego sądowego badania. W głębi kurytarza łańcuchy, kłódki i drzwi żelazne zabrzęczały, otworzono więzienie, i odgłos kroków całego orszaku zginął w echu ciemnych sklepień lochu. Drzwi zatrzaśnięto i przez chwilę trwało milczenie pomiędzy strażą; gasnącego ognia na kominie i blednącego kagańca żaden nie poprawiał.
W pierwszym sklepie, czyli izbie sądowych badań nikt się nie znajdował. Żadne okno nie oświecało tego przybytku jęków i męczarni. W głębi, między dwoma grubymi murowanymi filarami, stał stół, pokryty czarnem suknem, na niem narzędzia do pisania, papiery, zwoje pargaminów, dzwonek, klepsydra i Chrystus na wielkim krzyżu; i tortury bowiem, w owych czasach pobożności, odbywały się w Imieniu Zbawiciela! — Na środku sklepu umieszczona była długa ława z dębowego bala, z obu końców zaopatrzona śrubami i rzemieniami do krępowania i rozciągania winowajcy. Czasami tak rozciągniętemu przez blaszany lej wlewano w usta znaczną ilość zimnej wody, co nadzwyczajne miało sprawiać boleści.
Dalej na podłodze oparte były ciężkie dyby, do zamykania nóg i prażenia ich powolnym ogniem węgli z podstawionych fajerek. Od sklepienia spuszczony był na bloku łańcuch żelazny z obrączkami na wielkie palce u rąk, za które męczonego wieszano i smagano rozmaitego rodzaju biczami. Zresztą, aby opisać kształty i użytek wszelkich kleszczy, śrub, pasów, ławek i innych dziwnych narzędzi tortur, trzeba zapytać się średniowiecznego kata (którego nauka była daleko trudniejszą niż dziś), o nazwiska i użytek wszystkiego, o stopień bólu, jaki zdziała. Procesy, wypadki, zeznania, wymuszone przez tortury, nazwiska osób, to go wszystko nie zajmowało; dla niego ofiara jedna czy druga, wszystko było jedno. Lecz za to dobrze pamiętał, czy cierpiący cienkie i delikatne miał członki kobiece, czy muskularne i męskie nogi i ramiona; za którem obróceniem śruby wydał pierwszy jęk, za jaką torturą trzeba mu było nakładać na usta, tak zwaną technicznie drewnianą gruszkę, aby zapobiedz zbytnim wrzaskom. Ukazałby krwawe ślady i opisał, jakim sposobom ze złamanych lub rozgnieconych stawów krew trysnęła; a może wreszcie i westchnieniem wyliczyłby tych, którzy w czasie badania ducha wyzionęli. Wtedy dopiero możnaby dokładnie zrozumieć mechanizm tak zwanych rękawiczek, czyli śrub na ręce, batów, czyli śrub na nogi, lin do spowijania człowieka, drabek ze szpikowanym zającem, meklemburskich instrumentów, bamberskich narzędzi, manhecińskich kozłów, siarkowanych nici, lineburskich krzeseł, obroży na szyję, pomorskich bandaży i wszystkich przyborów z kleszczami do owej okropnej hiszpańskiej ogniowej tortury, których sam widok zimnym dreszczem przejmował, gdy przy terrycyi ukazywano obwinionemu narzędzia i tłómaczono ich użytek, wzywając ostatecznie, aby się przyznał do winy.
Sędziowie zajęli siedzenia za stołem, pochodnie zatknięto w żelazne świeczniki przy słupach przybite; na stole zapalono lampy.
Jeden z radnych i pachołcy otworzyli wązkie drzwi właściwego więzienia i weszli do lochu. Przez okienko u góry, księżyc rzucał ukośnie bladą wiązkę promieni na kamienie, zresztą było ciemno.
Potrząśnięta pochodnia sypnęła gradem iskier i żywszym zajaśniała blaskiem. W głębi spoczywał więzień na słomie, z rękoma założonemi na piersiach, oczyma zamkniętemi.
Przybliżyli się i radny rzekł:
— Setonie! po raz ostatni sąd zeszedł do twojego wiezienia, w imię prawa, wstań i udaj się za mną!
— Chrystus tylko w imię swoje pozbawionym sił wstawać rozkazywał — rzekł więzień. Radny skinął i dwóch pomagaczy ujęli leżącego, a zarzuciwszy mu na ramiona szeroki jego płaszcz, wywiedli do pierwszej izby, i posadzili w wielkiem krześle, przed stołami i sędziami.
Prezydujący przewrócił klepsydrę, brzęknął w dzwonek, i pisarz czytać począł:
— Setonie! oskarżony jesteś o czarodziejstwo, przepowiadanie nieszczęść kraju, wywoływanie umarłych, niepokojenie dusz chrześcijańskich, rzucanie na nie uroku, a związki ze złymi duchami i robienie za ich pomocą złota i lekarstwa na wszystkie choroby, zgoła o crimina maleficiifalsi et perduellionis.
Zeznania świadków są złożone. Prawo, nie potępiając cię ostatecznie, dozwala jeszcze obrony. Przed tym wizerunkiem ukrzyżowanego Zbawiciela, na św. Ewangelii, wyprzysięgnij się błędów, wyjaw swoje nieme praktyki, a szczególniej robotę złota. Tak chce mieć prawo i wola J. X. M. Elektora, miłościwie nam panującego, jako słusznie jest. A łaski spodziewaj się, tylko oczyściwszy sumienie.
— Sumienie! — rzekł Kosmopolita — jest to kwiat, który się rozwija dla jasnych promieni słońca i głosu przekonania, a zamyka na gwałt i burzę. Sumienie Bogu tylko zdaje rachunek!
— Trwasz więc w uporze? — zapytał prezydujący; pamiętaj, iż upór tylko ci śmierć haniebną przyśpieszyć może, gdy wyznasz, zbawisz siebie, zyskasz łaskę i chwałę. Pierwsze godności mogą cię jeszcze oczekiwać.
— Kto pracuje dla prawdy — rzekł zapytany — ten nie dba o chwałę, a gardzi łaską!
— Po trzeci więc raz, zapytuję cię, czy nie wyjawisz zbrodni?
— Zaiste — odparł Kosmopolita — nawet nie wiem, o co mnie oskarżono.
— Przystąpić do badań — odezwał się Sędzia. Jeszcze raz przeczytać ważniejsze zeznania świadków. Pisarz rozwinął arkusz i czytać począł.
— Aleksandrze Setonie, zwykle zwany Kosmopolitą, to jest obywatelem całego świata, czyli nie mającym ojczyzny, więc tułaczem, a zatem podlegającym wszystkim prawom, świadczą przeciw tobie ad primum: iż wielokrotnie robiłeś złoto z podłych metali, zmieniając je za pomocą pewnego czerwonego proszku, zwanego lapis philosophorum, co bez pomocy złego ducha dziać się nie mogło. Mianowicie Jakób Hannsen, poważany niegdyś i bogaty kupiec holenderski, za sprawami handlowemi przybyły do Drezna, w poufałej rozmowie z Adamem Bodesteinem, lekarzem i profesorem Akademii w Bazylei, przyznał, iż rzeczony Kosmopolita w domu jego z ołowiu robił czyste złoto. Rozmowę tę słyszący świadkowie i rzeczony Bodenstein zaprzysięgli, dodając nawet, iż poczciwy niegdyś i poważany kupiec, Jakób Hannsen, oczarowany przez ciebie został.
