Gloria victis (zbiór)/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
>>> Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Gloria victis
Podtytuł (1863)
Wydawca W. Makowski
Data wyd. 1910
Druk Drukarnia Józefa Zawadzkiego
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii
ELIZA ORZESZKOWA
GLORIA VICTIS
ONI — OFICER — HEKUBA — BÓG
WIE KTO
(1863)
WILNO ღღღ NAKŁAD W. MAKOWSKIEGO ღღღ 1910


Drukarnia Józefa Zawadzkiego w Wilnie


SPIS RZECZY:
 
Str.
Oni 
 1


 73


 161








ONI.
(R. 1863.)

...Był w zamkniętym, cichym pokoju wieczór zimowy, długi, gdy ta dawna znajoma moja, z twarzą na światło lampy obróconą, z wnętrza głębokiej zadumy mówiła:
— Pytanie twoje o moje wspomnienia, prośby twoje, abym swoje wspomnienia twojej pamięci powierzyła, przenoszą „duszę moją utęsknioną“ w wiosnę ową, w ów sen, w ową godzinę, którą niegdyś zegar przeznaczeń wydzwonił wielkim głosem.
Wiosna przeminęła, sen zgasł, godzina umarła i dusze ludzkie pozostały za niemi daleko, wirem życia coraz dalej unoszone, lecz wiecznie ich pomnę.
O wiosno! kto cię widział w naszym kraju,
Pamiętna wiosno ...........
Kto cię widział jak byłaś...
Obfita we zdarzenia, nadzieją brzemienna!
Ja cię dotąd widzę, piękna maro senna!
Przesunęła mi się o wczesnym poranku życia, jak sen złoty i krwawy, zniknęła. Po świecie rozlała się ciemność. W ciemności miałam duszę wiecznie utęsknioną i za słonecznemi, złotemi snami goniącą — po polach, nad któremi stały cisze głuche i hasały ponure wichry.
Chcesz okrucha, momentu, fragmentu tej wiosny. Dobrze. Posłuchaj!

I.

Miałam lat dwadzieścia, lecz pomimo młodości tak wczesnej, dla przyczyn, które pomijam, bo z moją osobą tylko były w związku, wiedziałam o wszystkiem, co się dokoła działo, i nikt z niczego tajemnicy przede mną nie czynił. To tłómaczy, że w momencie owym znajdowałam się w tym domu i że byłam świadkiem sceny tej, o! bardzo uważnym i wzruszonym.
Dom był jednopiętrowy, obszerny, na biało otynkowany, mający przed sobą dziedziniec bardzo rozległy, a za sobą wysokie oparcie drzew ogrodowych. Wszystko, co otaczało dom ten i znajdowało się w jego wnętrzu, oznajmiało dostatek wielki i smak wykształcony. Pięknie tam było, zamożnie, wytwornie i dotąd spokojnie.
Ale teraz anioł spokoju z ziemi tej odleciał, i rozlało się po niej wrzenie głuche, bo tajemnicą okryte, tem namiętniejsze i tem tragiczniejsze. Było to wrzenie serc i głów w kotle niewoli, pod pokrywą tajemnicy.
W obszernem i ozdobnem wnętrzu domu toczyły się gwarne rozmowy trzydziestu około mężczyzn różnego wieku i różnej powierzchności. Na dnie gwaru tego czuć było nie wypowiedziane, lecz niespokojne oczekiwanie.
Byli to członkowie organizacji powstańczej paru powiatów poleskich, oczekujący na przybycie jednego ze współobywateli swoich, który dziś przed nimi miał złożyć oświadczenie, że przyjmuje dowództwo nad miejscowym oddziałem zbrojnym, lub że je odrzuca.
Prawie powszechne było zdanie, że nie odrzuci, ale pewności zupełnej nie posiadał nikt. Nikt z obecnych nie znał go zblizka, wielu nie znało go wcale. Jednak od kilku już miesięcy imię jego wymawiane było w okolicy bardzo często.
— On jeden mógłby! — mówiono — on tylko jeden!
I czoła mówiących powlekały się troską, bo jeżeli on nie zechce, nikt w tych stronach nie potrafi. A rękom nieumiejętnym, sztuce wojskowej obcym, zadanie to powierzać...
Nie trudno było przypuszczać, że nie zechce, bo zadanie posiadało wagę i grozę rzeczy niezmiernie wysokich i niebezpiecznych.
Ten, kto zadania tego miał się podjąć, musiał posiadać bary Atlasa i serce gardzące mieczami Damoklesowemi. Mnóstwem mieczy najeżone było to zadanie i krwawiły się na nich napisy: Odpowiedzialność, Męka, Śmierć. Trzeba było porzucić wszystko, co było miłe, kochane, spokojne, bezpieczne, a pójść pomiędzy te miecze, w ich błyskawice i w ich mordercze szczęki. Trzeba było zwyciężyć albo zginąć; trzecie wyjście z koła ich nie istniało. Zwyciężyć zaś łatwo nie będzie; owszem, stokroć trudniej, aniżeli poprzednikom, którzy w epizodach minionych tej już prawie stuletniej walki — nie zwyciężyli. Więc trzeba było mieć głowę zapaloną takim pożarem idei, aby w jego blaskach oślepnąć całkowicie na samego siebie, na wszystko, co nie jest przedmiotem tej idei i jej ofiarnym ołtarzem. Trzeba było w samej nawet klęsce, z za zasłon czasu dostrzeżonej, widzieć krwawe, lecz nieśmiertelne ziarno przyszłego zwycięstwa i umieć na grób własny patrzeć źrenicą nietylko niewzruszoną, lecz jeszcze rozradowaną przez myśl i nadzieję, że kiedyś, w pokoleń i czasu oddali, z emanacji przez grób ten wyziewanych powstanie krwią przelaną unieśmiertelniony — Arcyzwycięzca Duch.
Zdarzać się wprawdzie mogło, że w koło to wstępowało, w krater ten wskakiwało uniesienie lekkomyślne, uniesienie młodzieńcze, nie znające faktów, liczb, możności, niemożności, wzgardliwie omijając wszystko, co nie jest żądzą serca, marą wyobraźni.
Ale o nim wiedzieli wszyscy, że w sile męskiego wieku będąc, młodzieńcem już nie był, że wiele wiedział, umiał, że w rzemiośle wojskowym był biegły. W tych stronach poleskich urodzony, młodość daleko ztąd przepędził, w wojnach brał udział, twarde prawo żelaza i liczby znał. Pułkownik jednego z uczonych działów ogromnej armji, drogę miał przed sobą daleką, może z wysokimi szczytami u kresu. I nagle rozstał się z tą drogą, zerwał z przeszłością, wyrzekł się przyszłości, do rodzimej swej wsi poleskiej powrócił, w niej osiadł. Niedawno, zaledwie przed miesiącami.
Nikt go tu z blizka nie znał, więc nikt nie wiedział, na jaką miarę pierś jego skrojona. Bo posiadać rozum, umiejętność, biegłość w fachu, nie zawsze znaczy to być człowiekiem, mającym serce wielkie.
Kto wie, jak postąpi?
Poselstwo, przed niewielu dniami do niego wysłane, odpowiedzi stanowczej nie przywiozło. Przyrzekł, że dziś przed zgromadzonemi członkami organizacji stanie i postanowienie swoje oświadczy.
Tymczasem nie przyjeżdża.
Pora dnia już późna. Właściwie dzień już się skończył. W salonach służba zapaliła lampy. Jasne światło rozlało się po obrazach, sprzętach, kwitnących roślinach, obciążających stoły książkach, dziennikach, albumach. Przez kilka okien otwartych na wieczór kwietniowy, dziwnie cichy i ciepły, wlatywał zapach narcyzów i mieszał się w powietrzu z jasnem światłem lamp.
Jasno i wonno było w salonach, jednak stawać się poczynało chmurnie i duszno.
Rozmowy leniwiały, gwar głosów przycichał, na czołach osiadały chmury.
Gospodarz domu, urodziwy i rosły brunet, w średnim wieku, z czołem wyniosłem i ustami, przybierającemi często zarys mądrych, lecz sarkastycznych uśmiechów, z kilku starszemi gośćmi przechadzał się po salonie, coraz więcej milczący i roztargniony. Oni, ci goście, z pobłyskującą srebrem siwizną na głowach, kiedy niekiedy przystawali, przysłuchiwali się czemuś, zdawali się na coś oczekiwać.
Co chwila ktoś wysuwał się z salonu, wychodził na ganek domu i w zmierzch łagodnego wieczoru wpatrzony wytężał wzrok i słuch.
Inni otwierali leżące na stołach dzienniki, albumy, lecz łatwo było zgadnąć, że kart, na które patrzyli, nie widzieli, z myślą około czegoś innego krążącą.
Inni jeszcze, u otwartych okien stojąc, zamieniali się półgłośnemi słowami, często milknąc, w zamyśleniu.
Wśród tych, u okien stojących, najwyraźniej dziś dostrzegam szlachetną twarz Władysława Orszaka. Postawę miał ciężką nieco, ruchy powolne i mowę nieco powolną, rozważną. Starzej nad swoje lat czterdzieści wyglądający, oczy zmęczone i smutne wznosił ku górze, ku zawieszonym za oknem mrocznym błękitom, a pod bujnym, ciemnym wąsem, łagodnemi jego usty poruszały ledwie dostrzegalne drgania. Jakby modlił się. Może. Światło lampy pozłacało mu ciemne włosy i brodę, na szeroką pierś spadającą.
Najmłodsi z towarzystwa do nas, kobiet, się zbliżyli. Nas, kobiet, było tylko dwie. Gospodyni domu, ładna, wiotka, trochę tylko odemnie starsza, tuż przy mnie na małej kanapce siedziała. Zbliżył się do niej i do mnie bardzo wysoki, atletycznie zbudowany brunet, którego dla rysów rzymskich i cery południowej Scypjonem czasem nazywano. Powierzchowność to była człowieka śmiałego, mocnego w uczuciach i woli. Oczy płonęły jak czarne djamenty, usta pod czarnym wąsem gorzały purpurą. Przy nim, niebawem, stanął typ młodzieńczy zupełnie odmienny. Południe i północ.
Postawa wysmukła, raczej wątła niż silna, twarz biała, włosy złote, wesołość niemal dziecinna w błękitnych oczach. Słynny na szeroką okolicę z namiętności myśliwskiej, ze znakomitej jazdy konnej, z wprawy strzeleckiej. Przeszłość krótka bardzo, lecz w której nic nie zapowiadało polotu ku gwiazdom, lub pociągu ku otchłaniom. Trzeci, który się zbliżył, jeszcze prawie student, przez nas z powodu pokrewieństwa blizkiego, po imieniu, Florentym nazywany. Ze studjów uniwersyteckich przywiózł z sobą demokratyzm gorący, zawzięty, w myśli, sercu i mowie wciąż jakby pacierz odmawiający deklinację: lud, ludowi, dla ludu, przez lud, w ludzie... Ogorzały, barczysty, łączył w sobie z demokratycznym sposobem myślenia nieco też demokratyczną, umyślną rubaszność ruchów i słowa, gdy z szarych oczu patrzała na świat miękka, litościwa, wciąż ku wyżynom wzlatująca dusza marzyciela.
Stanęli przed nami i zaczęli mówić o nim.
— Spotkałem się z nim, widziałem go, to człowiek niezwykły, na wodza stworzony. Przyrzekł, więc przyjedzie... Tacy ludzie, gdy coś przyrzekną...
— Rzecz prosta, że przyjedzie. Czy dowództwo przyjmie? niewiadomo...
— Przyjmie niezawodnie...
— Dlaczego niezawodnie?
Gospodarz domu zbliżył się do żony i zcicha rzekł:
— Jest już tak późno, że kazałem podawać wieczerzę. Proś gości, Stefuniu!
Wysokie czoło przeszywała mu zmarszczka niezadowolenia, i w zarysie ust tkwił wyraźniejszy, niż kiedykolwiek, sarkazm. Jeden ze stojących przed nami młodzieńców z drgnieniem ironji w głosie zapytał:
— Pan już zwątpił?
— Zwątpiłem.
— Ja nie.
— Ani ja.
Gospodarz zawołał:
— Szczęśliwa młodość!
— Dlaczego szczęśliwa? — zapytały trzy młode głosy, w których brzmieniu czuć było już rozniecającą się iskrę tych sporów, uraz, zażaleń, które od roku, może więcej, wybuchały tu pomiędzy ludźmi starszemi a młodszemi co dzień, co godzinę, gorące, czasem namiętne i gwałtowne.
Gospodarz domu sympatji młodego pokolenia nie posiadał, o! nie, za ironję, za to, co nazywało ono chłodem uczuć, może trochę za dumę człowieka wysoko wykształconego i możnego. Tym razem jednak znikł mu z ust bez śladu wyraz ironji.
— Dlatego — odpowiedział — że młodość to wiara, która uszczęśliwia, gdy wątpienie boli.
Mówił szczerze. Z wyrazu czoła i oczu znać było, że go coś dojmująco, głęboko bolało.
Wkrótce wchodziliśmy wszyscy do wielkiej sali jadalnej, w której długi stół, okryty naczyniami stołowemi, błyszczał w rzęsistem świetle lamp i świec.
W głębi sali, naprzeciw drzwi, przez któreśmy wchodzili, rysowała się na jasnem tle ściany kolumna z czarnego drzewa, z okrągłem wyrznięciem w głowicy. Był to staroświecki zegar, aż pod sufit prawie wznoszący swe oblicze wielkie, okrągłe, białe, czarnemi zmarszczkami wskazówek przeorane. Wyglądał jak symbol czasu, z góry i obojętnie spoglądający na ludzkie zachody, niepokoje, losy.
Był moment krótki, w którym zebrani, na znak gospodyni domu oczekując, otaczali stół w postawach stojących. Ona, stojąc również, na kilka osób nieco spóźniających się oczekiwała. Po sali płynął niegłośny szmer rozmów, dwie nasze kobiece suknie rzucały na czarne tło ubrań męskich plamy jasne i w blasku lamp świetliste.
