Rzeczpospolita nauczycielska

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
>>> Dane tekstu >>>
Autor Karolina Szaniawska
Tytuł Rzeczpospolita nauczycielska
Podtytuł Szkic kooperacyi
Pochodzenie Bluszcz, 1907, nr 17-18
Redaktor Piotr Laskauer
Wydawca Piotr Laskauer
Data wyd. 1907
Druk Piotr Laskauer i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


RZECZPOSPOLITA NAUCZYCIELSKA.
(SZKIC KOOPERACYI).


„Bodajeś cudze dzieci uczył!“ — przekleństwo to bardzo stare, gdyż zapisane już w Talmudzie. Siła jego osłabła, lecz bynajmniej nie wygasła. Ofiary klątwy istnieją dotąd — nie jakieś tam resztki szczątkowe, przeżytki, lecz zupełnie współczesne, zamęczane w naszych oczach, torturowane i gnębione.
Bo głupstwo wiecznie trwa i wiecznie broi — musi więc ktoś z jego racyi cierpieć, a któż jeśli nie osoba płatna, obowiązana zżyć się z domem pracodawców, by nie raziła ich swoją odrębnością, nie śmieszyła, nie oburzała, nie denerwowała.
Wystarczy przyjrzeć się zblizka nauczycielkom domowym, porozmawiać z niemi, wybadać, aby odczuć skazy, rany i bolączki, jakie na ich organizmie duchowym wyżarła, wypiekła, wypaliła ta asymilacya przymusowa.
Nie będziemy poruszali kwestyi wyższości edukacyi publicznej nad domową, wpływu koleżeństwa, współzawodnictwa i t. p., idzie nam o przedstawienie doli wychowawczyń, a głównie sprawy zabezpieczenia starości wszystkich kobiet, na polu pedagogii pracujących.


Wiemy, że nikt wszechstronnym być nie może, wiemy, że kształcenie encyklopedyczne rodzi dyletantyzm i płytkość, owoce kwaśne, niepożywne, przez społeczeństwo obcych krajów dawno odrzucone. A jednak nauczycielka domowa córek naszych musi władać trzema lub czterema językami, znać literaturę tychże, posiadać znajomość matematyki, przyrodnictwa, geografii, historyi i t. d. Od mężczyzny nie wymagalibyśmy już niczego więcej — i tak chyba dosyć na jedną osobę — panna musi jeszcze być utalentowaną. Jest w domu fortepian, więc grać trzeba, kto wie, czy która z córeczek niema głosu... Gdyby wreszcie rysowała, malowała — od przybytku głowa nie zaboli — owszem.
Gdy się już tym wymaganiom czyni zadość — naturalnie: po wierzchu, po łebkach — pozostaje tylko jedno w pojęciu tych, którzy je stawiają, drobne, małoznaczne: przystosowanie się do domu.
Przystosowanie!
Sądzićby można, że idzie tu o małe ustępstwa na korzyść nawyknień domowych w rozkładzie pracy, porach posiłku, wypoczynku, stosunkach z sąsiadami i tym podobnych — w rzeczywistości jednak o wiele więcej. Dom ma swoje zasady, swój własny dogodny punkt widzenia; nauczycielka zbyt niezależna krępuje go poprostu. Trzeba się od tego z góry zabezpieczyć.
Tu — drogą zwykłego kojarzenia pojęć — staje nam przed oczyma szereg aklimatyzacyi, mniej lub więcej bolesnych: podzwrotnikowe palmy i ich karykatury, suchotnicze lwy, wielbłądy... Wreszcie wyłania się obraz, nakreślony mistrzowskiem piórem Wiktora Hugo w „Nôtre-Dame de Paris:“ „Compracicos’y,“ urabiający naturę ludzką w potworne kształty, narzucone jej przez siebie.
Bo „dusza domu“ rozmaitą bywa. Niekiedy płocha, lekka, a natomiast dobra, indziej znów na pozór słodka, niby moralna, niby szanująca prawa cudze i obowiązki własne, w gruncie zaś brutalna, bezwstydna, cyniczna — pełna wstrętnego brudu.