Wspomniany znakomity lekarz Bodenstein, uczeń i ziomek wielkiego Paracelsa, znając cię w Bazylei, miał sposobność poznać wiele twych bezbożnych praktyk, i teraz wiernie służąc nam, został delatorem twoim, aby złe nie rozpościerało się dalej po świecie.
Jako corpus delicti, oto jest złożony ów kawałek złota, zamienionego z ołowiu, na którym własną ręką wyryłeś:
Przeistoczenie w złoto dnia 28 grudnia 1605 r. o godzinie czwartej po południu.
Dzwonek brzęknął, pisarz zamilkł, Sędzia zapytał się:
— Setonie! poznajesz to złoto, czy ty je biłeś?
— Za pomocą Najwyższego, okazałem tajemną siłę natury, aby przekonać nie wierzącego; tak jest, ja to złoto przemieniłem.
— Zapisać zeznanie — rzekł Sędzia. Pisarz dalej czytać począł:
— Rok temu minął, kiedy doktór Zwinger z Bazylei płynąc na statku, poznał się z jakimś człowiekiem, który się sam nazywał Kosmopolitą. W czasie podróży, rozmawiając z nim, zaprzeczał możności robienia złota. Kosmopolita, skoro tylko przybyli do Bazylei, odwiedził doktora Zwingera, przypomniał mu rozmowę i zaprosił go do któregoś złotnika; tu przy wielu świadkach, nie dowierzających i pilnie wszystkiemu przypatrujących się, zamienił kawał cyny na złoto. Ze złota tego, u tegoż złotnika, wybić kazał trzy medale, z których tu jeden złożony nam został.
Sędzia wyjął z małego jedwabnego woreczka złoty medal, na którym był następujący napis:

O tu A et Ω Vitae
Spes es
Post mortem ♄ revificatio ⊙ ).
O unicus Amor Dei
In trinitate
Miserere Mei
In Aeternitate.
Per Θ ☿ ♀ fit
Lapis Philosophorum,

i okazując go oskarżonemu, zapytał:
— Czy poznajesz ten medal?
— Poznaję i nie zaprzeczam — odrzekł więzień; pisarz znowu czytać począł:
— Piotr Schwerbauch, poczciwy mieszczanin miasta Drezna i właściciel gospody pod zielonym lisem, zeznaje, co następuje: Dnia 15 stycznia 1606 r., zajechał do niego drogą od północy podróżny jakiś człowiek, nazywający się Kosmopolitą i na dolnem piętrze zajął kilka komnat od podwórza. Ludzie uważali, iż wprowadził ze sobą obcą istotę, okrytą zasłoną i od tego czasu nikt jej nie widział. Mieszkanie zawsze i ciągle szczelnie były zamknięte. W nocy często czerwone światło, śpiewy, muzyka, arfy, przytem jakieś dziwne głosy słyszeć się dawały, z czego wszystkiego o nienaturalnym porządku rzeczy w mieszkaniu wnosić można było. Doktór Bodenstein, przychodzący kilka razy do szynkowni, naprzeciw będącej, ostrzegał ludzi, aby się mieli na baczności przed czarnoksiężnikiem, o którym wiele opowiadał. Razu jednego, w czasie nieobecności Kosmopolity, dwóch czeladników kowalskich postanowiło się wieczorem dostać do jego pomieszkania, przekonać się o czarodziejstwie, i wreszcie złowić samego Kosmopolitę. Gorliwy Bodenstein urządził wszystko arcy-roztropnie i z wielu bawiącymi oczekiwał skutku w karczmie.
Późno już było i drzwi główne były zawarte. Czeladnicy wyszli, aby spełnić swój zamiar. Gdy jednak więcej niż godzina minęła, i ci nie powracali, sam gospodarz, doktór i kilku obcych, ze światłem w ręku udali się na kurytarz, wiodący do mieszkania Kosmopolity; lecz jakież było ich zdziwienie, gdy obu czeladników znaleźli przed drzwiami, leżących bez przytomności. Długo ich trzeźwiono, zaledwie nad ranem przyszli do siebie. Opowiadali, iż za dotknięciem się drzwi, tajemna jakaś siła powaliła ich o ziemię. Doktór Bodenstein, znający się na rzeczy, oświadczył, iż obaj czeladnicy siłą nieczystego ducha o niemoc przyprawieni zostali. Jeden z nich nawet kilka dni był nieprzytomnym sobie. Kosmopolita nad ranem dopiero wrócił do domu, i przez całą noc się w nim nie znajdował; prawny to więc dowód, iż mieszkania jego szatan strzeże. Te i tym podobne wydarzania, jako też i krążące wieści, sprawiły, iż ludzie od szynkowni pod zielonym lisem zaczęli się oddalać, to spowodowało poczciwego gospodarza Schwerbauch, iż usiłował pozbyć się tajemniczego gościa, lecz napróżno. Ile razy wspomniał mu o wyprowadzeniu się, Kosmopolita zmuszał gospodarza do milczenia, darząc go obficie złotymi pieniędzmi, co z wielkim zadziwieniem Schwerbaucha kilka razy miało miejsce.
— Setonie! — zapytał sędzia, — czy zaprzeczasz tym okropnym zeznaniom, i co rzekniesz na swą obronę?
— Wszystko powiedziałem — rzekł więzień — wiecie sami, w czem jest prawda.
— Pominąwszy twoje zbrodnie, niezłomnem słowem przyrzekamy ci łaskę i przebaczenie, pod warunkiem, abyś wyjawił tajemnicę robienia złota i przyrządzenia proszku czerwonego...
— Nierozsądni! — rzekł brzmiącym głosem Kosmopolita, prostując się i powstając z siedzenia, a oczy jego nowym zajaśniały ogniem — żądacie tego, co nie jest w sile człowieka! Żądacie, aby na wasze prawnego paragrafu zaklęcie, wysoka palma schyliła swój wierzchołek, abyście bez pracy z jej korony zerwali owoc; tego ani ja, ani wielki mistrz nauczyć was nie zdoła. Bo i któżby chciał niebieskie tajemnice bezkarnie rzucać w brudne błoto ziemi!
— Setonie! — rzekł znowu sędzia — wspomnij na Malleus maleficarum, straszliwa kara czeka fałszerzy i czarowników!
Obwiniony, po chwili milczenia, z najwyższą niechęcią odezwał się:
— Słowa! czcze słowa chociażbym je objawił, czegóż was nauczą! Nędzny przepis, formuła do łamania myśli, paraliżowania cierpliwości, gdy jej ducha nie pojmiecie! — A wtedy dmuchaj na węgle, praż całe lata w tyglach, a zamiast ożywczego blasku kamienia mędrców tylko popiół i pot własny i wściekłość omylonej nadziei zbierać będziesz! — O, prawda! święta prawda, że człowiek silną wiarą w odwieczną przyczynę związany z wyższą, boską naturą do większych jeszcze zdolny cudów. I nie za pomocą złych duchów, ale za pomocą Boga, którego bałwochwalcy nie znając, znieważają wyzywaniem Jego Imienia! Modlitwa i głębokie, pobożne wejrzenie w dzieła Twórcy stanowią człowieka namiestnikiem tego Boga na ziemi. Ale nie kilka wyrazów bez myśli, plugawemi ustami wyrzeczonych, stanowią modlitwę! Bo szklanny wzrok w modlitwie, a nawet szuka zysku i zapłaty, naczynia egoizmu, są posłańcami szatana! — A jeżeli kto chce siłą słowa żywego, zwycięską i twórczą władzą panować nad tworami, niechaj rani togi, birety, niechaj zdepcze własną pychę, oczyści się z brudnych żądz chciwości, która kala jego serce; niech zwalczy własnych szatanów, którzy w duszy jego założyli swoją stolicę, a potem... A potem pod sklepieniem Wielkiego Boga, jedno spojrzenie na wschodzące słońce, jeden widok porządku gwiazd, więcej go nauczy, niż cała magia z czystością duszy, wyczyta sam te tajemnice, których tu żadne męczarnie nie wymogą ze mnie.