W tym właśnie krótkim momencie za oknami rozległ się turkot kół. Szmer głosów rozmawiających umilkł, salę zaległa cisza. Nikt nie usiadł. Po wszystkich twarzach rozlał się wyraz zaniepokojenia; niektóre z nich trochę pobladły.
Gospodarz domu śpiesznie do przedpokoju wyszedł i po minutach kilku już spóźnionego gościa obecnym przedstawiał.
Po wielkiej sali, w rzęsistem świetle, wśród ciszy zupełnej i trzydziestu paru oczu w jednym punkcie utkwionych, rozległo się imię i nazwisko — Romualda Traugutta.
Jednocześnie w głębi sali, prawie pod sufitem, zabrzmiał metaliczny, basowy dźwięk. Zegar z białą twarzą w czarnej obwódce uderzać zaczął godzinę. Dziesięć z kolei dźwięków metalicznych, głębokich, płynęło górą, gdy dokoła stołu brzmiały nazwiska gości, z któremi gospodarz domu przybyłego najpóźniej zaznajamiał.
Przyczyna opóźnienia z łatwością wyjaśnioną została: jakiś prosty i pospolity wypadek w kilkumilowej podróży po złych jeszcze drogach wiosennych.
Miał lat trzydzieści sześć i na wiek ten wyglądał, wzrost średni, budowę ciała więcej sprężystą i szczupłą niż silną, a w ruchach łatwych, pewnych siebie, w postawie wyprostowanej, coś, co przypominało typy wojskowe. Od pierwszego wejrzenia rzucała się w oczy głęboka czarność jego włosów, tak obfitych, że dwie ich fale, jedna nad drugą wznosiły się nad czołem śniadem, kształtnem, przerzniętem od brwi aż prawie po włosy pionową linją głębokiej zmarszczki. Oczu nie łatwo było dostrzedz, bo okrywały je szkła okularów, lecz wśród owalu śniadej twarzy uwagę zwracały usta bez uśmiechu, spokojne i poważne. Może ta powaga ust i ta zmarszczka na czole, przedwczesna, sprawiały, że w powierzchowności tej uderzał przedewszystkiem wyraz myśli surowej, skupionej, małomównej. Nic miękkiego, giętkiego, ugrzecznionego, nic z łatwością wylewającego się na zewnątrz. Tylko myśl jakaś panująca, przeogromna, nieustannie w milczeniu, w skupieniu pracująca, i pod jej pokładem jakiś tajemny upał uczuć, który na czole wypalił przedwczesną zmarszczkę i gorącym kolorytem powlókł milczącą twarz.
Znać było, że daleko chętniej milczał, aniżeli mówił. Do rozmowy o rzeczach potocznych, która toczyła się w czasie wieczerzy, mieszał się rzadko i obojętnie, krótkiemi słowy. W zamian niepodobna było nie dostrzedz, że wzrokiem bada otaczające, świeżo poznawane twarze. Może w duchu, gotującym się do spełnienia jednego z najdramatyczniejszych aktów, jakie przez duch człowieczy spełnionemi być mogą, zapytywał o wartość i siłę swoich w dramacie współaktorów.
Cicho za odchodzącą służbą pozamykały się drzwi sali; wszyscy siedzieli w milczeniu dokoła długiego stołu, z którego zdjęte już były okrywające go wprzód naczynia.
Gospodarz domu w postawie stojącej przemawiał.
Mówił o tem, że niedawno jeszcze przeciwny był rozpoczynającemu się w kraju ruchowi i powstrzymywać go usiłował, nie dlatego, aby mniej od kogokolwiek pragnął wolności i szczęścia kraju, ale że pora nie zdawała mu się wybraną trafnie, ani siły dość przygotowanemi, ani szanse zwycięstwa równemi szansom klęski, która, jeżeli nastąpi, przyniesie następstwa wagi nieobliczalnej, najpewniej bardzo ciężkiej. Mniemał, że cierpliwe oczekiwanie na moment sposobny, na zbieg okoliczności dla walki pomyślny, na powiększenie sił i zasobów do niej, nie mniej jest warte od rzucenia się w walkę ze szlachetnym i choćby bohaterskim zapałem w sercu, lecz bez należytej orjentacji w głowie, bez wagi w ręku i arytmetycznej tablicy przed oczyma.
— Czcicielem rozumu jestem i tych szkiełek mędrca, które wyśmiewać ma prawo poezja, lecz których polityka z przed oczu usuwać nie powinna. Dlatego odradzałem, walczyłem z prądem, usuwałem się na stronę. Byłem Biały...
Przy słowach ostatnich podniósł głowę i śmiałem spojrzeniem spotkał się z niechętnemi, ironicznemi uśmiechami, które na kilka twarzy wystąpiły.
— Nie sam jeden w zgromadzeniu tem jestem, którym tak myślał i nazwę tę nosił. Wszak znajdują się tu współmyślący moi, nie prawdaż?
Wyżej jeszcze podniósł głowę, na odpowiedź czekał. Poważnie kilka głosów odpowiedziało:
— Tak.
Więc mówił dalej:
— Teraz uderzył już dzwon, wielki dzwon historyczny, i nie białym, ale czarnym byłby ten, ktoby na dźwięk jego głuchym pozostał. Istnieje coś, co gdy raz nad powierzchnię ziemi wystąpi, zgładzone z niej być nie może. Tem czemś jest fakt. Fakt zbrojnej walki stał się. Znaczna część kraju w ogniu jej już stoi. Jakkolwiek niebezpieczeństwa czy niepodobieństwa mógłby dla niej i przez nią spostrzegać rozum, on również wskazuje, że przeciw niebezpieczeństwom i niepodobieństwom, przeciw hańbie także, która zuchwałych a niedołężnych okrywa, orężem ratunkowym może być tylko nasza jedność. Mądry syn domu ostrzega przed rozniecaniem ognia nieostrożnem i niewczesnem, lecz kiedy dom już gore, szalonym byłby, więcej — przeklętym byłby, gdyby nad nim nie roztoczył ramion czynnych, ratujących! Przekonań człowieka godzina każda odmieniać nie może, ale w godzinie każdej inne być mogą obowiązki. Obowiązkami godziny, która wybiła w kraju naszym, są dla nas: jedność i ofiarność. W nich nadzieja... Bez nich zginiemy...
Wstrzymał się, z głową spuszczoną milczał, myślał. Rumieńce na policzki, blaski gorące w oczy wstępować mu zaczynały.
— Są to przyczyny, dla których, gdy fakt stał się i godzina nowego obowiązku uderzyła, wstąpiłem do organizacji powstańczej tej poleskiej ziemi i na czele jej stanąłem. I od momentu, w którym rozum mój zatwierdził hasło: jedność i ofiarność! siebie samego i wszystko, co moje: dom, majątek, w potrzebie wolność i życie, siły rozumu, jakiemi rozporządzam, i pragnienie serca najgorętsze z tych, których zaznałem kiedykolwiek, złożyłem na usługi sprawy.
U przeciwnego końca stołu zabrzmiały ciche brawa, wyszeptywane przez te same usta, które przed chwilą uśmiechały się ironicznie i niechętnie. Ale mówiący, na ten szmer przyjazny, tak jak przedtem na nieprzyjazne uśmiechy obojętny, mówić kończył:
— W charakterze nowo mianowanego naczelnika organizacji ziemi poleskiej, w imieniu jej i w obecności jej członków zapytuję pana Romualda Traugutta, czy przyjmie dowództwo nad uformowanym przez organizację zbrojnym oddziałem tej ziemi?
Niewysoki, szczupły, wyprostowany i tylko z pochylonym nieco czołem, na którem upał wewnętrzny wypalił pod falami kruczych włosów przedwczesną zmarszczkę, wstał z krzesła Romuald Traugutt i odpowiedział:
— Z dalekich stron powróciłem tu z myślą, że usługi moje mogą być teraz potrzebne ojczyźnie. Zawód, któremu się oddawałem, przysposobił mię do ofiarowanego mi zadania, więc je przyjmuję.
Krótkie to było, proste, skromne, wypowiedziane głosem, mającym brzmienie czyste i metaliczne.
Dokoła stołu wszyscy powstali i pochylili się w milczącym ukłonie, poczem salę zaległa chwilowa cisza. Cisza serc, oblewających się potajemnemi łzami wzruszenia i cisza grozy, którą oddychają momenty wyroczne; i ta jeszcze cisza, z jaką nad tym biednym światem kędyś wysoko ważą się na szalach przeznaczenia losy ludzi i narodów.
Pierwszy ciszę przerwał Traugutt.
— Proszę organizację o zdanie spraw z działań, dla uformowania oddziału przedsięwziętych i dokonanych, z liczebności tego oddziału, uzbrojenia i wszechstronnych zasobów jego, oraz o mapy powiatu i powiatów sąsiednich, czyli topograficznego terenu, na którym rozwijać się będą przyszłe działania wojskowe.
Głos to był nieco inny już od tego, którym przemawiał przedtem. Pobrzmiewała w nim nuta rozkazu, czuć było człowieka, który z zadaniem, raz na siebie przyjętem, żartować nie będzie, i fachowca, który, wiedząc dobrze, czego żądać mu należy, żądania swe stawi bez próżnych dodatków i omówień.
Bardzo rychło zjawiły się na stole mapy mniejsze i większe, lecz przed ich rozwinięciem z kolei mówić zaczynali ci, którzy pełniąc w organizacji urzędy dziesiętników i setników, zdawali sprawę ze zgromadzonych przez siebie dziesiątków i setek przyszłych zbrojnych partyzantów, cyfry nie duże zresztą, bo oddziały partyzanckie z samej natury tego rodzaju wojny liczne być nie mogą, potem nazwy broni, ilości jej i gatunki.
Wódz z twarzą ku mówiącym podniesioną słuchał; w szkłach, które osłaniały mu oczy, zapalały się, przygasały, migotały odbicia światła, czasem pytania krótkie zadawał, czasem zsuwały się mu brwi czarne i zmarszczka na czole pogłębiała się widocznie. Raz tylko po rysach milczących przepłynęła, wnet znikając, smuga radości. Było to wtedy, gdy przemówił naczelnik zorganizowanej w powiecie poczty obywatelskiej, Władysław Orszak.
Jak zwykle ociężały nieco w poruszeniach, jak zwykle powoli i rozważnie mówić zaczął o potrzebie otaczania partji zbrojnej pilną strażą tych, którzy w domach pozostaną, rozciągania dokoła niej takiej niby sieci drutów telegraficznych, z mężnych woli i serc wyprzędzionych, któreby świat z nią i ją ze światem i jeszcze ludzi jednomyślnie z nią działających a rozproszonych po świecie — wiązały.
Z twarzą nad wiek przywiędłą, łagodną, od której na piersi spływała ciemna, gęsta broda, z oczyma, w których zmęczonym, lecz czystym błękicie było coś z bolesnych upałów, które długo płonęły tajemnie i bezpożytecznie, mówił o tem, gdzie, jak, przez kogo przewożone, przenoszone będą wiadomości, ostrzeżenia, żądania, wskazania.
Taka poczta nie jest najpodrzędniejszą częścią rozpoczętego dzieła; owszem, jest jego częścią bardzo ważną. Musi być zwinna, ostrożna, umiejąca latać i pełzać, prześlizgiwać się i umykać. Ale znaleźli się ludzie do roboty tej odpowiedni, i pan Naczelnik przebaczy, że nie samych starych do niej zabrano, lecz także trochę młodych, którzy już w partji służyć nie będą, dopóki ona w okolicach tych pozostanie. Potem, gdy losy walki przeniosą ją w miejsce inne, i ci z nią się połączą, ale tymczasem do tej strażniczej roboty trzeba także trochy sił niesteranych i z zapałem młodości oddanych sprawie. Bo przecież...
— Bo przecież partja to serca bijące i krew gorąca kilku setek ludzi, to... dziecko marzeń naszych, zabiegów, nadziei, że raz przecie nie jak niewolnicy z duszami zabitemi, lecz jak żywi ludzie żyć będziemy. Trzeba tedy nad nią czuwać, trzeba krwawym zapasom jej troskliwem czuwaniem dopomagać!...
Pochylił twarz, która wraz z czołem pogięła się w mnóstwo fałd i zmarszczek, z łagodnej zwykle stając się posępną. Z każdej jej zmarszczki i z każdej jej fałdy wyglądały gorzkie myśli, ciężkie smutki, długo w milczeniu i niemocy przeżuwane. Powoli, głosem głuchym, znowu mówić zaczął:
— Powiedziałem: niewolnicy z duszami pozabijanemi. Tak jest. Kiedy ręce skute i usta zakneblowane, to i dusza zrazu usypia, a potem mrze. Byli tacy, którzy powiadali: czego wam brak? spokojnie sobie żyjecie, w dostatkach... po co zdrową głowę pod ewangelję kładziecie? Otóż to... zdrową głowę! śmiech gorzki z takiego zdrowia! Nic nam nie było wolno: ani czynić, ani głośno mówić, ani ludu naszego z jarzma niewoli i ciemnoty wyzwalać, ani życia swojego przerabiać, polepszać. Tylko: jedz, pij, śpij i gnij! To wolno. Niedobrze ci z tem? Powinno być dobrze, a jeżeli nie jest, to milcz! Jeżeli sarkniesz głośno, lub palcem poruszysz — na Sybir! I tak było tyle lat. Boże mój! tyle dziesiątków lat! Byli tacy, którzy w tem błocie poznajdowali sobie różne rozkosze i niemi się potruli, ale byli inni. Boże! ty jeden wiesz, ile ci inni cierpieli! jak im własne myśli paliły wnętrzności, jak z nich własne siły i ochoty, do niczego nie użyte, rzężały zaduszane, ciągle konające i nigdy nie mogące skonać! Najlepsze lata życia przechodziły nam, jak ten dym szary, który po ziemi się czołga, a gdy spróbuje wznieść się w górę, zły wiatr zaraz o ziemię go ciśnie i po błotnistej powierzchni jej rozciągnie... Tak dłużej nie można było żyć. Ja wiem, że siły nasze małe, więc czerwonym być nie śmiałem. Ale i białym nie byłem także, nie! Za wielem cierpiał, za wielem przysłuchiwał się śmiertelnemu rzężeniu duszy własnej i dusz blizkich, abym białym mógł być. A teraz, co do tej motyki, porywającej się przeciw słońcu, to myślę, że... Bóg jest z nami i że sprawa nasza, to sprawa Boska. Tedy... jaki tam koniec będzie, to będzie, powinność swoją... powinność swoją czyńmy.