Bywa i czysta, wówczas jednak wpływu swego z góry nie narzuca; bywa i ogniskiem, do którego nauczycielce razem z rodziną zasiadać jest wolno; bywa i ołtarzem, który dziewczynę młodą, nie dość jeszcze silną, nie dość zahartowaną i do samodzielnego życia gotową, ukrzepi, podniesie, przysposobi.
Tylko, że do ogniska domowego, któreby ciepłem swojem i nauczycielkę zagrzało, trafia jedna na dziesięć — do ołtarza coraz trudniej.
Przeciętny „duch domu“ nie jest przystanią, w której osoba obca bezpieczną czuć się może i szczęśliwą, a do świątyni bardzo mu daleko. Jest raczej deptakiem próżności, fałszywych blasków, komedyą, którą jedni wobec drugich świadomie odgrywają. Przeciętna dusza domu miewa intrygi, skandaliki, sekrety swoje, zawiści, zazdrości tłumione lub wybuchające; w tem błędnem kole domownicy muszą sobie jakoś radzić, wymijać się ostrożnie, udawać nieświadomość, tępość, dyplomatyzować i politykować. Przystosowanie się do łatwych rzeczy nie należy — tem mniej do zaszczytnych. A jednak...
Zdarzają się indywidualności tak samoistne, silne i energiczne, że mimo braku wyrobienia i doświadczenia lub właśnie skutkiem niego, potrafią nawet w warunkach tak dalece nieprzyjaznych, stworzyć dla siebie i wychowańców oazę zieloną, z niemi się w jej obrębie zamknąć i pisklęta gęsie albo kurze nauczyć orlich wzlotów.
Dla jednostek powyższego typu niema przeszkód niezwalczonych, niema ram nazbyt ciasnych, niema więzów. Nie przystosują się pod żadnym pozorem do ducha domu, gdy nie odpowiada ich duchowi, raczej wszystkich kolejno do siebie podniosą, z najniższego poziomu wydźwignąwszy.
Lecz są to osobistości zbyt niepowszednie by w jakiejkolwiek sferze ludzkiej większą ich liczbę spotkać było można — chociaż więc świat nauczycielski jest pod tym względem dość szczęśliwy, trudno powiedzieć, że jest szczęśliwy zupełnie.
Przedewszystkiem, dużo tutaj powołanych — tak bardzo dużo, że aż nadto — i najczęściej dla kawałka chleba. Nie z własnego popędu nawet, nie z własnej woli, lecz z twardej konieczności.
Ta konieczność wszakże istnieje nie od dziś i zapowiada się na trwałe, kto wie, czy nawet stopień jej nie wzrośnie z roku na rok, a wątpić można, czy się zmniejszy, czas więc, by rozbudziła w nas odrobinę samoistnej pomysłowości i rzutkości. Zamiast dreptać w kółko utartym szlakiem, cisnąć się ławą tam, gdzie najliczniejszy tłum a niema nic do wzięcia, iśćby należało drogą nieubitą, sięgnąć do źródeł mniej wyczerpanych, odnajdywać pola nietknięte, dawno już u narodów innych odkryte i uprawiane.
Gdy tak się nie robi, w wielu gałęziach pracy podaż nadmierna zniżyła ich cenę do ostatecznych granic; w zakresie pedagogii zmniejszyła też jej wartość. Nie dziwne, gdy tacy i takie uczą innych, którzy i które nie umieją nic prawie, lub nadzwyczaj mało. Spotykamy panienki, których wygląd świadczy o słabym rozwoju umysłu, pchnięte przez rodziców do nauczycielstwa „aby nie zapomniały.“ Skończyły pensyę, mają główki nabite świeżo formułami, nazwiskami, chronologią — cały ten nabój gotów się ulotnić, a z nim prawdopodobnie owoc kilkoletniego ślęczenia nad książką i pieniędzy, wydanych z kieszeni rodzicielskiej.