Prezydujący w czasie tej mowy zbladł i nie mógł wytrzymać wzroku alchemika, skinął na kata, przewrócono klepsydrę i dano znak do tortur.
Kat zbliżył się do stołu i zapytał o coś sędziego z cicha.
— Nie oszczędzać! — odparł sędzia — to ostatni sposób, dziś ostatnia tortura, niech skona, inaczej nie wytłómaczymy oporu. A wreszcie — dodał głośniej, odwracając się do radnych — słyszeliście, iż kazał się modlić do gwiazd i słońca i deptać oznaki naszych dostojeństw, a tak jawnie okazał, że jest czarownikiem i bałwochwalcą.
Pachołcy ujęli znowu Kosmopolitę, rozciągnęli go wznak na ławie tortur, twarde rzemienie skrępowały pięście i stopy obwinionego, pokręcane śruby skrzypnęły, ciało jego jak struna wyciągnięte zostało. Już krew z za paznogci sączyła się kroplami, a jeszcze żaden jęk, najmniejszy głos nie zdradził bólu męczonego. Sędzia rozpoczął pytania, lecz obwiniony najgłębsze zachował milczenie. Dano znak i coraz mocniej rozciągać członki jego zaczęto. Trzask stawów tylko i wyprężenie się rzemieni było słychać, a oddech jego cichy, spokojny, oczy zamknięte, na twarzy żadnego śladu cierpienia.
Raptownie oblano go zimną wodą, dla zwiększenia drażliwości, i ciche tylko dało się słyszeć westchnienie, pot kroplami okrył mu czoło. Na powtarzane zapytania, przytłumionym głosem, w nieznanym począł mówić języku. Strach przeszedł przytomnych.
Kat obwinął ciało więźnia szerokim, jak skóra jeżowa kolcami nabitym pasem i ściskał sprzączki pasa razem z pomocnikami, opierając nogi o ławę tortur. Twarz więźnia, dotąd blada, zmieniła się; krwią nabiegłe żyły wystąpiły na czoło, oczy otworzył konwulsyjnie, szeroko i głosem, jak rozbitego dzwonu, wolno począł mówić:
— Męczennicy prawdy, w jej święte imię, wyzywam was, wspierajcie mnie!
— Jakóbie Molay! przez krzywoprzysięstwo i płomień, co pożarł szpik kości twych, natchnij mnie!
— Hussie zdradzony! przez męki i nieugaszoną twą zemstę, wesprzyj mnie!
— Hieronimie Praski! wolnym sprażony ogniem, za miłość braci, wzywam cię!
— Galileuszu! potęgo rozumna, przez szyderstwo klątwy twej, wspieraj mnie!
— Torkwacie Tassie! za ukazanie piękności ducha ukarany więzieniem i obłąkaniem, wzmocnij mnie!
— Kolumbie! za nowy świat, darowany staremu, okuty w kajdany i zapomniany, wzywam cię!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Głos jego coraz słabnął, zamienił się wreszcie znowu w nieznanym języku ciche mruczenie, jakby entuzyasta zakończył cichą modlitwą.
Nakoniec zamilkł zupełnie, i wszyscy mniemali, że już skonał. Z klepsydry też wysypał się wszystek piasek, to jest upłynęła godzina; a dobroczynne prawo nie dozwala dłużej nad godzinę torturować.
Kat z pomagaczami zdjął obwinionego z tortur i nacieraniem przywracano rozciągniętym i pokaleczonym członkom naturalny ich kształt. Stary oprawca z zadziwieniem zawołał:
— On żyje! — dwadzieścia lat już tu pełnię służbę, i nie dziesięciu, ani dwudziestu ludzi przeszło przez moje ręce, a żaden jeszcze z tej ławy, po takiem torturowaniu, nie zeszedł żywy! — To chyba nie ludzka dusza w tym człowieku!...
Męczony zaczął głęboko oddychać, rozejrzał się, jak człowiek ze snu przebudzony, poruszał rękami i nogami, jakby ich doświadczał; odrzucił wstrząśnieniem głowy długie zwoje włosów, spadających mu na oczy. Sędziowie wstali, chcąc się oddalić, wtedy i on powstał: postąpił pewnym krokiem ku nim i głośno, spokojnym, rozkazującym tonem zawołał do Prezydującego:
— Stójcie! jeszcze nie koniec!
Sędziowie spojrzeli się, wzrok jego przykuł ich do miejsca, usiedli.
Kat nawet i siepacze nie śmieli, czy nie mogli się poruszyć.
Pochodnie, rozpalone w żelaznych świecznikach, dziwnym, nienaturalnym blaskiem oświecały posępne twarze sądzących. Zmarszczki na ich czołach wydawały się jakby kreski, wyrokami śmierci znaczone, z oczu ich, patrzał jeden tylko wyraz potępienie.
A wierzyćbyś musiał, iż postaci podobnych w czarne togi owiniętych, oddychających tylko powietrzem więzień przy słońcu, nie podobnaby było znaleźć, ich widok każdegoby mógł przerazić, a teraz na nich widomie strach wycisnął odrażające swoje piętno. Pomieszanie odbiło się wyraźnie, gdy Kosmopolita blady, lecz pełen szlachetnej powagi i uderzającym tym kontrastem piękności, przystąpił i rzekł:
— Mojemu życiu tortury miały koniec położyć, chociażbym wydał tajemnicę! I wy mieliście ją tylko dla siebie zachować, a tym podwójnem podejściem chcieliście uniknąć kary. Lecz bądźcie spokojni, nie do mnie należy kara, która was nie minie!
— Powiedzcie tylko teraz, coby było, gdyby wszystkie żądze niegodnych spełniały się na ziemi? Coby było, gdybym dla spełnienia tych żądz, sam oddał im w ręce wszechmocne złoto i nadludzką potęgę?
Połowa świata wymordowałaby drugą połowę, aby rozpostrzeć na gruzach panowanie złych. — Ale tak nie jest, nie każdy może rozkazywać, bo do rozkazywania trzeba mieć serce czyste!
Skazując na palącą się pochodnię, rzekł dalej:
— Patrzajcie; jedno słowo: zgaśnij! i oto płomień posłuszny uleci!
Sędziowie przerażeni, cofnęli się i powstali z siedzeń, bo w istocie, razem ze słowami Kosmopolity, pochodnia zbladła, płomień jej oderwał się od rozżarzonych knotów, i znikł w powietrzu, a za chwilę i dym, sączący się wązkim strumieniem, ustał. Więzień znowu się odezwał:
— Ale tej władzy nie nauczy żadna recepta, ani wymogą tortury! Dzięki chciwości, przez te męczarnie otrzymałem to, czegom był blizki utracenia.