Bardzo wzruszony, z drżącemi wargami i pobladłem, czołem na krzesło opadł, ciężko oddychał, a po krótkiem milczeniu dodał już tylko:
— Poczta obywatelska powinność swoją spełni. Ręczę.
Wtedy to właśnie na milczącą twarz naczelnika oddziału zbrojnego spadła smuga radości i choć prędko zgasła, oczy jego, z za szkieł je osłaniających, tkwiły długo w szlachetnych, smutnych, przedwcześnie uwiędłych, zoranych rysach Orszaka.
Teraz rozpostarło się na stole kilka map różnej wielkości, i wieniec głów pochylał się nad niemi, gdy w gwarze rozmowy brzmiały liczne nazwy dworów, wsi, miasteczek, uroczysk.
Żadna droga żelazna wówczas jeszcze stron tych nie przebiegała, i było w nich trochę gościńców szerokich i mnóstwo dróg, drożyn, które w kierunki różne rozbiegały się po nieścignionej okiem równinie.
Były w tych stronach okolice żyzne, ludne, falujące bujnemi zbożami, gęsto strzelające ku niebu grupami topoli, które przyozdabiały dwory, i krzyżów, które stróżowały u wrót wiosek.
I były pustkowia niemal bezludne, kępami wilgotnych łąk wysadzane, wodami mokrzadeł świecące, przemawiające tylko głosami hulaszczych wichrów lub wędrownych ptaków, dla stóp obcego przybysza groźne śmiertelną grzęzlą trzęsawisk.
I były tam jeszcze lasy wielkie, głębokie, lasy odwieczne, przez wieki toporem nie dotykane, wspaniałe przybytki natury samotnej i dzikiej, obłędne labirynty, z drogami wiadomemi tylko zwierzom je zamieszkującym i ludziom o barach potężnych, wzroku bystrym, strzałach celnych, którzy nad ich niepokalaną całością stróżowali.
I był tam nakoniec, wśród wielu wód innych, przez naturę po ziemi tej rozlanych, jeden szlak wody nie szeroki, przez ręce ludzkie na powierzchnię jej dobyty i nazwany kanałem Królewskim.
Podniósł się wieniec głów z nad map na stole rozłożonych i po ustach rozbiegły się słowa:
— Za kanał Królewski! Do lasów Horeckich.
Tam partja udać się i obóz założyć miała.
Przedtem jednak zgromadzić się musi. Z ziemi rozległej, z równiny dla oka bezgranicznej, z rozsianych po niej dworów, miasteczek, chat leśniczych, zagród drobno-szlacheckich, na jednym punkcie zgromadzić się musi. Na punkcie przedstawiającym ułatwień najwięcej, niebezpieczeństw najmniej.
Romuald Traugutt podniósł z nad mapy twarz i wymówił:
— Dwór Dziatkowicki.
A po krótkiej chwili, spojrzeniem po zebranych wiodąc, zapytał.
— Czy właściciel Dziatkowicz jest tutaj obecny?
— Tak; ja jestem właścicielem Dziatkowicz.
Traugutt mówić zaczął:
— Władzy dyktatorskiej nie posiadam. Mienia i wolności ludzi na niebezpieczeństwo wystawiać bez dobrowolnego zgodzenia się ich na to, nie mam prawa. Miejscu, które będzie punktem zbornym partji i właścicielowi jego zagrożą niebezpieczeństwa poważne. Dwór spalonym, majątek zabranym, właściciel jego uwięzionym i surowo karanym może zostać. Zgromadzenie się partji w Dziatkowiczach przedstawia dla niej korzyści znaczne, lecz które wówczas tylko osiągnięte będą, jeżeli właściciel miejsca tego, z pełną wiedzą o możliwych następstwach swego czynu, zgodzi się go dokonać!
Już w połowie przemówienia tego, podniósł się z krzesła ów wysmukły, zaledwie dojrzały blondyn z białą twarzą, wesołemi oczyma i drobnym wąsem złotym nad ustami, które dotąd zdawały się znać tylko śmiech, pieśń i pocałunki; ów myśliwiec namiętny, na szeroką okolicę ze znakomitej jazdy konnej i strzałów celnych słynny — ów z przeszłością bardzo jeszcze krótką, lecz w której nic nie zapowiadało polotu ku gwiazdom lub pociągu ku otchłaniom...
O! oddawna zszedł już z tej ziemi w krainę nieznaną, która tam kędyś po drugiej stronie rzeki życia leży, zszedł z niej po długich cierpieniach wygnania, ubóstwa, czysty do końca, mężny do końca, gwiaździe młodości swej i otchłani, która mu życie pożarła, błogosławiący do końca. Zszedł z tej ziemi samotny, bezdzietny... i wolno mi imię jego wymówić, a tobie je głośno powtórzyć. Może na nie, jak na mogiłę, spłynie promień jakiego rozrzewnionego oka, które samo kocha gwiazdy i otchłanie...
Podniósł się z krzesła Gustaw Radowicki i z oczyma jak dwa błękitne płomienie gorejącemi, rzekł:
— Nietylko zgadzam się, ale skoro to dla partji ma być korzystne, cieszę się, że właśnie te moje kochane Dziatkowicze korzyści tych dostarczyć mogą. I w zamian o jedno tylko pana naczelnika proszę, aby mi było pozwolone...
Zmieszał się jakoś, spuścił oczy, może przed tkwiącym w niem wzrokiem naczelnika. Jednak po chwili dokończył:
— Aby mi było pozwolone należeć w partji do oddziału jazdy...
Teraz znowu zaśmiały mu się oczy i usta.
— Bo, że będę służył w partji, to już dawno postanowione i wiadome. Jakże! Setnikiem przecież jestem. Stu ludzi chętnych do pójścia zebrałem, a sam miałbym nie pójść! To przecież przez głowę nigdy mi przejść nie mogło. Ale proszę, aby mi wolno było służyć w jeździe, bo ja na koniu to do wszystkiego, a pieszo, to jakoś... tak jakoś... Ale proszę tylko — i jak pan naczelnik rozkaże, tak się stanie. Tylko to jeszcze powiedzieć muszę, że mam konia El Raszyda, takiego, co to w sam raz... do takiej służby w sam raz...
Zmieszał się znowu, umilkł.
Naczelnik zaś z twarzą wciąż ku niemu podniesioną, tkwił w nim wzrokiem i na usta — pierwszy raz odkąd tu przybył — wykwitać mu poczynał uśmiech. Wykwitał, bo dziwnie świeży był, szczery, perłowy od rzędu zębów białych, które w nim błysnęły. Przytem łuna radości twarz mu opłynęła i z czoła spędziła posępną zmarszczkę. Z wesołym prawie gestem zawołał:
— Ale owszem, zgadzam się, aby pan służył w jeździe i nawet...
Tu głos jego nabrał tonów zupełnie wesołych.
— Ponieważ pan ma konia El Raszyda, co to w sam raz, mianuję pana swoim adjutantem.
Aż po brzegi złotych włosów z radości zarumieniony młodzieniec przed naczelnikiem złożył głęboki ukłon i siadając, ku wysokiemu brunetowi, którego czasem Scypjonem nazywano, z porozumiewawczem skinieniem głowy rzucił zagadkowe słowa:
— A co, Feliksie! Widzisz! I ja z tobą...
Snadź o czemś wątpili wspólnie i znać, że tamten wybierał się także do jazdy.
Ale teraz wstał z krzesła swego naczelnik:
— Skończone są na dzisiaj narady nasze. Mówcą nie jestem. Mniemałem zawsze, że słowem najwymowniejszem z tych, któremi człowiek do świata przemawiać może — jest czyn. Jednak teraz, gdy Bóg pozwolił, że przystępuję do czynu, o którym zawsze marzyło serce moje, z serca wyrywają mi się słowa, tylko co przez pana Orszaka powiedziane: „Sprawa nasza to sprawa Boska“. To jest również prawdą, co pan Orszak powiedział, że niewola zabija dusze, a ja z tej prawdy wyprowadzam wnioski, że nikomu nie wolno zabijać dusz ludzkich, i odwrotnie: duszom ludzkim nie wolno pozwalać, aby ktokolwiek je zabijał. Oto jest prawo nasze do walki, którą przedsiębierzemy, i oto dla czego sprawa nasza jest sprawą boską. Nie na podboje i nie po łupy idziemy, ale po odbiór wydzieranego nam dobra boskiego. Dobrem boskiem — cnota ludzka, cnoty niema bez wolności. Jeżeli wygramy, wygraną naszą będzie zbawienie duszy narodu, jego czci i jego doczesnego szczęścia; jeżeli przegramy, rzeką krwi przez nas przelanej inni zapłyną do wolności. Ale — jakikolwiek będzie nasz koniec, powinność naszą czyńmy. Z nadzieją, czy przeciw nadziei, ale z prawdą i z Bogiem! My z prawdą i ze sprawiedliwością, więc z Bogiem. W tem nasza moc. My z Bogiem.
Nie patrzał na nikogo, spojrzeniem błądził w górze, i choć umilkł, wargi mu wewnętrznemi słowy jeszcze drgały, gdy twarz i postawę oblewała jakaś od ziemi oderwana ze słońc mistycznych wybłysła ekstaza. W takich ekstazach, wbrew ziemskim rachubom rodzą się niezłomni książęta czynu, i z pieśnią trjumfu w duchu, wbrew męczarniom ciała umierają męczennicy.
Wieniec twarzy, od wzruszeń i znużenia bladych, otaczał długi stół, i w sali, którą zaległo milczenie. Zegar począł wybijać godzinę. Z białego oblicza w czarnej obwódce, z pod sufitu patrzącego, wypłynęły cztery z kolei dźwięki metaliczne, głębokie.
Czy oczy ludzkie długiem czuwaniem zmęczone były, czy lampy przygasały, ale rzęsiste ich światło zdawało się teraz rozpraszać w kurzawę mnóstwo świecących atomów, które przed oczyma migotały, drgały, mając linje otaczających twarzy i przedmiotów. Płomienie dopalających się świec stały w wysokich kandelabrach wielkie, jaskrawe, z nitkami dymu, u chwiejących się wierzchołków. Powietrze, nasycone oddechami ludzkiemi, może częstszemi, niż to bywa w momentach powszednich, stało się duszne i gorące.
Ktoś zbliżył się do jednego z okien, na ścież je otworzył, i za tem otwartem oknem ukazał się dziw, cud: dziwnie cudny i piękny poranek wiosenny.
Niepokalany błękit nieba, jasna zieloność ogrodu, osypana brylantami rosy. Białe gwiazdy narcyzów nad trawami, mnóstwo fijołków w trawach, rozłożyste jabłonie w różowem i grusze w białem rozkwiciu. Potoki woni i fale powietrza napojonego rosą. I wszystko od nieba do ziemi, od szczytów drzew wysokich do drobnych traw i kropel rosy, w wielkiem, pełnem, złotem świetle słońca wyraźne, wypukłe, wyodrębnione, jasne, pozłocone.
Od doznanych wzruszeń drżące i wzajem wspierające się o siebie, my dwie kobiety, prawie dzieci, szeroko otwartemi oczyma patrzyłyśmy to na ów rajski obraz za oknem, to na salę, napełnioną światłem żółtem, sproszkowanem, migocącem, dymnem, i twarzami ludzkiemi o czołach zbrużdżonych i zmęczonych oczach...
Poemat i dramat.
Raj i czyściec.
Pogoda i burza.

II.

Kto wiosny owej przesypiał całe noce? Kto znał wczesne i spokojne sny?
O późnej, nocnej godzinie, po grobli, która wśród dwu rzędów wierzb wznosiła się nad dwoma rozłogami łąk, pędził na koniu człowiek, szarą burką owinięty. Całą szybkością bystrego konia pędził, u końca grobli obszerny dwór okrążył, na dziedziniec jego jak wicher wpadł i konia przed gankiem domu osadził.
Na ganku szarzało w zmroku kilka postaci męskich i bielało kilka sukien kobiecych. Głos jakiś zapytał:
— Kto?
Jeździec, z konia zeskakując, odpowiedział:
— Posłaniec.
Wszedł na ganek i cicho mówić zaczął.
Partja z Dziatkowicz ku lasom Horeckim idzie i na dwie godziny we dworze, z którego posłaniec przybywa, stanęła.
Naczelnik partji wzywa najbliżej zamieszkujących członków organizacji, aby dla pomówienia z nim o rzeczach ważnych przybyli. Jaknajprędzej, gdyż ani minuty dłużej nad dwie godziny partja się tam nie zatrzyma. Kilku takich jak on posłańców rozleciało się w strony różne, jemu tu pędzić co koń wyskoczy, rozkazano. I tak samo powracać z uwiadomieniem, czy wezwani przybędą. Jest jeszcze kartka do pani...
Nie skończył mówić, gdy już para ludzi, mężczyzna i kobieta, ku stajniom przez dziedziniec biegła. W moim ręku szeleściła kartka z pięciu słowami:
„Przyjeżdżaj także. Jesteś potrzebna. Stefanja."
Służbę stajenną budzić? Strata czasu. Do powozu konie zakładać? Ktoby tam teraz myślał o powozach!
Kilka minut upłynęło i już przed stajnią stał koń do linijki zaprzężony.
Nie wiesz, co to linijka? Taka gładka, zwyczajna deska, pomiędzy czterma kołami położona i suknem obita. Nic więcej. Wązkie to, niezmiernie lekkie, dla gospodarzy do jeżdżenia po drożynach i miedzach polnych... Kobiety rzadko tem jeździły, jednak czasem, w takiej postawie jak jeżdżą na koniu.
Towarzysz mój ujął lejce, ja za nim już siedziałam.
