Strona:J. B. Dziekoński - Sędziwój.djvu/187

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ko powietrzem więzień przy słońcu, nie podobnaby było znaleźć, ich widok każdegoby mógł przerazić, a teraz na nich widomie strach wycisnął odrażające swoje piętno. Pomieszanie odbiło się wyraźnie, gdy Kosmopolita blady, lecz pełen szlachetnej powagi i uderzającym tym kontrastem piękności, przystąpił i rzekł:
— Mojemu życiu tortury miały koniec położyć, chociażbym wydał tajemnicę! I wy mieliście ją tylko dla siebie zachować, a tym podwójnem podejściem chcieliście uniknąć kary. Lecz bądźcie spokojni, nie do mnie należy kara, która was nie minie!
— Powiedzcie tylko teraz, coby było, gdyby wszystkie żądze niegodnych spełniały się na ziemi? Coby było, gdybym dla spełnienia tych żądz, sam oddał im w ręce wszechmocne złoto i nadludzką potęgę?
Połowa świata wymordowałaby drugą połowę, aby rozpostrzeć na gruzach panowanie złych. — Ale tak nie jest, nie każdy może rozkazywać, bo do rozkazywania trzeba mieć serce czyste!
Skazując na palącą się pochodnię, rzekł dalej:
— Patrzajcie; jedno słowo: zgaśnij! i oto płomień posłuszny uleci!
Sędziowie przerażeni, cofnęli się i powstali z siedzeń, bo w istocie, razem ze słowami Kosmopolity, pochodnia zbladła, płomień jej oderwał się od rozżarzonych knotów, i znikł