W obawie o całość nabytku, zamiast go wzmocnić i dalszem kształceniem rozszerzyć, urządza się nieustającą repetycyę elementarza wiedzy pod pokrywką nauczania. Łatwo pojąć, że ten system korzyści nikomu nie przynosi, tylko stratę czasu, pieniędzy i zagwożdżenie mózgu dziecka, poddanego fatalnemu eksperymentowi. Dzieje się też krzywda licznej rzeszy nauczycieli i nauczycielek uzdolnionych, słabnie ufność i dobra wiara ogółu, tutaj, gdzie stosunek, zwłaszcza ze strony pracodawców, na ślepej wierze często musi się opierać — na wierze bezgranicznej i bezwzględnej. Nawet powiedzieć można, że tak jest niemal zawsze z bardzo małemi wyjątkami: jedni rodzice nie mają czasu dopilnować, czego się dziecko uczy, w jakim kierunku idzie, inni zaś nie potrafią, zaledwie garstka pojmuje ten obowiązek i jako tako go wypełnia. Natomiast ludzie ciemni odnoszą się do nauczycieli i nauczycielek z ufnością najszczerszą — nie tylko umysł, lecz całą duszę dziecka dają im we władanie absolutne, niby rzeźbiarzowi piękny lecz bezkształtny marmur, który pod jego ręką ma przybrać formy żywe i stać się dziełem wartościowem.
Nie spełnić tego cudu? Ależ spełnić go może tylko ten, kto moc posiada odpowiednią — wszelki inny zadania swego nie zrozumie nawet, ani nie poczuje głębi odpowiedzialności. Perły — czy ziarna kaszy — nie zdoła odróżnić. Biada perłom, gdy się dostaną w takie ręce!
A rąk tych właśnie jest mnóstwo. I moc także pereł. Moc poprostu niezliczona. Wszystkie ręce szorstkie nauczycielek z rzemiosła i wszystkie perły bezcenne młodziutkich dusz dziecięcych, tym szorstkim dłoniom na pastwę oddane. Czem być mogły, a czem zostały — całej przepaści różnicy odpowiada kierunek wychowania, ujęty nietrafnie lub niedbale prowadzony.
Gdy bowiem rodzice światli mogą swoim wpływem zapobiedz opłakanym skutkom nieudolności wychowawców i wychowawczyń, i o ile spostrzegli się w porę, zboczenia wyrównać, mało oświeceni lub zupełnie ciemni nie dopatrują plam na słońcu, nie krytykują, tylko czekają i wierzą. Ciężkiem też bywa przebudzenie ze snu tak błogiego, straszną gorycz zawodu. Lecz zawód jest nożem obosiecznym. Rani on lichą wychowawczynię tak samo dotkliwie i przykre niespodzianki jej wyrządza.
Niepoznana, przeceniana, papuzią mądrością, szerzyła nieuctwo, stępiała wrodzone dary umysłowe nieszczęsnych pupilów, obałamucała, tumaniła błyskotliwością zuchwałą a lekkomyślną — wreszcie trafiła do ludzi, którzy ją zdemaskowali i musiała odejść. Poszła — niestety, znów to samo — jeszcze — i jeszcze, same zawody, same rozczarowania! Tymczasem zbiegła młodość, a z nią wiara w siebie — ta omylna, będąca tutaj właśnie głównem źródłem rozczarowań, a i krzywd też wielu.
Co robić teraz? do czego się wziąć?...
Belferka tak obrzydła, że na myśl o niej zimno się robi w duszy — mróz przejmuje. Stają w pamięci obrazy przykre, głos jakiś szepce, wspomina, wyrzuca to i owo... Gdyby odezwał się wcześniej, może zostałaby naprawiona nie jedna omyłka, nie jeden błąd zaledwie dostrzegalny a poważny w skutkach. Wrócić tam?... nigdy! raczej praca najcięższa i choćby najprostsza — byle nie to, nie to!
I rzuca się do pierwszego lepszego zajęcia z pośród mało, lub wcale jej nieznanych, które wymaga jeśli nie przygotowania specyalnego, to choć zapasu sił fizycznych, wprawy lub zręczności — po pewnym czasie zmienia je, następnie też rzuca, powiększając liczny u nas tłum dyletantów i dyletantek, wszystkiego podjąć się gotowych, a w każdej gałęzi pracy bezpożytecznych, bo niedość wyrobionych.
Proletaryat nauczycielski ma tutaj przedstawicielek bardzo dużo; więc kandydatek na „osoby do towarzystwa i wyręczania pani domu,“ gospodynie miejskie, opiekunki chorych, retuszerki, rysowniczki, korektorki, lektorki, kasyerki, sklepowe, buchalterki, dzierżawczynie pensyonatów i t. p. Nie przesadzimy, gdy powiemy, że większa część tych kobiet praktykuje kolejno, wszystkie wymienione fachy. Przepracowane, wysilone, gdyż brak wprawy męczy stokroć więcej, niż samo zatrudnienie, wpadają w chorobę i nędzę, z których dobywa je tylko śmierć.