Trzy wiorsty drogi tylko. Linijka nasza jak strzała pruła powietrze, turkocąc po twardej grobli, prawie doganiając pędzącego przed nią na koniu posłańca. Noc była gwiaździsta, trochę wietrzna. Wierzby lekko chwiały się i szemrały po obu stronach drogi.
Wpadliśmy na wielki dziedziniec, latarniami oświetlony, mrowiskiem ludzkiem pokryty.
Latarnie na drzewach, na słupach u ścian budynków i w czerwonawem ich świetle mrowisko ludzkie, poruszające się i gwarne.
Czamary, bluzy, krótkie sukmany, szerokie pasy skórzane wysokie obuwia, czapki jak łan kwiatów, amarantowe, szafirowe, białe. Na plecach strzelby u pasów pistolety. Duży pęk kos, pionowo w długie trzony oprawionych, stał oparty o ścianę domu i w świetle latarni nad nim wiszącej, błyszczał, jak stalowe słońce.
Ruch, gwar, szum ludzkich kroków i głosów. Nawoływanie, wydzwaniające imiona i nazwiska rozmaite rozmowy, tu i owdzie wybuchy śmiechu. W mrocznych głębiach dziedzińca, pod gospodarskiemi budynkami, konie rżą i parskają, rysują się mętne sylwetki wozów i ludzi, w pobliżu domu, na przestrzeni najlepiej oświetlonej, pobrzękują nad długiemi stołami naczynia gliniane i szklane.
Mnóstwo postaci i twarzy; ogromna rozmaitość ich zabarwienia i wyrazu. Są tu synowie domów zamożnych, dzieci dostatku i elegancji, z niestartem piętnem ich w poruszeniach i odzieży. Są młodzi uczeni, dzieci myśli i wiedzy, z niepozbytem ich światłem na czołach i oczach. Są wszyscy niemal strażnicy lasów o barach szerokich, wzrokach nieco ponurych, lecz bystrych, do przebijania gęstwin i mroków nawykłych. Jest cała młodzież zagród drobno szlacheckich, raźna, śmiała, o uśmiechach łatwych i zamaszystych ruchach. I jest jeszcze nieco postaci wątłych najmniej wyraźnych, zdających się być cieniami, które idą za tamtymi. Tych, z miasteczek, gdzieniegdzie ze wsi chłopskich, z jakichś może dróg losu obłędnych i nieszczęśliwych, przywiodły tu hasła, które sennemi duszami wstrząsnęły, nadzieje przyszłości lepszej, które czarem spłynęły na złą teraźniejszość.
Kiedy linijka nasza przez tłum ten zwolna się przesuwała, z ganku domu zbiegła i naprzeciw niej biegła wiotka, ładna kobieta w białej sukni, za ręce mnie, z linijki zeskakującą pochwyciła, mówiąc śpiesznie:
— Przyjechałaś? To dobrze! Dają zlecenie mnie i tobie, przez nas innym. Chodź prędko!
Weszłyśmy razem do wnętrza domu, które w porównaniu z dziedzińcem wydawało się dziwnie pustem i cichem.
Sala jadalna oświetlona była, ale pusta. Nikogo w niej nie było. Tylko białe oblicze zegara patrzało na nią z wierzchołka czarnej kolumny i u otwartych okien wiatr poruszał firankami.
W przyległym salonie, kilku ludzi przy jednym ze stołów siedząc, półgłosem rozmawiało. Zaraz w progu rzuciły mi się w oczy kruczo czarne włosy Traugutta. Gdyśmy się powoli i trochę nieśmiało zbliżały, on właśnie mówił:
— Sam nie chciałbym tego, ale jakże inaczej szpiegostwo, donosicielstwo ukrócić? Prawa wojskowe dla postępków takich zawsze i wszędzie mają karę śmierci. Jednak, czy zastosowanie jej w tym przypadku nie pociągnie zkądinąd następstw dla sprawy szkodliwych?
Gospodarz domu, z brwią zmarszczoną, odpowiedział:
— W okolicznościach, śród jakich się znajdujemy objaw energji i rzucenie postrachu na żywioły nam nieprzyjazne, wydają mi się koniecznemi...
— A ja, przerwał Orszak — byłbym za okazaniem wspaniałomyślności, która może ująć nam serca.
—Ideologja! — sarknął gospodarz domu — odwykliśmy od energicznych czynów i jak „mdłe panienki“ gotowiśmy dostawać spazmów na widok kropli krwi.
— Zdaniem mojem, — ozwał się ktoś inny — sam pan naczelnik o losie człowieka tego rozstrzygać powinien. Tylko. Do nas to nie należy.
— Byłożby to piłatowem umywaniem rąk? — z najsarkastyczniejszym ze swych uśmiechów rzucił gospodarz domu i mówił dalej: — Jesteśmy naturalnymi doradcami naczelnika i co do mnie, w charakterze doradcy, głosuję za okazaniem energji, za rzuceniem postrachu, czyli — za śmiercią szpiega i donosiciela.
Byli tak bardzo rozmową zajęci że zaledwie teraz nas spostrzegli.
Po krótkich powitaniach gospodarz domu bez żadnej zwłoki przedstawił to, czego organizacja od nas żądała. Były to zadania, mające związek z potrzebami ekonomicznemi partji, właściwie z pewnemi ich szczegółami, które teraz dopiero, po jej zgromadzeniu się, na jaw wystąpić mogły i wystąpiły. Trzeba było usunąć pewne braki, zadość uczynić większym, niż rachuby poprzednie wskazywały, wymaganiom, zapobiedz mogącemu zdarzyć się nieprzygotowaniu i niedostatkowi. Rzeczy tych drobnych i zarazem dość trudnych kobiety dokonać mogły z większą niż mężczyźni łatwością, z mniejszem niebezpieczeństwem.
Szło nie o jedną, ani o dwie kobiety, ale o cały legjonik kobiecy, roztropnie i trafnie dobrany. Na wzgląd ostatni, kilka głosów nacisk położyło. Omyłki w wyborze mogły pociągnąć z sobą następstwa nieobliczone.
Przymiotami legjoniku, mającego krzątać się po okolicy rozległej i nad którą niezawodnie, po wystąpieniu partji, nieprzyjaciel straż baczną rozciągnie, musiały być: zwinność ruchów, ich spokój i ich niejako naturalność. Druga cecha niezbędna: umiejętność ujmowania dla roboty swojej serc i chęci ludzkich. A trzecie: umiejętność milczenia. I czwarta jeszcze: — odwaga.
— I przytomności umysłu w żadnym wypadku nie tracić! — z przyjacielskim ku nam uśmiechem dodał Orszak.
Słuchałyśmy szczęśliwe, przejęte, skupione; w piersiach grały nam bohaterskie pieśni, a po głowach już przelatywały myśli: kto, gdzie, jakim sposobem? Ku mówiącym pochylone, w słowa ich zasłuchane, z ogniami na policzkach, bez żadnej o tem wiedzy swojej mocno ściskałyśmy się za ręce.
Wtem usłyszałyśmy głos Traugutta. Spojrzenie jego z za szkieł okularów spoczywało na nas uważne, przenikliwe, lecz nie surowe; owszem, wewnętrznym uśmiechem rozjaśnione. Do otaczających rzekł:
— Paniom tym w zupełności zaufać można.
A potem do nas:
— Z ufnością powierzamy wam, te, na pozór drobne, lecz w rzeczywistości ważne interesy polskiego żołnierza.
I tak, jak wówczas, po młodzieńczem i entuzjazmu pełnem oświadczeniu właściciela Dziatkowicz, usta rozkwitły mu świeżym, szczerym, perłowym uśmiechem. Snadź uśmiechy na tę twarz surową najłacniej wywołał widok młodości, która nakształt świecy przed ołtarzem, paliła się przed obliczem ideału płomiennie i prosto.
Jeszcze kilka zapytań, odpowiedzi, przestróg, uwag, i uczułyśmy, żeśmy tu już niepotrzebne.
Pociągała nas ku sobie wielka sala stołowa. Nie była już pusta. Kilkunastu ludzi weszło tu z rojnego dziedzińca, i nie trudno było odgadnąć, że znajdowali się pod wpływem wzruszenia, może nawet wzburzenia, które, na wodzy trzymane, objawiało się jednak w szeptach, gestach wyrazach twarzy.
Byli tam blizcy znajomi nasi, towarzysze zabaw i zajęć, krewni. Uderzyła nas zmiana, która w nich zaszła. Wydawali się wzrostem wyżsi i wyrazem więcej męzcy, niż przedtem. Postawy i poruszenia ich nabrały energji i prostoty, oczy stałego i silnego blasku. Strzelb przy sobie nie mieli; tylko u pasów pobłyskiwały pochwy, kryjące w sobie różną, krótką broń.
Był tam ze swym rzymskim profilem twarzy i wzrostem wszystkie inne przenoszącym, Scypjonem czasem zwany Feliks Jagmin, był Rodowicki, szafirową konfederatkę z fantazją u boku trzymający, był demokrata ów zacięty, świeży ex-student Florenty, byli Artur i Henryk Ronieccy, synowie ojca, który za Białego ogłoszony, przez to znielubiony, teraz dwóch synów miał w partji; mały Tarłowski, dziwny chłopak, biały i różowy, jak panienka, botanista uczony, a z dobrej woli nauczyciel dzieci chłopskich w poblizkim miasteczku; dwaj młodzi medycy, którzy w partji funkcje lekarzy obozowych pełnić mieli; i inni jeszcze, dobrze znani, blizcy...
Rozmawiali z sobą głosami przytłumionemi. Można było dosłyszeć słowa:
— To niepodobna! to stać się nie może.
— Pójdźmy! przedstawmy! powiedzmy zdania nasze!
— Od tego rozpoczynać? nigdy! Byłoby to dla nas wstydem...
— Fałszywym krokiem względem ludu...
— Kimkolwiek jest, człowiek ten pochodzi z tutejszego ludu, na tej ziemi się urodził.
I wiele innych zdań oderwanych, z których niepodobna było wyrozumieć o co chodzi, ale które objawiały uczucia zatroskania, obrzydzenia, niepokoju, na wodzy trzymane, powściągane, jednak wybiegające na zewnątrz w gestach ramion, w marszczeniach brwi, w błyskach oczu.
Zamieniłyśmy z nimi przyjacielskie uściśnienia dłoni i zapytałyśmy: o co idzie, co stało się, lub ma stać się? Śmiało mogłyśmy zapytywać. Pomiędzy nimi i nami, wobec idei i działań w imię jej przedsiębranych, panowała równość zupełna.
Florenty, cały w ogniu, z oczyma zmartwionemi, jedną z nas za rękę pochwycił.
— Chodźcie! pokażę. I opowiem.
Szłyśmy z nim na dziedziniec. Poszli za nami Artur Roniecki i Marjan Tarłowski.
Prędko przez ten dziedziniec przebrnąć było teraz niepodobna. Wszędzie gromadki i tłumiki ludzkie, ruszające się, rozmawiające.
Mnóstwo po drodze przywitań, krótkich rozmów, próśb o dobre życzenie na drogę, o dobrą pamięć dla odchodzących w drogę. W drogę blizką, a jednak daleką i dla wielu bezpowrotną. Nieraz oczy zapiekły nas od łez, kilka razy spostrzegłyśmy w innych oczach szklistą ich powłokę. Ale były to sekundy, po których wracała raźność gwarna i wesoła, w uczuciach wezbranych, w wyobraźni rozkołysanej źródło swe mająca.
Raz, gdyśmy tak szły, witając i razem żegnając, ściskając ręce ludzi, zamieniając z nimi krótkie słowa, po dziedzińcu rozległ się huk przeraźliwy. Jakby coś ogromnego upadło i rozbiło się na mnóstwo szczątków, jakby mnóstwo metalowych ostrzy wzajem o siebie uderzyło. Były to kosy, które wskutek nie wiedzieć jakiego wypadku, ześliznęły się po ścianie, o którą były oparte, i upadając sypnęły w powietrze garść dźwięków, tak samo jak ich żeleźca ostrych. Podniesiono je natychmiast i umieszczono na miejscu uprzedniem, gdzie znowu w świetle latarni rozbłysły jak stalowe słońca.
Ale przez wypadek ten, czy może przez wrażenie na niektórych sprawione, wywołany, rozległ się w powietrzu zbiorowy wybuch śmiechu.
Jednak im więcej wraz z towarzyszami swemi oddalałyśmy się od domu, tem więcej tłum ludzki rzedniał i tem wyraźniej w gwiaździstym zmroku występowały przed nami ściany budynków gospodarskich i otaczające je, rozłożyste drzewa. Ze sfery światła i hałasu weszłyśmy w sferę cienia i względnej ciszy. Na znacznej przestrzeni paliło się tu tylko kilka latarń, w których świetle dostrzedz było można sylwetki osiodłanych koni i w milczeniu dokoła nich poruszających się niewielu ludzi. Gwiazdy za to wyraźniej niż tam iskrzyły się na niebie, wiatr szeleścił w czarnych drzewach i od traw podnosiła się rzeźwiąca wilgoć rosy.
Prędko obok nas idąc, Florenty opowiadał:
— Zaledwie wyszliśmy z Dziatkowicz, drogę nam zabiegł chłopak wiejski, może trzynastoletni i cały drżący, przelękniony, do Jagmina, który z połową jazdy na czele partji jechał, żałośnym głosikiem wołać zaczął:
— Stójcie, panoczku, stójcie! Zatrzymajcie się, jeżeli Boga kochacie!
Jagmin konia powstrzymał, nam to samo uczynić rozkazał i z siodła pochylił się ku chłopcu, który mu jakąś zapisaną kartkę papieru podawał. Rozwinął kartkę, przeczytał i nam pokazał. Było to ni mniej, ni więcej, tylko oznajmienie posyłane do wojska, że wyszliśmy z Dziatkowicz, ilu nas jest, w jakim udajemy się kierunku. Wszystko wyśledzone, wyszpiegowane i donoszone. My do chłopca:
— Kto jesteś?
— Sługa dziakowy.
— Gdzie mieszkasz?
— U dziaka.
— Dlaczego nie u rodziców?
— Nie mam rodziców, pomarli.