— A teraz idźcie i powiedzcie temu, który was przysłał, że gdyby serce moje równie było skalane żądzą, żaden z was jużby światła słońca nie oglądał; bo łatwiej jest zgasić duch ożywiający człowieka, niż rozkazywać tej pochodni. Ale wola prawdziwego mędrca jest niepodległa, jak Bóg, co ją stworzył!
Słuchający nie przyszli jeszcze do siebie z podziwienia i przestrachu, Kosmopolita wszedł do swojego ciemnego więzienia. A w owej chwili podobny był raczej do wspaniałomyślnego przebaczającego winnym, niż do obwinionego więźnia.




IX.
Uczeń i Mistrz.
„Piękność i prawda! te nie zewnątrz ciebie, tam głupiec ich szuka; one w tobie są samym, ty wieczne z siebie je snujesz.
Schiller.
„A Piotr rzekł do niego: Pieniądze twe niech z tobą będą na zginienie: żeś mniemał, iżby dar Boży miał być za pieniądze nabywany“.
Dzieje Apost. Rozdz. VIII w. 20.

Tej samej jeszcze nocy, nad ranem, rozmarzeni trunkiem żołnierze, obficie dostarczanym przez sądowego pisarza, rozstąpili się przed Sędziwojem, któremu piśmienny rozkaz Elektora o każdej porze dozwalał przystępu do więzienia.
Niewielki przeciąg czasu, a jakaż ogromna zmiana w jego jestestwie! wzburzonej jego duszy, gdy przestępował próg więzienia, zdawało się, że idzie na rusztowanie, obojętnym, czy ułaskawiony będzie.
Drzwi za sobą zamknął, postawił lampę na stole, spojrzał dokoła, i widok nowy narzędzi tortur ze śladami krwi, jakby jęki do tego przybytku niedoli przylgnęły, nie zrobiły na nim wrażenia.
Wtem samo więzienie otworzyło się, i Kosmopolita stanął na progu.
Taż sama w nim majestatyczna powaga, niezachwiana spokojność, pogoda oblicza, niezmieniony, jakby go wczoraj ostatni raz widział; a wtedy, gdy wspomniał, ile na nim czas ten wywarł wpływu, boleśnie westchnął, i wszystkie zgryzoty, zamienione w wyrzut, zwalić chciał na mędrca, — ale niewzruszoność jego zamykała mu usta.
Po chwili dopiero milczenia zdołał się do niego odezwać.
— W takimże to miejscu, spodziewałem się oglądać cię, mistrzu! Naznaczony czas próby już dla mnie upłynął. Kamień mędrców, z grobu Tholdena roztrwoniłem; nic mi go już nie zostało! — Przez cały ten, straszliwie wlokący się przeciąg czasu, szukałem cię wszędzie i napróżno. Co mnie się nie udało, zdrada i zemsta tego dokazały; Bodenstein wynalazł cię, aby wtrącić do więzienia. Dla dostania się tutaj sprzedałem ostatnią moją własność, dom w Krakowie; musiałem uniżyć własną pychę, i dotąd, uchodząc za Adeptę, musiałem wyznać Elektorowi, iż jestem przywłaszczycielem; że ty ofiarowałeś mi ten zgubny dar; musiałem spodlić się podstępem, obiecując wyłudzić z ciebie tę tajemnicę. Pod tym tylko pozorem otworzono mi drzwi tego lochu. Warta upojona, wszystko przygotowane, Arminia czeka cię, mistrzu! za wszystkie udręczenia, któreś na duszę moją zwalił, przyszedłem, aby cię uwolnić!
— I przyszedłeś, aby w końcu żądać nagrody?
— W tej chwili nie pytam o nagrodę, nie żądam nic, tylko mi powróć własność moją — pokój duszy, który mi wydarłeś! Wróć mię do ciemnego nieznanego stanu, z któregoś mnie wyciągnął, powróć wiarę w miłość ludzkości, dawne moje istnienie!
— Czy przed wymówieniem tych słów, wspomniałeś na przestrogi, dawane ci w celu odciągnięcia od zawodu, w który lekkomyślnie rzucić się chciałeś?
— Teraz — rzekł Sędziwój — pamiętam tylko, czem byłem, a czem się stałem. Pamiętam, iż ty wtrąciłeś mnie w przepaść, nie opuszczę cię, dopóki mnie nie wyzwolisz! Przeklęte! niech będzie przeklęte złoto, którem władałem, ono mi życie w jedną ciągłą torturę zmieniło! Bo ta straszliwa postać, na której wspomnienie, krew w moich żyłach krzepnie jest jego okropnym stróżem.
Żaden język nie zdolny wypowiedzieć przestrachu i męczarni, które mi sprawia ukazywanie się tego ducha wroga rodu ludzkiego.
W szalonej rozpuście, w którą się rzucałem, aby uniknąć jego prześladowań, w ucztach bachanalskich, albo w letargu zwierzęcego istnienia, potwór nie ukazywał mi się. Jego podszepty, głos, boleśniej od ostrza sztyletu przenikający, zdradziecka mowa, zachęcająca do najokropniejszych zbrodni w sposób kuszący, niepodobny do powtórzenia, w czasie tego zmysłowego życia, nie dawały mi się słyszeć.
Lecz za każdą razą, kiedy umysł do wyższych skierowałem przedmiotów, kiedy sumienie wyrzucało mi niegodne moje życie; kiedy wspomnienia młodzieńcze budziły szlachetną dumę; jeżeli czytając przykłady cnoty, mądrości, poświęcenia, serce moje żywiej uderzyło, wtedy jakby czarodziejska laska wywoływała widziadło! — Gdy jedna myśl szlachetna odosobniła mnie na chwilkę od samolubnego tłumu; gdy sam chcę się od niego oderwać, wtedy straszny, nieopisany wróg staje przede mną widomy! — W dzień zasłoni mi światło słońca, w nocy czarniejszym jest od ciemności. Olbrzymie jego sploty czarnymi kręgami otaczają miejsce, w którem stoję; blizki strasznego końca, oddech zamiera mi w piersiach, serce bić przestaje, wtedy czuję, iż jestem od całej ludzkości odosobniony, a w tej okropnej samotności, przykuta zabójczym wzrokiem wroga, dusza moja upada.
A tak, bojąc się myśli własnych, brnąłem coraz dalej, nie wiedząc, czem dzień śmiertelnie długi zapełnić, czem noc straszliwą odegnać.
Dawniej, gdy boleść nieznana słabe serce przygniotła, gdy żądze niepewne całem czuciem miotały, wtedy dusza w wyrazy rozpływała się ze łzami, i myśli krociami, jak pająk, sam z siebie snułem, otoczony mamideł siatkami, wisiałem w przestrzeni, samotny, żałosny, ale spokojny i nie bez nadziei.
Sam w sercu tysiączne rozmowy ze sobą powiodłem i trudno mi było tak w duszy, i boleść tak wzmocnić zdołałem, iż w kaskadach dobroczynnych łez spływała. Słabe serce nabrzmiało tęsknotą, wezbrało, wylało, a ulga rozkoszna, nadzieja, wstąpiła do niego, uśpiła znarowione dziecko, i na łzawych promieniach wprost z oczu, z aniołem mym stróżem do nieba się wzniosłem!...
