Strona:J. B. Dziekoński - Sędziwój.djvu/119

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Kwitnąca, rumiana cera, ów niepewny wyraz otwartej młodości, znikły zupełnie. Wszystkie jego rysy nabrały wyraźnych, stałych konturów; on sam czuł, iż tajemny wpływ, jakiemu uległ, wybił swoje piętno na całem jego jestestwie.
— Panie! — odezwał się znowu służący, podgarniając pryskające węgle, — jakto ogień szumi i pryska, jakie to kolory dokoła żelaza igrają, jakby kawałki tęczy skakały nad żarem.
— Już czas, wyciągnij sztabę i zahartuj wodą.
Już wydobył czerwone żelazo, ostudził je, przypatrując się bliżej, obrócił na drugą stronę, uderzył o kowadło, doświadczył dźwięku, ciężaru i, zdziwiony, nie dowierzając sam sobie, krzyknął:
— To złoto!
Sędziwój, zamyślony, patrzał przed siebie, a Jan porównywał ciężar sztaby, zginał ją, próbował pilnikiem, aż wreszcie zawołał:
— Jakem żyw, czyste złoto!
I, nie mogąc wstrzymać dłużej wzruszenia, śmiał się, a miał łzy w oczach, skakał, ściskał kolana swego pana, ukląkł przed nim i z wyrazem najczulszej radości mówił:
— Ha! więc się już skończyły twoje trudy, panie! — teraz już będziesz szczęśliwy! — Paniczu kochany, teraz już powrócisz do ojczyzny! Boże miłosierny, czy ja się spodzie-