— Kto ci tę kartkę dał?
— Dziak.
Kazał dziecku co tchu z tą kartką do miasteczka biedz i oficerom ją oddać. Widzicie gałgan jaki! Nie chłopak, ale dziak! Chłopaka Jagmin na konia podniósł, przed sobą na siodle posadził i zapytuje:
— Czy wiesz, co w tej kartce napisane?
— Wiem, — odpowiada: słyszał, jak dziak żonie swojej czytał.
— Dla czegoś nam ją oddał?
Tu dzieciak rozpłakał się, zmęczyły go już pytania, czy czegoś zląkł się, Jagmin po włosach go pogładził, w głowę pocałował i znowu:
— Dlaczegoś nam ją oddał? Nie bój się niczego. Dobrześ uczynił, i dziękujemy ci za to, ale dlaczego?
Spuścił kudłatą łbinę i tak cicho, że ledwieśmy dosłyszeć mogli:
— Jak zobaczył was, to pożałował... Póki nie widział, to leciał tam, gdzie dziak kazał, a jak zobaczył, to pożałował, bo... bo... dziak przed żonką swoją mówił, że oni was wszystkich jak kaczki wystrzelają...
Miał potrochu rację dziak! W czystem polu i niespodziewanie. Ale co o tem dziecku chłopskiem myślicie? Jakie serce złote? Jaka natura tkliwa! a?
— Jeżeli nie kłamał! - flegmatycznie odezwał się idący za nami Artur Roniecki.
Florenty oburzył się.
— Że chłopskie dziecko, to już zaraz kłamać miało! Wstydź się, Arturze!
Tamten, z jednostajną wciąż flegmą, odpowiedział.
— Nie dlatego, że chłopskie, ale dlatego, że ludzkie dziecko, a temu, co mówią dzieci ludzkie wogóle, niedowierzać trzeba....
— Także filozofja! A sam całowałeś chłopca, aż mlaskało...
— Sentyment we mnie obudził...
— W nas wszystkich.
Odebrał go od Jagmina Żemirski, od Żemirskiego tu obecny filozof, od filozofa ja go w obroty wziąłem, ode mnie ktoś inny. Dziw, żeśmy go na śmierć nie zacałowali. Ośmielił się, prawie rozswawolił, śmiać się zaczął i różnych części odzieży naszej dotykać:
— Jakie u was czapki ładne! A jakie pasy! A strzelby — a jej! Weźcie mnie z sobą... strzelbę dajcie...
Rozkosz, nie malec! Gdyby był choć trochę starszy! Ale bęben taki: za wcześnie go jeszcze na bale z sobą brać!
— Ale cóż z kartką?
— Jagmin zawrócił konia i z nią do Naczelnika, a Naczelnik jak z bicza trzasł, natychmiast: „ten, ten, ten, do dziaka niech jadą! Ręce i nogi mu związać, oczy zawiązać, tu przywieźć! Marsz! Marsz!“ U niego wszystko tak: w trybie rozkazującym, w tempie szybkiem. Dziak, bestja, bliziuteńko mieszkał, wycieczka kwadransa nie trwała. Wrzeszczał, klął, pluł, drapał, aż pistolety musiały z pochew wyleźć. To pomogło. No i jest tutaj z nami.
Tu głos mu nieco scichł, spoważniał:
— Powieszony ma być!
Zadrżałyśmy obie i usłyszałyśmy za sobą szczególny dźwięk, wychodzący z ust Ronieckiego, jakieś przeciągłe: pfuuu! Wyglądało to na powstrzymaną chęć splunięcia.
A obok Ronieckiego idący, mały Marjan Tarłowski szepnął:
— Zły początek! Bądź co bądź... człowiek bezbronny!
— Cicho, nie mów nic! Może posłyszeć!
Stanęliśmy jak do ziemi przykuci, w milczeniu.
O kilka kroków przed nami, stał pod rozłożystem drzewem prosty wóz chłopski, w jednego konia zaprzężony i w pobliżu woza szarzały o drzewo oparte dwie rosłe postacie stróżujących nad nim ze strzelbami na plecach powstańców.
Na wozie, wyraźnie w gwiaździstym zmroku widać było cienkiego i wysokiego człowieka, w długiem, aż prawie do stóp ubraniu, z rękoma u piersi związanemi i ze szmatą białego płótna, która zasłaniała mu wraz z oczyma znaczną część twarzy.Głowę miał okrytą tylko gęstemi, siwiejącemi włosami, siwiejąca również broda opadała mu na związane sznurami ręce. Sploty sznurów, krępujących nogi, ukazywały się z pod skraju długiej odzieży.
Jeżeli kiedy człowiek ten — jak opowiadał Florenty — wrzeszczał, pluł, klął, drapał, teraz mu to już przeszło. Teraz już wiedział, że znajduje się na samem dnie niedoli, że nic go nie uratuje, że lada chwila śmiercią ohydną zginąć musi. Śmierć tę widział może, pod przytwierdzonemi do źrenic powiekami, wiszącą i kołyszącą się na tych samych sznurach, których twarde obręcze na nogach i rękach swych uczuwał. Może tułały się mu po głowie przypomnienia różne i z serca wyciskały łzy, może to serce piekł ogień nienawiści i po członkach rozlewały się gryzące strumienie żółci; najpewniej — śmiertelny strach krople krwi ścinał mu w sople lodów i włókna nerwów stężał w nieme od przerażenia struny.
Cokolwiek czuł i myślał, był w tej chwili upostaciowaniem tej męki, która już nie ma ani głosu, ani słów, ani jęków i tylko, jak wiatr niewidzialny, ciałem człowieka kołysze. Na wozie siedząc, kołysał się nieustannie. Z siwiejącemi włosami na głowie i u piersi, z białą chustą na twarzy, to w tył, to naprzód, odginał swą cienką i wysoką postać, miarowo, nieustannie, w milczeniu kamiennem. Widok zaś tego miarowego, powolnego, wiecznego kołysania się, daleko więcej niżby to zdziałać mogły krzyki i przekleństwa, patrzącym krew w żyłach zatrzymywał, w pamięci rył się na zawsze.
Nie wszystkim jednak patrzącym. Jeden z tych, którzy ze strzelbami na plecach pod drzewem stali, odezwał się głosem od śmiechu nabrzmiałym:
— Pokłony wybija... jak przed ikoną!
Zaśmieli się obaj. Leśni strażnicy to byli, chwaty dzielne i chłopy uczciwe, lecz z nietkniętą jeszcze w duszach pierwotną siłą nienawiści, zacięte i mściwe, z tą siłą, która podobno w wojnach zapewnia zwycięstwo.
Roniecki z cicha ich upomniał:
— Nie trzeba śmiać się z nikogo, kto popadł w nieszczęście.
— Oho! A w jakie nieszczęście szelma ten chciał nas wprowadzić!
Mówiąc to, nie śmieli się już, raczej warczeli. Oko za oko, ząb za ząb. Zasada straszliwa, lecz kto na wojnę idzie, musi ją z sobą brać, a my i ci najbliżsi towarzysze nasi, szliśmy na wojnę bez niej... Już nam było niepodobna dłużej na mękę człowieka tego patrzeć.
Wracaliśmy do domu śpiesznie, w milczeniu. Raz tylko towarzyszka moja przemówiła:
— A cóż się stało z chłopcem? Jeżeli tam powróci, prześladować go będą.
— Ale gdzie tam! Jagmin tu go na koniu swoim przywiózł i ztąd zaraz do rodziców odesłał, o opiekę nad nim prosząc. Będzie mu tam jak w niebie... syn prosił...
W sali jadalnej, zaraz u drzwi, towarzyszów naszych wymówki i zapytania spotkały:
— Gdzieżeście byli? Czekamy na was! Do naczelnika idziemy, ale bez ciebie, Arturze, nie można. Ty przemówisz...
— Dlaczego ja?
— Boś najspokojniejszy, a tu trzeba...
— Dobrze w garści się trzymać. Macie rację. Potrafię.
— Idźmy więc. Historja rzeczywiście przykra.
— Tarłowski słusznie mówi: zły początek!
— Petlicą wisielczą ręce brudzić!
— Bezbronnego zwyciężać...
— To jest syn chłopski!
— Jednej z chłopami wiary!
— Obruszymy przeciwko sobie lud!
— Chodźmy! Czas ucieka!
— Chodźmy!
Do salonu we czterech weszli i przed Trauguttem, który wśród kilku członków organizacji siedział, w postawach pełnych uszanowania stanęli. Postawy ich były uszanowania pełne, ale w oczach, na czołach, na wargach, coś takiego im drgało, paliło się, migotało, że wprzód nim słowo z ust któregokolwiek wyjść mogło, Romuald Traugutt, gestem energicznym ramię ku nim wyciągnął i głowę podnosząc rzekł:
— Niech panowie nie mówią. Proszę nie mówić nic. Wiem o co idzie.
Było to bystre przeniknięcie tych głów zapalonych i tych niezaprawionych do posłuszeństwa woli; było to przytomne zapobiegnięcie słowu jakiemuś, które mogło z ust się zerwać, niosąc z sobą konieczność kary i niepodobnego do naprawienia nieszczęścia.
Przez chwilę milczał, prosto w twarze ich patrząc, aż z tym samym spokojem w głosie, którego miał pełne oczy i postawę, mówić zaczął:
— Idzie o człowieka, który dopuścił się względem nas szpiegostwa i donosicielstwa. Prawo wojskowe ma dla postępków takich karę śmierci. Tym razem jednak, z przyczyn mnie wiadomych, ułaskawiam tego człowieka. Niech odwieziony będzie o wiorst kilka od domu tego i tam wśród pola pozostawiony. Zasłony z oczu, ani więzów z rąk i nóg nie zdejmować. Panowie Jagmin, Radowicki i Roniecki wóz z jeńcem eskortować będą i natychmiast po spełnieniu rozkazu mego tu powrócą.
Na zegarek spojrzał:
— Partja wychodzi ztąd za pół godziny.
Trzej wymienieni przez naczelnika młodzieńcy złożyli głębokie ukłony i śpiesznie dom opuścili. Czwarty, Florenty, obok nas przechodząc, do uszu nam szeptem rzucił:
— Co za głowa! Z oczu nam awanturę wyczytał i sam niby tak postanowił:
Czy niby, czy istotnie sam tak postanowił, odgadnąć trudno było. Długo siedział zamyślony i milczący. Gospodarz domu pierwszy przerwał milczenie. Czuł się widocznie niezadowolonym, po ustach mu szpilki ironji biegały.
— Będziesz miał, panie naczelniku, robotę długą i trudną.
— Z czem?
— Z poskramianiem fantazji naszych, sentymentów naszych, warcholstwa naszego. Śmiem zapytać: czy dobrze się stało, że ustąpiłeś?
Podniósł głowę Traugutt i twardo odpowiedział:
— Nie ustąpiłem; ostateczną decyzję tylko powziąłem.
Potem łagodniej już nieco dodał:
— Człowiek ten, do godności urzędu cerkiewnego podniesiony, jest przecież chłopem. Młodzieńcy ci mieli słuszność. Nie od mordowania chłopów zaczynać nam należy. Nie ustąpiłem przed nimi, ale zdanie ich po rozwadze podzieliłem.
Wstał z krzesła. Odbicia światła, w szkłach, które na oczach miał, iskrzysto od ruchu głowy zapłonęły.
— Ilekroć zgodnie z przekonaniem swojem będę mógł zapobiedz wybuchowi warcholstwa, zapobiegnę mu; ilekroć przekonaniu memu w drodze on stanie — poskromię go.
Przy ostatnich słowach, ręka jego, ruchem pomimowolnym, spadła na zawieszone u pasa pistolety.
Trzej jeźdźcy pod ganek domu podjechali, z koni zeskoczyli.
— Siedzi sobie niedaleko drogi na zagonie — flegmatycznie opowiadał Roniecki — i czeka aż go kto przechodzący albo przejeżdżający z pęt wyzwoli. Zapewne stanie się to niebawem, a im później się stanie, tem dla nas lepiej będzie. I jedno tylko mam do zarzucenia ekspedycji, to, że jakimś sposobem opaska kupidynowa z oczu mu się zsunęła i że nas ujrzał, a ujrzawszy poznał.
— Cóż z tego wyniknąć może?
— A no, to tylko, że w razie... okoliczności nieprzyjaznych, my, na jego miejscu, jak leśnik Grzegorz się wyraża, zadyndamy!
Poszli naczelnikowi oznajmić, że rozkaz jego spełniono.
Latarnie na dziedzińcu i gwiazdy na niebie przygasły, wczesny świt wiosenny rozbłękitniać zaczynał powietrze, gdy Traugutt w otoczeniu cywilnych towarzyszów swych, na ganek domu wyszedł. Zaraz też po dziedzińcu rozległ się donośny, metaliczny głos jego:
— W szeregi formuj się! Jazda na koń!
Śpiesznie Radowicki do wodza się zbliżył i z uszanowaniem mówił:
— Żołnierze zapytują, czy wolno im dzień i pochód rozpocząć odśpiewaniem hymnu?
Wódz głową znak potwierdzający uczynił, adjutant zaś z brzegu ganku na cały dziedziniec krzyknął:
— Śpiewanie pozwolone!
Na dziedzińcu odbywały się szybkie, milczące ruchy. Dziesiętnicy i setnicy piechotę w szeregi ustawiali, jazda wsiadła na przyprowadzone od stajen konie.
Traugutt zawołał:
— Jagmin z połową jazdy naprzód!
Przebiegła przed gankiem garść jeźdźców na pięknych koniach, z szablami u boków, konfederatkami nas żegnając i u początku drogi, która z dziedzińca wychodziła w pole, jak wryta przed szeregami pieszemi stanęła. Druga zupełnie do tamtej podobna, stała za dwoma nieco wyosobnionymi i na siodłach nieruchomymi jeźdźcami. Byli nimi wódz partji i jego młody adjutant.
Chwila milczenia, kamiennej ciszy porannej w powietrzu coraz bielszą od szybko powstającego dnia, aż na znak dany przez wodza, stanął w strzemionach młody adjutant i w ciche, białe powietrze rzucił okrzyk dźwięcznego głosu:
— Naprzód! Marsz!