Ale dziś — ach jakże odmiennie! — stróż anioł mnie opuścił, źródła łez już wyschły, i serce czcze, znudzone, i dusza ociężała, a myśl to jak pleśń przyrosły, jak szron na krzewach przymarzły, ogień uczuć już wygasł, roztopić ich nie zdołał.
Nudno tylko i tęskno! niechęć i wzgarda, do wszystkiego, żelaznemi mnie skrępowały łańcuchy.
A jednakże całą siłę przywoływałem, i chciałem robić dobrze i tylko dobrze. Ale wszystko, czegom się dotknął, nie powodziło się. Najszlachetniejsze zamiary wieńczyły skutki nikczemne.
Brzydząc się mojem złotem, jak ofiarą szatana, do której przylega przekleństwo, szukałem w świecie rzeczy, którejby kupić nie można — i nie znalazłem! — Przyjaźń! Miłość! Sława! wszystko było towarem, czczą nazwą bez wartości.
Tylko jeden pokój duszy coraz był dalszy ode mnie; żadne złoto opłacić go nie może.
Gdy pod wpływem strasznego wroga nieznane niegdyś żądze, o których nie marzyłem, budziły mnie do działania, wtedy biegłem w świat, szukając coraz nowych wrażeń! Chciałem odrazu wyczerpnąć całe doświadczenie życia, i powaby wszystkiego, zaledwiem się dotknął, znikały; znikały razem z trudnością dostania ich.
I za każdą razą myślałem tylko, gdzie się podziały dawne marzenia, dawne młodzieńcze ułudy; czyż więc jedynie dla nieśmiertelnych, dla tych, dla których czas stoi nieruchomy, jest stworzone szczęście.
Adela! О, szalona myśli! którą odkupiłem za wagę złota, znudziła mnie we trzy dni! — Ów niegdyś anioł, stał się zwyczajną kobietą! — piękność jej, nawet ubóstwiana niegdyś, zdała mi się wypłowiałym listkiem róży, którego barwy domyślać się trzeba; aby ją z oczu usunąć, darowałem napowrót mężowi, ten przyjął ją, jakby nową małżonkę z nowym posagiem.
Zgoła, skromność, obdarzona pieniędzmi, stawała się chciwością, cnota zbrodnią, nienawiść bezwstydem, a każdy krok mój napiętnowany był jednem bolesnem wspomnieniem zatartej ułudy.
I włóczę się z temi myślami, które jak przekleństwo Kaina, pędzą mnie po świecie. Błąkałem się po całej ziemi, aby uciec od mego tyrana i własnych myśli. Jak Atlas pod ciężarem świata, jęczę pod brzemieniem każdej godziny.
Słowa twoje, mistrzu! które chciałem sobie na pociechę przypomnieć, stawały się szyderstwem dla mego doświadczenia życia.

Bo i gdzież jest ta piękność, ta harmonia świata, o której mi tyle prawiłeś? — Chyba w martwej naturze, bo ja tak długo śród ludzi ich szukałem, a tylko spotykałem nikczemność. Śród ludzi, z których jeden uważa drugiego albo za łotra, albo za głupca, a zaręczając o swojej przyjaźni, chce ukraść zaufanie, aby je na swą korzyść obrócić; bo ludzie nie szukają sposobności służenia bliźnim, ale pozoru niesłużenia im; i większa ich część dlatego jest poczciwą, że nie ma sposobności zostania występną — moje złoto dawało im tylko tę sposobność.
Powiesz mi może, że występni stanowią wyjątek na świecie; więc spojrzyj na cnotliwych, czemże oni się różnią od siebie? nie szczęściem lub niedolą, ale tylko różnymi stopniami nieszczęścia.
Rozkosze serca i ducha, to złudzenie; a zmysłowe rozkosze tłumi zgryzota i bojaźń, a każda bez wyjątku, rozkosz powiększa tylko niepokój.
Pocóż więc żyć, kiedy to, co siły ducha naszego podnosi, wyczerpuje i skraca życie, a to, co tłumi ducha, to życie nasze zamienia na nudny, nieznośnie długi letarg.
A jak w panoramie, lub zwodniczem fata morgana, zdaleka cudowne łudzą obrazy; ale biada temu, co się ich dotknąć poważy, uściśnie martwe malowidło lub mgłę; za dotknięciem każdy urok znika.
Powiesz mi może, że moje żądania są niesforne? — więc pokaż mi człowieka, któryby rad ze swego stanowiska, zadowolonym był z życia. Ukaż mi takiego, któryby nie oczekiwał życia, aż dopóki się ono nie skończy.
O, mędrcze! życie śród tego świata pięknego, gdzie szpitale, domy waryatów i więzienia potrzebniejsze są od kościołów! gdzie leczenie ułomności ciała i duszy żywi mnóstwo ludzi.
Szaleńszy jeszcze, kto w nauce i księgach szuka pokoju duszy; bezdenność nauki rozpaczą go napełni, a księgi pisane albo ucieczce od nudów, albo tylko na to, aby były pomnikami ludzkiej niedoli.
Bo szczęścia niema na świecie.
Przeklęty ten, co pierwszy, jak szatan na szyderstwo rzucił ludziom tę nazwę bez rzeczy, aby, szalejąc, szukali jej w pocie czoła i udręczeniu.
I młodość moja niknie, siły marnieją, a rozpacz coraz się powiększa.
Przerażająca myśli! — Umysł, nieujęta, niewidzialna cząstka bóstwa, zamieszkująca nas, dusza, zawisłe są od zdrowia, ciała! — więzy gliny krępują nieśmiertelność! — Ja teraz poznaję, że nie śmierć jest ciągłem odradzaniem się, lecz życie jest ciągłą śmiercią, jej ołowiane berło panuje w naturze.
Mistrzu! jeśli już wrócić mi dawną niewinność nie w twoich jest siłach, to wskaż dalszą drogę! — Wskaż, jak dostać się do ostatnich szczebli potęgi, jak uwolnić się od władzy czarnego ducha, bo zostać w miejscu, które zajmuję, już jest niepodobna! — Chociażby najstraszliwszą była droga, ja ją przebędę, bo chcę zginąć! — kto raz ujrzał wzrok wroga, tego nic nie ulęknie, kto po takich męczarniach nie splamił się samobójstwem, ten może pójść dalej! — Już dosyć jestem przygotowany, czuję to, przebyłem lata próby; lodowe tchnienie świata zmroziło we mnie przywiązanie do niego, do ostatniej iskierki.
Zimna myśli, ty teraz panuj nade mną! — ty nie natchniesz szczęścia, ale i nieszczęście cię nie dojdzie; ty śmiech i łzy na szali rozważysz, każde uderzenie pulsu zrachujesz. Myśli! ty jedna przewidzisz, czego serce nie śmie przeczuwać. Mistrzu! teraz zdolny jestem stać się martwym, myślącym posągiem; a to jest przecie mądrość, którąś mi wskazywał.
Kosmopolita, który dotąd z lekkim uśmiechem litości, nieporuszony, słuchał Sędziwoja, na gorączkowy jego zapał szyderczym prawie głosem wyrzekł:
— Nędzna ofiaro własnych zmysłów, próżne twoje wołania! musisz spełnić aż do dna kielich gorzkiego doświadczenia, przekonać się, dokąd może zaprowadzić nauka i potęga bez wiary.