Mniej licznym jest zastęp nauczycielek i wychowawczyń z powołania i zamiłowania, przy odpowiedniem wykształceniu. Czy dola ich po różach się ściele wśród pracy owocnej, czy starość upływa w błogim wypoczynku, wspomnieniach słodkich, pamięci i przyjaźni ze strony rodziców, oraz wychowanej przez nie młodej generacyi?
Przekleństwo: „Bodajeś cudze dzieci uczył!“ nie mija ich bezkarnie; często łamać się muszą z lekceważeniem, zawiścią, nieufnością, mozolnym trudem zdobywać członków domu, a gdy miejsce uprzedzeń zajmie szczery szacunek, gdy rodzina obca stanie się drogą, niby własna, trzeba iść na nowe próby, walki, podboje i przystosowywania.
Bywa, że „duszę domu“ przerobią gruntownie, egzystencyi bezmyślnej i bezobowiązkowej zakreślą cele, w przybytku próżności i lenistwa wzniosą ołtarz miłości bliźniego, strzelający ku gwiazdom, że zaprowadzą ład, harmonię, dobrym swoim wpływem skruszą nie jedno, a wiele złagodzą. Nieraz jednak praca usilna bywa bez korzyści — rezultat jej bardzo mały, albo żaden; lata płyną w męce, wysiłkach daremnych, szarpaninie bezowocnej — niby lód na słońcu topnieje energia i wytrwałość, a zniechęcenie tuż, tuż się czai...
Nawet jednostki bardzo silne w tych warunkach słabną, o ile ich nie ratuje wczesna młodość — najpotężniejsza ze wszystkich mocy ziemskich. Ledwie garstka uchowa płomień prozelityzmu, jaki ją na początku tej drogi ożywiał. W wielu wytlił się i zgasł do ostatniego szczątka.
I tym, jak i pierwszym, zarówno wyczerpanym i znużonym, jak zagasłym i wytlonym, trzeba dać ulgę w zamianie pracy, takim zaś które pracować już nie mogą, kąt zaciszny lub rentę, choćby najskromniejszą.
Dziś, gdy do walki z ciemnotą wystąpiła armia sił młodych, wiedzmy, że wróci sterana po niedługim czasie. Im gorętsza, gwałtowniej płonąca, tem prędzej się zużyje trudem nadludzkim, jaki jej w udziale przypadł. Znam dziewczęta, pracujące po kilkanaście godzin z rzędu, nie liczące się ani ze zdrowiem swojem, ani z obowiązkami rodzinnemi: społeczeństwo, ogół, analfabetyzm, to dla nich cały świat. Rano i przez dzień cały lekcye z dziećmi, wieczorem ze starszymi, nieraz do dziesiątej. „Pracowałybyśmy jeszcze dłużej — pisze jedna z takich, — ale ci biedacy zasypiają. Wszak od warsztatu fabrycznego wprost do książki przyszli — czas im odpocząć.“
O swoim wypoczynku nie wspomina. Nie czuje potrzeby, tak jest przejęta ważnością obowiązku i nagłością sprawy. Jednak potrzeba ta z dnia na dzień wzmagać się będzie i wołać wielkim głosem.
Takie już prawo natury.


Nie mogąc tego prawa zwalczyć, zaspokoić je należy. Pierwsze zastępy bojowniczek światła wkrótce się przerzedzą, odnowi je świeży zapas, te zaś będą wypoczywały. Nie każda ma gdzie i za co.
Konieczną jest instytucya samopomocy w zakresie jak najszerszym, aby mogła dać zatrudnienie różnorodne, opiekę, pomoc, radę, pomieszczenie, słowem w wypadkach i sytuacyach rozmaitych odpowiedni ratunek. By nauczycielki, wyczerpane pracą pedagogiczną, nie szukały napróżno zarobku po świecie, jak żebraczki bezdomne, powinny ją znaleźć w obrębie kooperacyi zawodowej.