Wtedy, jak fala, która szumnie, lecz poważnie płynie, zaczęli odjeżdżać, odchodzić. Stąpania ludzkie i końskie szemrały głosem przyciszonego wiatru, i nad szumem tym wybuchnęła pieśń kilkuset piersi męskich.
Z pieśnią tą szli i jechali powoli, równo, w porządku niezmąconym, pomiędzy dwoma rzędami strzelistych topoli, naprzeciw jutrzence, która za topolami, szlakiem różanym daleki skłon nieba powlekła.
W błyskach słonecznych, które na szlaku jutrzenki drgać poczęły, płynęła nuta i brzmiały coraz dalsze słowa pieśni.
Ganek domu pełen ludzi wezbrał silnem biciem serc i szeptem błagalnym:
— Boże błogosław!
Byli tam tacy, którzy ramiona ze splecionemi dłońmi ku oddalającym się wyciągali, i tacy, którzy oczy zasłaniali dłońmi. Orszak w niebo patrzał. Z czoła gospodarza domu wyniosłość zniknęła bez śladu i przewlekły się po niem chmury ciężkich myśli, gdy usta, z których ironja bez śladu zniknęła, szeptały:
— Boże, zmiłuj się!

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

...Nie pobłogosławiłeś, Boże!
Nie zlitowałeś się, o Boże!
Dlaczego?
Czy tam, w światłości niebieskiej, dowiedzą się o tem ci, którzy tu żyli i pomarli w piekielnej ciemności?
Kto wiosny owej spostrzegł kwitnące róże? Kto słuchał śpiewów słowiczych?
Dla kwiatów i dla pieśni, dla wiosennych marzeń, zachwytów, spoczynków, nie było czasu, woli, myśli, pamięci. Lasy płonęły.
Z horeckich lasów wylatywały częste wieści i rozlatywały się po przestrzeni szerokiej, budząc w sercach i głowach głębokie i wierne echa.
Poczta obywatelska w energicznym ręku Władysława Orszaka działała nieustannie, wiążąc powstańców ze światem i ludzi po świecie rozproszonych pomiędzy sobą. Człowiek ten, któremu nadaremna tęsknota do wysokiego życia czynu strawiła całą radość młodości, z radością teraz rzucił się w to życie i wraz z garścią pomocników swoich był wszędzie, dowiadywał się o wszystkiem, ostrzegał, doradzał, świat uwiadamiał o tem, co dzieje się w głębi lasów, i głąb lasów o tem, co czyni i przedsiębierze świat.
Tym sposobem poznawane, wewnętrzne życie obozu budziło uczucie radości, nie wolne przecież od pewnego uczucia grozy.
Kędyś tam, na otoczonej odwiecznemi drzewami, rozległej polanie leśnej odbywały się ćwiczenia wojskowe, nieustanne, pracowite, pilne, mające ochotników nieumiejętnych przemienić w żołnierzy, sztuki swej świadomych. Wzbudzało to dla wodza szacunek powszechny i przy opowiadaniach o jego ciężkiej, niezmiernej pracy, wzbijający się do stopnia czci. Ale zarazem panowała tam karność tak surowa, nawet sroga, że ludzi dotąd sprawom wojskowym obcych, zdumieniem przejmowała. Ktoś tam — młodzieniec zaledwie dorosły — już z rozkazu wodza rozstrzelanym został. Ktoś inny był losu takiego bardzo blizki. Za brak posłuszeństwa. A posłuszeństwo łatwe nie było, nie! Regulamin panował koszarowy, czy klasztorny, z niezłomnem dla każdej godziny przeznaczeniem, z nieubłaganem dla każdego człowieka obowiązkiem, z karami, które u szczytu miały karę śmierci dla każdego, bez względu na to, czy bogaty był albo ubogi, uczony albo prostak, najmłodszy albo najstarszy. Wobec sposobu życia, żywienia się, spoczynków nocnych, pracy wymaganej — zrównanie się doskonałe stanów, umysłowości, przyzwyczajeń. Ujęcie wszystkich woli w żelazną obręcz obowiązku, przeciągnięcie nad wszystkiemi głowami nieugiętej linji równości. I groźby ciężkie dla wszystkich, którzyby tę obręcz przekroczyć, nad tę linję wzbić głowy próbowali.
Ludziom, do wrażeń gwałtownych, do czynów krwawych, do dni surowo spędzanych nie nawykłym, jak „mdłym panienkom“, sprowadziło to na skórę dreszcze przerażenia, ale milczeli, czasem mówiąc tylko: „Tak snadź trzeba!" Niemniej wiedzieli wszyscy, że tam, w głębi lasu, obok wroga zewnętrznego czai się i grozi ten jeszcze, którego człowiek każdy w samym sobie nosi.
Siwi ojcowie nizko pochylali zamyślone głowy i matki ukradkiem łzy z oczu ocierały. Po zacisznych kątach domów i w cienistych alejach ogrodów płakiwały dziewczęta. W księżycowe noce widzieć było można u okien otwartych klęczące postacie, z twarzami podniesionemi ku osrebrzonemu niebu, albo u słupów gankowych wyprężające się w powietrzu osrebrzone ramiona z załamanemi dłońmi. Gdy po długich czuwaniach domy usypiały, w ciemnych pokojach odzywały się krótkie krzyki, niewyraźne mowy, tęskliwe wołania. To krzyczeli, mówili, wołali ludzie śpiący.
Lecz w dni białe, na miejscach odkrytych, jawnie i głośno nikt nie wyrzekał, nie płakał, nie buntował się przeciw niczemu. Duma wstąpiła w głowy i zabraniała im jawnej żałości, a w piersiach tkwiła i żałość gasiła ta radość tajemniczego pochodzenia, która sączy się z ofiary, przed ukochanym ołtarzem zabijanej, i krew jej przemienia w oliwę.
Zresztą na biadania, płakania, szemrania czasu nie było.
Żwawo i pracowicie po dworach, dworkach, zagrodach, wypiekano ciemne chleby, wyrabiano białe sery, sporządzano zasoby żywności trwałej, odzieży rozmaitej.
Powozów na drogach prawie wcale widać nie było, gęsto w zamian turkotały wozy i wózki, lekkie a pakowne, wyskakiwały z nich przed progami nizkich domostw kobiety wysmukłe i białe, wpadały do świetlic, w których z nad gospodarskich statków podnosiły się na ich spotkanie postacie kobiece inne nieco, rumiane, tęgie, ogorzałe, lecz tak samo jak tamte jakiemś słońcem świątecznem, czy dusznem rozgrzane i rozpromienione.
Bywało wtedy w tych świetlicach, czyli pokoikach, izbach, mnóstwo gwaru, złożonego z rozmów, zapytań, opowiadań, wzdychań, wykrzyków, pocałunków. Śmiały się z nas barczyste i silne szlachcianki, gdyśmy, obok nich nad statkami gospodarskiemi stojąc, do wspólnej roboty rękawy na szczupłych ramionach zawijały; śmiałyśmy się ze szlachcianek, gdy zapytywały: czy też młodzi panowie, co są w partji, na takim ciemnym, choć i smacznym chlebie poprzestawać zechcą? Śmiałyśmy się wszystkie razem, ilekroć robota jakaś bardzo się nam udała, albo nie udała. A gdyśmy jaką dobrą nowinę, bądź z lasu otrzymaną, bądź w gazetach wyczytaną, przyniosły i opowiedziały, zrazu radość powszechna wybuchała, potem chwiała się w niepokojach, wątpieniach, aż przemieniała się w rozrzewnienie, złożone z radości, niepokojów, wątpień, nadziei, i wyciągały się ku sobie wzajem ramiona wątłe i silne, białe i ogorzałe, spotykały się w pocałunkach usta... Jak pierwsi chrześcijanie w Chrystusie, kochałyśmy się w Polsce.
Zatrzymywały się również wozy i wózki nasze przed niższemi jeszcze niż tamte progami siedlisk leśników, sług dworskich, różnych ludzi małych, teraz dla oczu naszych wielkich, dla serc drogich. Zamieszkiwały je rodziny, przez mężów, synów, braci opuszczone. Nie mogło być, by ciałom ich chleba, a duszom pociechy brakowało. Dzieci bywało tam mnóstwo; na odgłos naszych wózków, jak na spotkanie dobrej nowiny, wylatywały z wesołym hałasem. Smutne żony uśmiechami wdzięcznemi rozjaśniały twarze, a stare matki wlepiały w nas źrenice spłowiałe, gdy wargi jak uschłe liście drżały i szeleściły szeptem:
— Daj Boże! Daj Boże!
Potem wozy i wózki nasze, tak przedmiotami różnemi napełnione, że aż od nich kolorowe i pachnące, zwinnie przetaczały się od dworu do dworu, coraz dalej, coraz dalej, ku kanałowi Królewskiemu, za kanał...
Czasem, na znak przez Orszaka lub pomocników jego dany, wszystko zatrzymywało się, stawało, słuchało: „Teraz nie można! Szpiegi krążą! Wojska przechodzą!“ Albo! „Nie temi drogami! Tamtemi! Tamtemi! Bezpieczniejsze!" Zwłoki bolały; nie bywały też nigdy długie. Zawsze znajdowały się sposoby, jeżeli nie te, co wprzódy, to inne. I znowu, czasem z objazdami dalekiemi, przez okolice wpierw nieznane, brzegami łąk, świecących szkłem wodnych rozlewów, skrajami lasów obrzeżających bezludne ugory, od dworu do dworu, coraz dalej...
Nieraz w drodze zapadały nad nami gwiaździste lub pochmurne noce, nieraz o sinem świtaniu mijałyśmy jakieś domostwo nizkie, z grzędami jaskrawych kwiatów przed progiem, i wolały na nas ztamtąd znajome głosy, abyśmy zatrzymały się, odpoczęły... Bywały cudne wschody słońca na niebie, różane od jutrzenek, gdyśmy, bezsenne i spragnione, piły z glinianych kubków mleko pieniste, nad oblanemi rosą grzędami ognistych nasturcji i piwonji.
I tylko — niestety — wozy i wózki nasze nie zatrzymywały się nigdy przed chatami chłopskiemi.
Chaty te były przed nami zamknięte — niestety!
Zamykały je przed nami różnice wiary i mowy, błędy przodków naszych — niestety! niestety!
I była to skała, o którą rozbiła się nawa nasza, na straszliwe morze wypuszczona, — niestety!
Na której piękny żagiel nasz rozdarł się — niestety!
Z której, po krótkim dniu słonecznym spłynęła na nas noc ciemna, duszna, zimna, nieprzebyta — niestety!
Zamknięta przed nami chata chłopska była to ta skała — niestety! niestety! niestety!
Staczali bitwy...
Rozumiesz, że naocznym świadkiem ich być nie mogłam, a chociaż wiele, wiele razy słuchałam opowiadań o nich naocznych świadków, zrozumiesz, że dla ich malowania potrzeba ręki, do czego innego niż moja zaprawionej.
Do czego zaprawiała się ręka moja, ty wiesz! Na tym świecie bratobójczym, od złości żółtym i od krwi czerwonym, zaprawiała się ona do zdejmowania z nieba wysokich, czystych, kojących błękitów. Szalona była? To prawda. Lecz nie wymagaj teraz od niej farb czerwonych.
To jednak powiem, że stoczyli kilka pomyślnych bitew z wojskami, które ich po zaroślach, cieniach, labiryntach leśnych szukały, ścigały, tym nowym dla siebie sposobem wojowania niecierpliwione, rozjątrzone.
Tak nieraz kraje inne broniły się od niewoli, albo zrzucały z siebie niewolę za tarczami swoich gór i skał. Myśmy górskich zasłon, ani skalnych wierzchołków nie mieli, tylko tę jedną tarczę zieloną, odwieczne gniazdo rodu, z którego teraz ród uczynił sobie twierdzę, a raczej wiele twierdz z osadzonemi w szumiących ścianach ich załogami.
Drobne liczbą musiały być te załogi, aby przez tę drobność właśnie posiadać lekkość, łatwość przenoszenia się z miejsca na miejsce, rozlatywania się i zlatywania nakształt ptaków, które przed myśliwcem umykają, a sposobność pomyślną dostrzegłszy, spadają na niego gromadą skrzydlatą, dziobatą, zawsze rozlecieć się i znowu zlecieć gotową.
Drobnemi załogi te z natury być musiały, ale także i bardzo licznemi. Aby starczyć, aby skutecznie czoło stawić ogromnemu i w formy regularne ukształtowanemu wojsku, ilość ich musiałaby być ogromna, musiałaby powierzchnię kraju usiać tak gęsto, jak gęsto gwiazdy usiewają sierpniowe niebo. Była niewielka, była za mała. Skurczyła ją, wzrost jej zatamowała, do stanu pożogi szerokiej, zwycięskiej, nie dopuściła — niestety! — zamknięta chata chłopska.
W zielonej twierdzy lasów horeckich załoga okazała się dzielną i mężną. Tygodnie upływały, bitwy były staczane, a ona nie przestawała trwać, przeciwnie miała niebawem wzrosnąć w liczbę i siłę przez połączenie się z inną, jej podobną, którą ze stron niezbyt dalekich wiódł ku niej...
Jak dzwonek, radośną wieść ogłaszający, zabrzmiało w ustach ludzkich imię: Leliwa. Było to przybrane imię; ukrywało się pod niem inne, nam zresztą wiadome. Bił od imienia tego blask pięknej sławy, szły przed nim opowieści do legend podobne. Ci i owi mówili, szeptali: „Gdy się dwaj tacy wodzowie, gdy się dwa takie oddziały połączą..." I upatrywali w tem połączeniu zawiązek narodowego, regularnego wojska, albo spodziewali się po niem jakiegoś czynu tak rozgłośnego, zwycięstwa tak potężnego, że jak błyskawica firmament rozświeci, jak prądem elektrycznym ludźmi wstrząśnie i wszystkich do walki pociągnie, może nawet chatę chłopską przed nią otworzy.