Także to słuchałeś moich napomnień; także to pierwsze wskazówki zaprowadziły cię w burzliwe sceny zmysłowego życia.
I tymże to sposobem, usiłując zdobyć koronę nauki, miałeś nadzieję usunąć na zawsze z przed oczu swoich przerażającego ducha? — Przewrotne i fałszywe zdania, któreś teraz objawił, mająż być mniemaniem mędrca, chcącego się wznieść do słuchania i rozumienia muzyki sfer niebieskich? — Już teraz wróg rodu tak nad tobą rozpostarł panowanie, iż władza jego przewyższa moją. W tej chwili widzę jego ogniste źrenice, utkwione w tobie, w tobie, jego śmiertelny całun nad tobą zwieszony.
Piękność i dobroć łączą się wszędzie w naturze i tworzą prawdę, — a tylko prawda jest naturą, nie fałsze, które głosiłeś. Bez tej harmonii nic nie istnieje i istnieć nie może; a czyż nie wiesz, że piękność duszy jest wiara? Wiara, która jest tem dla serca, czem ideał piękności dla artysty. Jedna wiara zdolna nas natchnąć spokojną ufnością w siebie samych, ufnością w naszą przyszłość. A ty, niewolniku chwilowego popędu, chciałeś być bez wiary dobrym i cnotliwym. Ty wszystko widziałeś zeszpecone własną nieświadomością.
Człowiek jest zarozumiały w stosunku swej ciemnoty. Naturalnem jego dążeniem jest egoizm. W kolebce wiadomości swoich rozumie, że cała ziemia stworzoną została jedynie, aby on raczył jej królować. Długie wieki głosił, że te światy niezliczone, jaśniejące w przestrzeni, były tylko pochodniami zapalonemi przez Opatrzność jedynie, aby zrobić ludziom noc przyjemniejszą. Ty jesteś podobnym w chęciach do tych ludzi.
Nieszczęsny Tantalu, rozumiesz, iż na głos zapalonej żądzy posłuszna natura poda ci do ssania swe piersi, byś jej pokarmem nasycił namiętności i w jad go przerobił.
Oczyść najprzód swoją duszę i stań niepokalany, a wtedy zdołasz zostać spokojnym; potrafisz wywołać wielkiego ducha świata i on ci objawi prawa wiecznej konieczności. Wtedy potrafisz zwalczyć wroga i panować nad nim mądrością.
Ale do tego trzeba odwagi, a w całem twojem jestestwie panuje bojaźń.
— Bojaźń! — zawołał Sędziwój, prostując się i dumnie rzucając okiem.
— Tak jest! bojaźń. Niegdyś panowała nad tobą bojaźń takich ludzi, jak Rogosz, opinii; dziś bojaźń świata, bojaźń myśli własnych, bojaźń tego, że niema Boga w świecie, bojaźń przesądów, zgoła bojaźń, której nie znają dusze wielkie.
Słusznie, zgodnie z najwyższą mądrością przedwieczny porządek ukrył się na wieki przed ludźmi bez poświęcenia i bez wiary, aż mądrość, którą zowiesz bez czucia, zdobędzie wieniec miłości, dopóki za jej pomocą nie wróci do stanu pierwotnego, w którym człowiek sam wszystko rozumiał.
Wyrzekasz na twoje podróże, na to daremne zmienianie miejsca; chociażbyś ziemię całą opłynął, jeśliś duszy własnej nie poznał, tak ci będzie, jakbyś kraju swego nigdy nie opuszczał. Śmierć nawet nie uratuje twojego żywota.
То, со zowiesz nieszczęściem, jest matką wszystkiego, co dobre i piękne, a rozkosz tego grobem. — A szczęście, jakiegoś ty szukał, wychowuje ludzi do rozpaczy.
Kto chce używać tylko świata i życia, ten nie badać je, lecz w prostocie serca z wdzięcznością ma się niemi cieszyć, jakiemi są; ale nie jak dziecko, co psuje cacka, aby doszło poruszającej przyczyny, płacze potem, iż po zajrzeniu wewnątrz zabawki naprawić nie umie.
Nauka ma inne, wznioślejsze rozkosze. Kto dla niej żyję, nie może być zarazem dla cacek. W niej jest prawdziwe szczęście, a prawdziwe szczęście jest ostatnim stopniem bytu i ty chciałeś go poznać, nie przeszedłszy progu pierwszego stopnia.
Dotąd już mogłeś poznać, co cię czeka na progu nauki. Widziałeś oko w oko najpierwszego nieprzyjaciela, grożącego tym, którymi zmysły rządzą.
Nieszczęśliwy! cała nasza mądrość nie zda się na nic człowiekowi, chcącemu dostąpić naszych tajemnic, aby je niegodnemi zeszpecił zastosowaniami. Wieluż to mniemanych mędrców zginęło w podobnych usiłowaniach. Wieluż ich chlubiło się wynalazkiem kamienia mędrców, a zginęli w nędzy; inni wystawiali swój eliksir nieśmiertelności, a pomarli zgrzybiali, niedołężni przed czasem! Według podań waszych, większa część tych czarodziejów stała się ofiarą szatana; lecz szatan ten w nich samych miał swoje siedlisko; były to niegodne namiętności.
I ty pożądliwie ścigasz to, za czem oni się ubiegali; miłość twoja nawet, to uczucie, które uszlachetnia ludzi najbardziej znikczemnionych, u ciebie jest samolubną żądzą, która przemyśla o zdradzie w pierwszem uniesieniu rozkoszy.
Sława nie zadawalała cię. O, wierzę! bo sława, która wieki przetrwa, jest nagrodą cnoty i geniuszu, a przynajmniej mocy duszy, a ty przeczuwałeś, że kupiony rozgłos zniknie, jak to złoto, któreś rzucał, rozchwieje się prędzej, niż twoje życie. — I ty chcesz wejść do bractwa naszego. Wzdychasz za gwiazdami, jaśniejącemi na niebie Chaldejskiem.
Biada ci, nieposłuszny! — Widziałeś raz świat niewidzialny, i po długich już usiłowaniach, twardej pokucie, będziesz mógł odzyskać spokojność i przyjemności tego życia, które dla zuchwałej dumy porzuciłeś. Wiedz jednak dla pociechy swojej, iż każdy, kto raz oddychał powietrzem widzialnych duchów, obdarzony jest energiczniejszemi zdolnościami niepodobnemi do zniszczenia. Z moralną niezachwianą odwagą, możesz dojść do najwyższych stopni, jakie obierzesz na świecie.
Ale większej jeszcze trzeba odwagi, mocy duszy i czystości, aby przebyć lata pokuty, a wtedy, kiedy zerwiesz wszystkie ogniwa łączące cię z ziemią, z rodziną, nauką, ze sławą nawet, kiedy, przewlókłszy nudne i długie pasmo życia, zgrzybiały na progu grobu miałbyś dość siły, aby bez żalu z pokorą wyznać, iż całe to długie życie było pasmem błędów?
Miałżebyś wtedy dość odwagi spełnić toast nieśmiertelności, i nie obawiać się żyć wieki.




X.
Eliksir.
„My jesteśmy materyą, z której marzenia powstają, a nasze małe życie kończy się snem.“
„Burza“ Szekspira.