Zacząwszy od szkół własnych, czytelni, księgarni nakładowych, wydawnictw naukowych, drukarni, pensyonatów, letnisk, schronisk (z uwzględnieniem osób postronnych, niemających rodziny), klubów z restauracyami, tanich kuchen, dalszy rozwój instytucyi otwiera pole do zakładania sklepów, pasiek, ogrodów, kolonii rolnych, pracowni krawieckich, pończoszniczych — i tak bez końca.
Zdaje się, że w tych warunkach nie brakłoby miejsca dla żadnej z litości godnych istot, które dziś bywają ciężarem sobie i rodzinom. Bo nawet dla chorych znalazłoby się kuracyę tanim kosztem, gdyby w miejscach kąpielowych, pośród lasu, na piaskach, pourządzać pensyonaty, sanatorya i obok osób postronnych, płacących za swoje utrzymanie, lokować kooperatystki.
A dla zmęczonych pobyt taki byłby rajem — źródłem energii, wzmocnieniem, pokrzepieniem na czas dłuższy i wielką otuchą.
Czy plan nasz jest do wypełnienia możliwy, czy też wzięty z dziedziny baśni?
Możliwy najzupełniej. Wszak istnieją w wielu krajach związki zawodowe, rozporządzające milionami, a powstałe z groszaków. Dlaczego ciężkim trudem wypracowany grosz nauczycielski nie miałby w ten sposób się rozmnożyć? Niechaj mu da początek drogą współdzielczą założona szkoła, czytelnia, nakład potrzebnej a pożytecznej książki, niech będą gromadzone drobne lecz stałe opłaty członkowskie, a między członków zapiszą się wszystkie nauczycielki kraju całego i starsze, i młode, i mające zapewnioną starość, i ubogie, jutra swego niepewne.
Sądzimy, że na tym fundamencie można oprzeć budowę i powoli, a ciągle przysparzać jej trwałość, rozszerzając wszelkiemi sposobami zakres towarzystwa.
W dodatku, jakkolwiek trudno z góry o tem wiedzieć, przypuszczać należy, że ofiarność społeczna zwróci się w tę stronę, od czasu do czasu jakiś zapis powiększy fundusze, których podwalinę najsilniejszą i najpewniejszą musi dać jednak sfera nauczycielska, silna swoją liczebnością, pożytecznością, zasługami, a tylko dlatego tak bezradna, że rozproszona i w ramy korporacyi dostatecznie nie ujęta.
Początek bywa w takich razach sprawą najtrudniejszą, tutaj dawno on zrobiony, trzeba więc iść dalej, rozwijać się, zamiast uparcie stać na miejscu. Wszak jest Schronienie nauczycielek, mogące jak najszerszemu rozgałęzieniu instytucyi za pień główny posłużyć. Dziwno mi, że w Zielonce, na piaskach, miejscowości bardzo zdrowej, nie powstała dotąd szkoła, że nie urządzono tam dochodowych warsztatów pracy, willi sąsiednich nie obrócono na letniska. Nie wszystkie chyba emerytki od rana do wieczora pragną siedzieć w fotelach, czytać lub rozmyślać. Pewno przeważna część wolałaby wziąć się do jakiego zatrudnienia, wypełnić godziny ciężko się wlokące pracą pożyteczną, ożywić je, rozjaśnić i z grobu martwego wypoczynku wejść między żyjących. Gdy tak rozmyślam, widzę pasieki, ogrody, szkoły, pensyonaty, a w nich te wszystkie umęczone twarze rozkwitłe energią, radością i szczęściem. Widzę wśród nich znajome rysy, których jednak nie mogę rozpoznać, tak bardzo się zmieniły: i tę, która pragnęła na stare lata kwiatkami się bawić, i tę, która lubi smażyć, gotować, że aż gospodarstwa w kuchni studenckiej się podjęła, tylko, że biedaczka wątłemi siłami nie mogła dać rady i powyciągała sobie stawy w rękach. Te widzę i wiele, wiele innych; ani jednej smutnej, ani jednej do bram stowarzyszenia kołacącej napróżno. To ich domy, ich szkoły, pracownie, kolonie — są w swojem królestwie — w swojej własnej rzeczypospolitej.
Oby jak najrychlej powstała i oby dotarły do niej wszystkie bez wyjątku pracownice pedagogii!

Karolina Szaniawska.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Karolina Szaniawska.