Takie były marzenia, — ale niechaj nie mówi nikt, że urojenia. Niechaj nikt marzeń wielkich z próżnemi urojeniami nie miesza, bo na dnie ich częstokroć spoczywa prawda, której tylko twarda tłocznia złej rzeczywistości ziścić się nie dała. Dusza ludzka, do wielkości stworzona, o niej w roztęskieniu śni. Sny nie sprawdzają się, lecz w nich jest prawda nie w wichrach, które kurzawy marne z ziemi podnoszą, z nich dla niej mogiłę usypują. Otworzy się kiedyś mogiła, i wyjdzie z niej zwycięska prawda snów wielkich...
Gromadziły się naprzeciw załodze twierdzy horeckiej wojska liczne. Dlaczego aż tak liczne, przyczyn było wiele. Wytrzymałość jej i trwałość zadziwiały, budząc błędne przypuszczenia o jej liczbie i zasobach; zwycięstwa przez nią odnoszone upokarzały, gniewały, jątrzyły. Trzeba raz z tem skończyć. Pochód Leliwy przez lasy i moczary, powolny i skryty, zupełnie tajemnym jednak, ani cel jego nieznanym zostać nie mógł. Niedobrze w zamian znana, cieniami lasów, pustkowiem moczarów okryta była oddziału tego siła. Głębokie lasy, bezludne pustkowia, drogi tylko przez klucze wędrownych ptaków wykreślane, tajemnic dobrze strzegą, a w każdej tajemnicy tkwi ziarnko grozy, i narzędziem optycznem, najwięcej powiększającem przedmioty, jest ich tajemniczość. Trzeba tedy przeszkodzić zlaniu się dwóch oddziałów, które gdy się dokona, przedstawi niewiadomą siły i celów najbliższych. Nakoniec, nie było takiego Argusowego oka, któreby w każdem dniu i o każdej godzinie wiedzieć mogło, czy już nie dokonało się, wczoraj może, ubiegłej nocy może, przed godziną może... A jeżeli się to już stało? przeciw cyfrze niewiadomej występować musiała cyfra wielka... Takie były przyczyny, dla których przeciw załodze twierdzy horeckiej wyprawić musiano ilość wojska, w stosunku do jej ilości wielką.
O tem, że tak być miało, wiedzieliśmy i wiedział obóz. Niedarmo Orszak i pomocnicy jego pracowali. Niewiadomym tylko pozostawał dzień, w którym wojska ku lasom horeckim przyciągną.
Do dnia tego sposobiono się w obozie; do następstw jego przysposobić się musiała organizacja.
W wypadku każdym przewidywana była liczba znaczna rannych, a w wypadku rozproszenia, znaczniejsza jeszcze tych, którzy schronienia krótszego lub dłuższego potrzebować będą.
Okazała się konieczność zgromadzenia pewnego zasobu chętnych sił ludzkich, w jaknajwiększem pobliżu miejsca przyszłej i zapewne niedalekiej w czasie walki.
Dwór z dużym, murowanym domem, trochę na ruinę wyglądającym, zaniedbany, smutny, prawie ponury w swych białych brzozach i prawie czarnych świerkach. Mieszkał w nim człowiek samotny, oddawna ciężką niemocą złożony i panowała towarzysząca zwykle niemocy i samotności, cisza.
Lecz w tym momencie, ani ciężka niemoc, ani orszak jej, z odosobnienia i smutku złożony, przeszkodą być nie mogły. Przeciwnie, odosobnienie, zaniedbanie, sława grobu, w którym przeciągle dogorywa człowiek już prawie umarły, dobroczynnie usuwały podejrzenie, przypuszczenie, że zakraść się tu mogła jakakolwiek fala wrzącego dokoła potoku.
Zakradła się jednak i żadnym głośnym objawem nie zdradzała swego istnienia. Białe brzozy i ciemne świerki zdawały się ocieniać grób.
W pokojach wysokich, oddawna zaniedbanych, wśród sprzętów nielicznych i ścian prawie nagich, zwinnie krzątały się kobiety, długie rozmowy staczali mężczyźni. Pierwsze stale tu przebywały; drudzy zjeżdżali się, to rozjeżdżali, w sposób najmniej dla oczu i uszu ludzkich wyraźny.
Nad stołami wznosiły się stosy sporządzanych szarpi, bandaży, rodzaju różnego bielizn i odzieży; u ścian bielały troskliwie usłane pościele; gdzieindziej ważono, mierzono, przysposabiano kuchenne i spiżarniane zasoby.
W noc chmurną i dżdżystą ktoś do drzwi prowadzących na ogród zapukał.
— Kto tam?
Za szklanemi drzwiami stała postać w ciemności czarna, lecz głos znajomy wymówił imię znane. To jeden z przebywających w obozie lekarzy.
Pieszo przeszedł przestrzeń, dzielącą obóz od kanału, wpław przebył kanał i przyszedł tu, aby udzielić rozporządzeń, czy wskazówek, tyczących się przyszłych rannych.
Godzinę tylko zabawi i przed wschodem słońca z powrotem znajdzie się w obozie. Odzieży osuszać nie będzie, bo niewarto czynić tego przed powrotnem wkrótce rzuceniem się do wody. Więc wodą ociekający, pijąc pośpiesznie rozgrzewający napój, mówi nam, co w domu znajdować się powinno, co czynić, jak sobie w wypadkach różnych radzić, w razie, gdyby żaden z lekarzy obozowych nie stawił się na chwilę odpowiednią. Stać się to łatwo może, dla tej choćby przyczyny, że żaden może już nie żyć. I o tem jednak pomyśleć należy, aby nieżyjących czy uwięzionych, ktoś żyjący i wolny zastąpił. Kogo, zkąd, do zastępstwa wezwać? Zaraz też oznajmić, uprzedzić: gdzie, kiedy.
Przed wschodem słońca młody lekarz znowu kanał Królewski przepływał i ścieżkami leśnemi ku obozowi dążył, a niewiele później, o wczesnym poranku, niepozorna bryczka, z dwiema siedzącemi na niej kobietami, przetaczała się od zaniedbanego dworu do miasteczka, o mil kilka oddalonego.
Różowej jutrzenki dnia tego na niebie nie było, szare chmury wschód słońca zasłaniały, na piaszczystej, nudnej drodze dął wiatr silny i biczami zimnego deszczu smagał. W mgle deszczowej karłowate sośniny na żółtych piaskach wyglądały jałowo i nędznie; po obu stronach drogi, tu i ówdzie, wysokie dziewanny, całe w kwiecie, przez wiatr miotane, zdawały się rozpaczać i ociekać żółtemi łzami. Czarne wrony, na zarośla zlatując, krakały. Na sercu leżał ciężar niewiadomego pochodzenia: może w smutku natury — przeczucie smutku, o! jakiego smutku życia!
W miasteczku panował wielki ruch, pomimo że przestraszona ludność mało ukazywała się na mokrych dnia tego uliczkach. Ruch pochodził od wojska, którego liczba znaczna tylko co tu przybyła, a kiedy odejść ztąd miała, nikt nie wiedział. Nie zaraz jednak pewno, bo oficerowie i żołnierze roztasowywali się po domostwach; plecy żołnierskie były już bez tornistrów, grzbiety końskie bez siodeł. Szare od deszczu powietrze napełniały czerwone i żółte plamy mundurów, sylwetki zwierząt, wozów, ładunków na wozach, panował zamęt i hasła życia niespokojnego, które, przystanąwszy na chwilę, wzdęło się butą i pewnością swojej nieprzemożnej siły.
Wśród pstrocizny wojskowych ubrań i natłoku śmiałych ruchów przesuwały się, przebiegały postacie mieszkańców, pokorne, śpieszące, wylękłe, z twarzami pobladłemi; z wrzawy grubych głosów wyrzynały się piskliwe krzyki kobiet i płacze niemowląt.
O południu dnia tego przyjechał do nas Orszak i oznajmił:
— Jutro!
Dlaczego aż jutro, skoro do miejsca tak blizkiego już nadciągnęli? Czekają zapewne na nadciągnięcie innych...
Przed zmrokiem, naczelnik organizacji udał się do obozu dla pomówienia z naczelnikiem partji. Prowadził go przez las jemu nieznany, wybornie go znający, stary stolarz Antoni, który syna miał w partji. Wczoraj tu przyszedł z miasteczka, w którem warsztat swój posiadał, z zapytaniem: co tam z naszymi słychać? A teraz śmiał się pod białym wąsem i ręce zacierał, ciesząc się: „Chłopca mojego zobaczę!"
Niewiele przed północą powrócili, i z twarzy naczelnika organizacji widać było, że nie zadowolnił go wynik rozmowy. Z Orszakiem i starym Ronieckim, który o późnym wieczorze tu przybył, długo w noc pocichu rozmawiali. Zdaje się, że szło o to, aby Traugutt uniknął bitwy z siłą tak przeważającą, przez cofnięcie się w ciągu nocy dalej, głębiej w lasy, które łączyły z horeckiemi, i że on na to się nie zgodził. Zdaje się, że przyczyną niezgodzenia się były niedogodności gruntu, które przyśpieszonym pochodem przebywać wypadałoby, i obawa, aby rozkaz cofania się nie osłabił odwagi i ufności w siebie świeżego żołnierza.
Noc była bezsenna i niespokojna. Wiele niepokoju przyczyniła Czernicka, żona nadleśnego, której mąż, strzelec wyśmienity i syn dwudziestoletni, jedynak, byli w partji. Gospodyni, doskonała kobieta, pracowita i uczciwa, była nam tu w zajęciach naszych bardzo użyteczna, i lubiłyśmy ją, choć pokryjomu uśmiechałyśmy się czasem z jej gadatliwości niezrównanej, głosiku piskliwego i niezwykle wysokiej a cienkiej figury, u której szczytu, żałośnie jakoś sterczał z tyłu czaszki cieniutki, czarny, spiralnie zwinięty warkoczyk. Z tą Czerniusią naszą, wesołą zwykle, czynną, raźną i aż nadto mówną, tej nocy nie wiedzieć co się stało. Wstąpił w nią jakiś duch niepokoju, strachu, tęsknoty, nad którym nic zapanować nie mogło. I był to duch w gadatliwej kobiecie tej bardzo dziwny, bo jak grób milczący i tylko przymuszający ją do ciągłego chodzenia, snucia się dokoła nas, patrzenia w twarze nasze małemi, czarnemi oczkami, z których wyglądała jakaś niewysłowiona i żadnem słowem nie wyrażana męka. Do spoczynku położyć się nie chciała, jeść ani mówić z nami niechciała, robić nic nie mogła i tylko, z żałośnym warkoczykiem swym u szczytu długiej i cienkiej figury, z drobną, żółtą twarzą, w męce nieprzemożonej skurczona chodziła wciąż, chodziła, snuła się pod ścianami, dokoła stołów, a za nią chodził po ścianach długi i cienki jej cień. Zatrzymywała się czasem u otwartych drzwi pokoju, w którym mężczyźni rozmawiali i zdaje się, że podsłuchiwała ich rozmowę... Ta, przez długie godziny nocne, w milczeniu grobowem chodząca wciąż i chodząca z męką na twarzy postać, przypominała nam owego na wozie kołyszącego się wciąż i kołyszącego dziaka. Mdlały i bolały od jej widoku wszystkie nerwy.
Dzień wszedł słoneczny upalny, duszny, ze szmatami chmur, przewłóczącemi się pod wyiskrzonem niebem.
W pokoju wysokim, prawie pustym, kilkanaście osób, kobiet i mężczyzn, stało u szczelnie pozamykanych okien, patrząc przez wielkie, lecz mętne od zaniedbania szyby, na przechodzące i przejeżdżające wojsko.
Przejeżdżało i przechodziło szeroką, piaszczystą drogą za bramą i ogrodzeniem dziedzińca, tak blizko, że można było wyraźnie dostrzegać postacie oddzielne, barwy ubrań i koni.
Rozłożyste gałęzie drzew, rosnących za oknami, część szczegółów zasłaniały; rozchylał je, to znowu łączył, wiatr dość silny, i było to tak jakby niewidzialne jakieś ręce rozsuwały, to zasuwały zielone firanki, przed obrazem ruchomym, jaskrawym, błyszczącym, przesuwającym się długo... długo...
Szli i jechali, szli i jechali, z krótkiemi czasem przerwami wśród oddziałów. Ubranie ich w świetle słonecznem iskrzyło się od barw i metalów, bronie błyszczały, kroki monotonne szumiały, nie kiedy głucho grzmiały.
Siła. Siła liczby i żelaza. Siła wielka. Nie setki już mniejsze lub większe, jak wprzódy, ale tysiące.
W pokoju panowało milczenie, szmerem oddechów nawet nie mącone, bo przeciągająca przed oczyma siła składała się na oddechach, tamowała je i dławiła gardła. W tem milczeniu czyjś głos wymówił:
— Jenerał!
Kilka powozów zwolna toczyło się po piaszczystej drodze. Jeden z nich nalany był jaskrawą czerwonością i zaświeciły w nim jakieś srebrne włosy. Kilka rumianych twarzy dokoła tej srebrnej głowy, mnóstwo jeźdźców i koni dokoła powozu, od pozłacanych bronzów błyszczącego.
Była chwila, w której zdawać się mogło, że powóz stanie przed bramą dworu — i krew w żyłach zastygła. Wysiądą z powozu, wejdą do domu, może będą szukali tego, czego dom ten pełny, może będą zapytywali o to, o czem ustom naszym mówić przed nimi za cenę życia nie podobna...
Ale nie; to tylko w grzęzkim piasku koła powozu obroty swe zwolniły. Stangret, z ramionami w czerwonych rękawach jak struny wyprężonemi, przed piersią w czarny aksamit ubraną, gwizdnął, konie okryte mosiądzem błyszczącym i brzęczącym ruszyły prędzej, powóz minął bramę, za nim, w otoczeniu jeźdźców przesunął się jeszcze i jeszcze jeden. Sztab jeneralski. Za powozami pełnemi ludzi młodych jeszcze, jak na bal wystrojonych, z ożywieniem gestykulujących, znowu wojsko piesze, konne, potem jeszcze bryki wojskowe na zielono pomalowane, ładunkami spiętrzone i nakoniec proste wozy chłopskie, potrzebom jakimś żołnierskim służyć zapewne mające. Wiele chłopskich wozów; powożą niemi ludzie w szarych siermięgach i baranich czapach, nad twarzami ciemnemi, obrosłemi, obojętnemi, znudzonemi.