Razem z uwięzieniem Kosmopolity, co nastąpiło na ulicy z niespodzianej zasadzki, przezorny Bodenstein naszedł z siepaczami jego mieszkanie i przetrząsnął je z największą pilnością; lecz nie znalazł ani kamienia mędrców, ani eliksiru życia, ani rękopismów, ksiąg, ani nawet pieniędzy, zgoła nic, coby podejrzenia i nadzieję jego powiększać mogło. Arminia błagała ze łzami, Bodenstein obiecywał wszystko, ale kładł warunki. Sam, ubrany wykwintnie, oblany pachnidłami, nadęto i sztywnie, w niezwykłej sobie sferze, rozwijał niezgrabne zabiegi w celu zajęcia serca swego pięknego jeńca.
Ale Arminia, mimo bojaźń, nie mogła przezwyciężyć się i zbyt jawnie okazywała mu najgłębszą wzgardę. Bodenstein uważał, iż unika dotknięcia się każdego przedmiotu, który on miał w ręku. A i on nie mógł ukryć niezgrabnego wahania się między zemstą, a obudzonemi żądzami ku Arminii.
Zwlekał tylko, czekając, co się stanie z Kosmopolitą; chociaż pewnym był, iż uwolnionym nie będzie, to wspomnienie Sędziwoja tajemnym go strachem napełniło.
Sędziwój przed wieczorem tej samej nocy, w której miał spełnić długo tajone zamiary, najął w odległej uliczce, blizko bramy miasta, mały, niepozorny domek. Przygotował wszystko do podróży, i kiedy Bodenstein bawił się przy wybornem winie, Arminia, przebrana, przeprowadzoną została do nowego mieszkania. Sam Sędziwój udał się do więzienia Kosmopolity, aby go także wyzwolić i ucieczką ratować. Janowi zaś polecił czuwanie nad opuszczoną.
Kosmopolita przed uwięzieniem swojem, ukrył pod jednym z kamieni korytarza swojego mieszkania niewielką szkatułkę; w ostatnim przypadku mówił Arminii: w szkatułce tej znajdzie dalsze sposoby ratowania się. Jan miał szkatułkę przenieść do nowego mieszkania, Arminia pozostała sama.
Uliczka, na której był domek, odludna, rzadko jaki przechodzień nią się sunął. Za każdym razem odgłos stąpania po bruku wśród ciszy wzmacniał bicie jej serca i w ciągłej trwodze utrzymywał umysł. Wreszcie, po nieprzeliczenie długim czasie, słyszy szybki krok biegnącego człowieka, i Jan, zadyszany, wpadł do pokoju.
Stawiając szkatułkę na stoliku, opowiadał, iż jacyś ludzie śledzili zdaleka jego kroki, i kiedy po długiem myleniu, wykręcaniu drogi rozumiał, iż zniknął im z oczu, teraz, wchodząc do domu, o kilkadziesiąt kroków ujrzał ich za sobą. Drzwi zaparł z postanowieniem bronienia się do ostatniej kropli krwi. Po długim jednak czasie, kiedy wszystko dokoła było cicho i w sercach oczekujących obawa tylko o Kosmopolitę i Sędziwoja wzrastała, Jan musiał wyjść na ulicę, aby się dowiedzieć w zamku o więźniu.
W kilka chwil po jego oddaleniu się, Arminia niespokojna do najwyższego stopnia, usłyszała wrzawę, hałas, napaści i bitwy, a wnet Bodenstein otworzył drzwi z trzaskiem, i stanął na środku jej pokoju.
Zapłomienione winem lica, oczy iskrzące, język nieposłuszny, chód chwiejący się, ubiór i włosy w nieładzie, a przytem na całej odrażającej twarzy wyraz złośliwy i zwierzęcy tworzyły z niego w tej chwili godnego posłańca szatana. Arminia spojrzała, krzyknęła, i twarz rękami zasłoniła. Bodenstein, zasuwając za sobą ciężkie rygle drzwi, jąkającym się mówił głosem:
— To niegodne, panno Tholden! bo dla mnie, miły ptaszku, ty zawsze jesteś panną Tholden. Tyś moją narzeczoną; pamiętasz w Bazylei? — przyrzekłaś mi dać swoją rękę za uzdrowienie twej konającej matki! — A potem oszukaliście mnie! — Nieprawdaż, kochanko, że zapominasz o tym twoim niby mężu, przeklętym czarnoksiężniku? — ha! ha! spodziewaliście się, że wam się uda zręcznie uniknąć pułapki. Ale nie tak łatwo podejść Adama von Bodenstein! Oho! nie tak łatwo takich się ludzi oszukuje.
Ja też to siedzę sobie spokojnie i bawię się w gospodzie pod zielonym lisem, a ci tu wymknęli się cichaczem, jak prawdziwe lisy! Szczęście, że wyszedłem przypadkiem i dostrzegłem tego Tatara, — wiesz, tego służącego u waryata alchemika, z piekielnem nazwiskiem! Tak, kochanko! spostrzegłem, że unosi się coś z gospody. O! bo ja, chociaż tak! — rozumiesz mnie, chociaż trochę piję, jednak dobry mam wzrok. Ja w tej chwili lecę do twego mieszkania, a tu otwarte drzwiczki, i klatka pusta, ptaszek uleciał! — Dalejże więc, zawołałem moich kamratów, dwóch pachołków od miejskiego oprawcy; dzielne chłopaki i dalej w ślady za jegomościem. Zwijał się, jak kot przed chartami, ale i ja nie w ciemię bity; złapałem go i tam na rogu, związany, leży na bruku; kamraci moi pilnują go.
Ale cóż to milczysz, płaczesz? — nie bój się kochaneczko, nikt tu nie przyjdzie. Czy ci moje odwiedziny niemiłe? Arminie! Ja ciebie tak kocham! bodaj mnie wszyscy szatani porwali, ja ciebie tak kocham, jak mojego Paracelsa... Nie załamuj dłoni.
Mówiąc to, klękał przed swoją ofiarą, ale żona Kosmopolity, uciekając w kąt pokoju, błagającym głosem, z rozdzierającą boleścią rzekła:
— Panie Bodenstein, ulituj się nad słabą kobietą! Jeżeli miałeś co drogiego w życiu! rodziców, brata, przyjaciela — jakiś cokolwiek na świecie kochał prawdziwie, w to imię zaklinam cię, uwolnij mnie, ja w tej chwili czuję, jakby mi głos jakiś szeptał: Bóg cię ukarze! wyjdź! — Chcesz skarbów? — patrz, oto w tej szkatułce ich jest więcej, niżbyś mógł marzyć o tem; weź je, a uwolnij mnie.
I padła w szerokie krzesło, nieruchoma, oczy zamknęła, a wszystkie cierpienia całego życia w jedną iskrę się zmieniły, i uderzyły jej serce w tej chwili.
Bodenstein podniósł się z głupowatym uśmiechem, poszedł do stołu, otworzył szkatułkę leżącym na niej kluczykiem i zamilkł z podziwienia.
Szkatułka pełna była złotych puszek znacznej wielkości, napełnionych czerwonym, szklistym proszkiem. Na wierzchu leżała niewielka flaszka kryształowa, pełna karmazynowego przezroczystego płynu.
— На! — zawołał osłupiały — kamień mędrców i eliksir nieśmiertelności.
I wszystkie cuda, przywiązane do tych dwóch nazwisk z krainy nadziemskiej, stanęły mu przed oczami. A na jego twarzy błysnął wyraz lubieżnej, nieopisanej chciwości i żądz zwierzęcych. Jak szalony poskoczył ku Arminii i wołał:
— Czy wiesz, co tu jest w tej szkatułce? — Za to cały świat można kupić! — z tego można tyle zrobić złota, iż przez całe życie policzyć go nie zdołasz! przecież i ja jestem alchemikiem.
O! Sędziwoju! Kosmopolito! teraz na mnie kolej! pokażę, że i u mnie natura nie macochą! Ludzie! teraz wszystko złe, com od was doznał przez całe życie, z lichwą wam oddam! — każde słowo pogardy, coście mnie niemi tak obficie darzyli, teraz w wasze gardła wtłoczę napowrót! — Czy ja śnię? — czy marzę? — Ale nie! dotykam się tego kamienia cudownego! tak, to on jest! — Fraszka niebo! gdzież jest większa rozkosz, jak żyć wiecznie, nie pracować, nie czołgać się, niczego się nie obawiać i deptać tych, co byli wyższymi ode mnie! — Biada wam! ja, król ludzi, teraz gardzę ziemią, ale po karkach waszych stąpać będę! Cudowna! Boska Arminio! ty będziesz moją żoną! tym eliksirem będziemy odmładzali się, ale nie! ty będziesz moją kochanką, nie bój się; ja nie chcę cię na całe życie do siebie przykuwać; używajmy życia. Teraz jesteś pewno wdową. Dzisiejszej nocy, może nawet w tej chwili twój mąż na torturach miał wyzionąć ducha. — Zobaczysz, jak my będziemy żyli rozkosznie.
I w końcu tych słów, w pół objął jej giętką kibić; Arminia czuła już zapach wina z jego ust spienionych, któremi chciał wycisnąć pocałunek na jej śnieżnem łonie, uchyliła się, zwinęła i, wymykając się z jego objęć, chwyciła za rękojeść własnego jego sztyletu i błysnęła mu przed oczy stalowem ostrzem. A odstąpiwszy o parę kroków, zbladła i zaśmiała się szalenie.
— Teraz zbliż się, mój narzeczony! — mówię ci w oczy, iż gardzę, brzydzę się tobą! — Ha! nie śmiesz przystąpić! zdrada z odwagą nie chodzą w parze! Nie obawiaj się, będę miała dość siły nagrodzić cię.
Bodenstein zmieszał się tak niespodzianym zwrotem; ale wino coraz więcej nad nim brało górę, rozwaga odstępowała go. Nie bacząc na to, jak każdy nikczemnik, że przeciwnikiem jego słabsza istota, zgrzytnął zębami i rzucił się ku Arminii, chcąc jej wyrwać wzniesiony sztylet; ale poruszenie jego było niezręczne; Arminia uderzyła go żelazem, i chociaż cios słaby, krew trysnęła z ramienia napastnika na jej suknię. Widok krwi ostudził zapał, cofnęła się przerażona i z głębokim jękiem upadła zemdlona.
— На! Jadowita osa! — ryczał Bodenstein przelękniony, pilnie przypatrując się ranie. Niech mię czarci porwą; nie myślałem, że gotowa uderzyć! poczekaj.
Rana nie była szkodliwą. Jak mógł, naprędce zatamował obwiązaniem sączącą się krew i na nowo zapalony żądzą i zemstą, zbliżył się do zemdlonej.
Oczy miała zamknięte; długie włosy, jak aksamitne wstęgi na śmiertelnej bladości szyję i białą suknię spływały, a na skrwawionem łonie trzymała rękę, z której ledwo wypadł sztylet.
I obraz ten uderzył go w inny sposób, niż się spodziewał. Niewinna kobieta wydała mu się groźnym aniołem mścicielem znieważonej niewinności.
Jego własna krew już rozlana, przejęła go trwogą. Może pierwszy raz w życiu zabrzmiały mu jej słowa, wyrzeczone niedawno.
— Bóg cię ukarze!
I chociaż rzucił się na trzymającą sztylet, teraz zemdlonej obawiał się dotknąć. Cisza panująca dokoła, skutek wina, gwałtownego wzruszenia, a może po części i rany sprawiły, iż na chwilę siły go opuszczać poczęły. Oczy mgłą mu zaszły, kolana uginały się, szum w uszach się odezwał.
Chwycił się ręką za stół i, zbierając ostatnie siły, odetkał flaszkę z eliksirem i chciwie pociągnął zawarty w niej napój. Lecz ledwo połknął, zaledwo zdążył flaszkę postawić na stole, upadł na wznak, jak piorunem rażony — nieżywy.
Dla nieprzysposobionych poprzedniem, przygotowawczem życiem eliksir był nagłą trucizną.
Noc się już skończyła; na niebie szeroki czerwony pas nad ziemią, poprzedzający ranek zajaśniał, gdy Kosmopolita i Sędziwój wyszli z więzienia.
Na załomie ulicy, niedaleko od domu, w którym odbyła się poprzednia scena, leżał skrępowany Jan; pilnowało go dwóch towarzyszów Bodensteina, zapłaconych od niego, pijanych włóczęgów, którzy na teraz długiem czuwaniem znużeni, na ziemi, mocnym snem pokrzepiali się.
Uwolnienie Jana, wybicie drzwi mieszkania i wyzwolenie Arminii, która sama do siebie z głębokiego omdlenia przychodzić zaczynała, szybko po sobie nastąpiły.
Nim dzień zajaśniał, już prześladowani daleko byli za bramami Drezna.




XI.
Zniknięcie.
„To jest los człowieka; dziś bujnie strzela listkami nadziei,
jutro dokoła niego suchymi liśćmi, zimny wiatr powiewa.“
Szekspir Makbet.

Nazajutrz po tych wypadkach, lud tłoczył się do drzwi przed kurdygardą; każdy chciał zobaczyć więzienie alchemika, który, pilnowany przez czterdziestu ludzi i kaprala, zapomocą żywego dyabła umknąć zdołał. Jedni ze szczegółami opowiadali, jak pod wpływem zaklęcia, pogrążeni w bezwładności, widzieli wylatujące na nietoperzych skrzydłach potwory, a krzyknąć ani przeszkodzić nie mogli; inni zaręczali, że już dniem pierwej słyszeli dzikie głosy i ogromne pogróżki w więzieniu i wyraźnie spostrzegali osoby, wychodzące przez drzwi zamknięte.
Jednakże czarownik żadnego śladu nie pozostawił.
Domysły krążyły, iż uciekł na księżyc, albo do Polski, albo do wysp świętego Brandana? kto o tem mógł wiedzieć.
Bodenstein znaleziony został umarły na ulicy, niedaleko bram miasta. Oprócz lekkiej rany w ręce nad łokciem, która niepodobna, aby była przyczyną jego śmierci, miał na piersiach wielkie, czerwone plamy; były to znaki zjawiającej się wtedy w Saksonii morowej zarazy. Dziwiono się, iż właśnie Bodenstein, który głosił, iż posiada niezawodne lekarstwo przeciwko morowej zarazie, które bardzo drogo sprzedawał, jako tajemnicę od Paracelsa przekazaną, iż właśnie on padł jedną z pierwszych ofiar tej straszliwej choroby.

KONIEC TOMU DRUGIEGO.




  1. Niech ktokolwiek zdziała to, co zrobił Sędziwój Polak.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Bohdan Dziekoński.