Do jednostajnie przed obu zapaśnikami zamkniętej chaty chłopskiej zapukała siła, ludzi tych z niej wyprowadziła i za sobą prowadziła. Milczący Sfinks, leniwie i obojętnie ciągnął za tysiącogłowym kolosem, a zbiorowe oblicze jego z pod czap baranich zdawało się mówić: „Muszę!" i „Wszystko mi jedno!"
Nakoniec opustoszała piaszczysta droga, i nic już na niej nie było, oprócz tumanów kurzawy, żółtemi strzępami opadającej na poblizkie drzewa.
Odstąpiliśmy od okien i usiedliśmy, gdzie komu było najbliżej. Nikt nic nie mówił, zdaje się, że nikt nikogo i nic dokoła nie spostrzegał. Myśli w głowach milczały, na sercach leżały bryły lodu.
Służący ukazał się we drzwiach otwartych i dziwnie cichym głosem oznajmił podany obiad. Nikt długo nie czynił najmniejszego poruszenia, a potem ktoś wstał i przymknął drzwi pokoju, w którym krzątała się służba i podzwaniały naczynia stołowe. Powszednie widoki stały się dla dusz nieznośne, powszednie potrzeby w ciałach umilkły. Nic, tylko ten kolos, który tylko co przed oknami przeciągnął, tylko ta siła żelazna, ogromna i przed oczyma, w uszach, jej błyski, barwy, brzęki, turkoty, tętenty...
Zupełnie niepodobna mi powiedzieć, ile czasu upłynęło do tej chwili, do tej niespodziewanej tak rychło chwili, w której za domem, nie w bezpośredniej jego blizkości, ale w niewielkiem oddaleniu, uderzył w powietrze stuk ogromny — i my wszyscy zerwaliśmy się na nogi, z jednym u wszystkich okrzykiem:
— Strzelają!
Potem krótki pomiędzy nami zgiełk zapytań, zadziwień.
— Już! tak rychło? Jak to? gdzie tak blizko? Oni przecież w głębi lasu... a strzały u jego brzegów, nad kanałem.
Pośrodku przestrzeni, dzielącej dwór od kanału, wznosiło się wzgórze dość wysokie, nie wiedzieć jak wśród płaszczyzny tej powstałe. Na piaszczystych jego zboczach rosły sośniny cienkie i rzadkie, krzaki jałowcowe, mchy i czombry.
Szerokim otworem pozostały za nami drzwi domu, pustką stanęły pokoje domu; biegliśmy ku wzgórzu, i nie dosięgliśmy jeszcze wierzchołka, gdy las zahuczał potężnym, przeciągłym grzmotem.
Tak, las zagrzmiał. Bo gdy z tej strony niedalekiego i nie szerokiego szlaku wody, nieprzejrzaną wstęgą ludzi i koni rozwijało się wojsko, gdy na różnych punktach powierzchni wodnej, blizkich, dalszych, dalekich, widać było przebywające wodę jego oddziały, strona tamta, przeciwna, pusta była i bezludna. Nic tam nie było, krom nierównego w swej szerokości pasu łąki nadbrzeżnej i za nią — pogiętej w zagłębienia i wypukłości, ciemnej ściany lasu.
W ciemnej, nieruchomej, milczącej ścianie lasu grzmiało i błyskało, poczem stawała się ona znowu ciemną, nieruchomą, milczącą.
Budziła się w zaczarowanym pałacu swoim straszna baśń...
Jakiś wśród nas przytłumiony głos wymówił:
— Partję na brzeg lasu przyprowadził...
Inny wnet dodał:
— Przeprawy przez kanał broni...
— Nie, nie! Tego dokazać-by nie potrafił i wie o tem. Żołnierza swego na duchu podnosi!...
Naczelnik organizacji do Orszaka, Ronieckiego i innych starszych, rzekł:
— Oznajmia, że bitwę przyjmuje...
Jeżeli w słowach tych była ironja, to nawskroś przejmował ją ból.
Wielkie masy zbrojne, wobec niespodzianki, która je zaskoczyła, spokojne były i milczące. Poruszały się z powolnością rzeczy ciężkich, które utrzymywane są przez doskonałe karby na linjach stałych i prostych. Żadna drobina nie odrywała się luźnie od tej potężnej całości, żaden zamęt nie objawiał się w żelaznym tym porządku. Liczne i z oddala czarne jej oddziały, na wielu jednocześnie punktach przebywały wodę i przebywszy ją okrywały szlak nadbrzeżnej łąki.
A las na to wyładowywanie się u stóp jego siły, najeżonej żelaznemi ostrzami, patrzał przez dość długie chwile w milczeniach kamiennych i zdawać się mogło, że w nim nic nie istniało krom drzemiącej w zaklętym pałacu baśni, aż znowu, nagle, coś na zielonym jego podłożu zrywało się z ogromnym stukiem, który ciemne ślady swoje tu i ówdzie, na łące i wodzie pozostawiał.
Tu i ówdzie, na łąkę i wodę upadało coś, co z oddalenia miało pozór plam drobnych i ciemnych. Podnoszono to i składano na wozy chłopskie, u których nie było już powoźników.
Sfinks, na odgłos grzmotów, rozlegających się u brzegu lasu, rozproszył się na gromadki, które przestrzenią jak największą od tego, co się działo, życie własne odgradzać usiłowały. Kilka jego baranich czap zabiegło aż na nasze wzgórze i z za cienkich sośnin wychylało oblicze ciemne, włosem zarosłe, czasem ciekawe, czasem złośliwe, najczęściej obojętnie mówiąc: „Nie obchodzicie nas ani jedni, ani drudzy, i walka wasza nic nas nie obchodzi. Wszystko nam jedno"!
Tak na toczące się po górskich wyżynach boje ateńczyków z lacedomończykami, z przyziemnych siedlisk swych spoglądać musieli heloci.
Jeszcze raz grzmotem przemówił las, jeszcze i jeszcze raz, aż umilkł.
Zerwała się była baśń z zielonej pościeli, krzyknęła i znowu opadła w zaklętą ciszę. Teraz w tajemne, głębokie jej pielesze, wpływały szumiące, błyszczące potoki. Na wielu jednocześnie punktach wpływały powoli, znikały, aż zniknęły. Za niemi na ostatku wciągnęły w ciemną, uciszoną ścianę wozy z czapami baraniemi, i nic już niebyło.
Nic już nie było, prócz błękitnego szlaku wody pomiędzy szlakami łąk zdeptanych, chmur, które nabrzmiałemi szmatami chodziły po niebie, i wiatru, który kołysał wierzchy cienkich sosen. Mocny zapach podnosił się od rozrzuconych po wzgórzu liljowych plam czombru.
Długo, bardzo długo nie działo się nic wcale. Gromadka ludzi, na wzgórzu stojących i siedzących, zrzadka zamieniała się cichemi słowy. Potrzeby szeptania nie było. Drobne ptaki chyba, z trwogi po jałowcach i sosnach umilkłe, podsłuchiwaćby nas mogły. Lecz bywają wzruszenia, które niemocą dotykają głosowe struny, i momenty, w których człowiek, na głos Boga oczekując, swojego podnieść nie śmie.
Ktoś cicho zapytał:
— A teraz gdzie... gdzie...
Ktoś inny podjął niedokończone pytanie:
— Gdzie spotkają się?
Kędyś... w głębokościach lasu. Ale nie zaraz! nie zaraz!
— Takiej ciężkiej masie zbrojnego wojska posuwać się przez lasy gęste...
Uśmiechy wybiegły na twarze.
— Nie łatwo!
— Żołnierz, nawykły do pól otwartych, lasu nienawidzi...
— Dowódcy go nie znają...
— Chłopi drogi pokazują... prowadzą...
Uśmiechy na twarzach pogasły. Serca przewiercił ból. O, czasie, roznosicielu pomst, spadających na głowy niewinne, najlepsze! Ale czy ta pomsta i nad głowami mścicieli także nie rozwiesi całunu ciemności?
Słuchajcie! słuchajcie! Z cichego łoża lasu znowu zrywają się zaklęte baśnie i rozmawiać z sobą zaczynają! Zamieniają się grzmotami, długiemi hukami, które następują po sobie coraz szybciej, coraz dłuższe i grzmotliwsze.
Nie widać nic, tylko te dwa grzmoty, toczące się w głębinach lasu, świat sobą napełniają...
Nie widać nic; słuch tylko pracuje, a praca to ciężka. Krew od niej we wszystkich pulsach stuka, jak pośpieszne uderzenia młotów.
Ktoś wśród nas zcicha tłómaczy:
— Te monotonne, ciężkie, jakby zbite w sobie huczenia to rotowy ogień wojska... a te krótsze, słabsze, jakby z mnóstwa drobnych i szybko po sobie następujących stuknięć złożone, to ogień naszych...
— A podwójne, odosobnione stuknięcia, czy słyszycie? taf, taf! — taf, taf! To nie dość wyuczeni, czy niesforni — z dubeltówek!
Słychać krzyk. Tłumny, zgiełkliwy krzyk, raczej ogromne krótkie wrzaśnięcie wzbiło się nad ścianę lasu, a wnet po niem potoczył się w jego głębi rotowy ogień dłuższy, potężniejszy od poprzedzających.
— To wojsko krzyknęło: hura! Pchnięto do bitwy nowe roty!
Wtem za nami, obróconymi w stronę lasu, głos jakiś donośnie wymówi:
— Módlmy się!
Obejrzeliśmy się wszyscy. Za nami, pomiędzy dwoma cienkiemi pniami sosen, stała Czernicka. Wysoka i cienka, twarz drobną i żółtą wysoko podnosiła ku niebu, i wysoko nad głowę podnosiły się jej ramiona, na których chusta, okrywająca plecy, rozpinała się jak dwa skrzydła, z nici czarnych i żółtych utkane, przeświecone słońcem. Zawołała:
— Módlmy się!
I upadła na ziemię, z ramionami nad głową wyciągniętemi, czoło do mchu suchego przyciskając. Chusta rozłożyła się po obu jej stronach, jak omdlałe skrzydła, i z nad mchu głos silny, głuchem, głębokiem stękaniem podszyty, mówić począł:
— Chryste, usłysz nas! Chryste, wysłuchaj nas! Chryste z nieba Boże!...
W lesie grzmiało nieustannie.
Kilka osób uklękło, inne zostały w postawach stojących.
W postawie stojącej został naczelnik organizacji, i urosły, urodziwy, ze skrzyżowanemi u piersi ramiony, na tle nędznego drzewa, o które się opierał, podobny był do posągu, w myślach straszliwych skamieniałego. Straszliwe myśli rznęły mu czoło w mnóstwo fałd i zmarszczek, że wydawał się o dziesięć lat starszym, niżeli był wczoraj. Dalej nieco za nim, przez iglastą zasłonę gałęzi widać tylko dwie czaszki, siwemi włosami okryte i bardzo ku sobie zbliżone. To Roniecki, biały ojciec dwóch śmiertelnie może już tam zaczerwienionych synów, i stolarz Antoni. Snadź o czemś rozmawiają zcicha, lecz żywo, bo z za iglastej zasłony raz w raz ukazują się ręce ich, to bielsze to ciemniejsze, czyniąc dziwne ruchy i gesty. Te ręce mówią, żalą się, trwożą, nienawidzą...
W lesie grzmiało nieustannie.
Tuż przy mnie z czołem do sosny przyciśniętem klęczała siostra Marjana Tarłowskiego, młodziutka Anielka. Rodzeństwo to nazwano parą ładnych dzieci. Podobno ładną, złotowłosą dziewczynę pokochał był piękny Jagmin. Teraz złote włosy rozsypały się po dziecinnie drobnej jej kibici, profil twarzy zasłoniły, i widać było tylko dwie bardzo małe ręce splecione tak silnie, że aż krwią nabiegłe, przyciskające pierś wątłą i tak nieruchomą, jakby oddech jej ustał i życie w niej zastygło. Po opadłem igliwiu sosnowem zaszeleściły lekkie kroki. To Stefunia, cała blada, szła do rozciągniętej na ziemi Czernickiej, przy niej uklękła i białą ręką gładzić poczęła jej włosy, spiralną linją warkoczyka żałośnie z tyłu czaszki ku górze sterczące. Zdaje się, że szeptała nad jej głową jakieś słowa pokrzepienia, czy współczucia, które zapewne słuchu jej nie dochodziły, bo od ziemi szedł wciąż głos donośny, głuchem stękaniem podszyty:
— Jezu, słońce sprawiedliwości, zmiłuj się nad nami! Jezu, ojcze przyszłego wieku...
Poważny głos Orszaka z wtórem kilku głosów kobiecych odpowiedział:
— Zmiłuj się nad nami!
W lesie grzmiało jeszcze.
Ktoś kilka razy krzyknął przeraźliwie, poczem spazmatycznie śmiać się i szlochać zaczął. To służąca moja, Marylka Jaroszyńska, której trzej młodzi bracia byli tam. Podnosiła ją z ziemi, obejmowała, uspokajała Klementyna Roniecka, wysmukła panna z pięknemi oczyma i myślącem czołem. Na pomoc im śpieszyło kilku mężczyzn...
W lesie grzmiało ciągle.
Klęczałam na kobierczyku liljowego czombru, i takież kobierczyki, mniejsze, większe, po zboczu wzgórza zbiegały coraz niżej, aż na białe piaski, które słały się daleko, pod szlak nadbrzeżnej łąki. Na piaski i na łąki, od sosen i wierzb, kładły się cienie długie, ukośne, jak bywa zwykle o zachodach słońca. Słońce nizko już stało nad samym lasem, a wielka twarz jego, złota, pogodna, patrzała na nas obojętnie i spokojnie, tak, jak wtedy ów zegar z nad czarnej kolumny, jak czas wiekuista i w wiekuistości swojej niewzruszona.
W lesie grzmiało jeszcze.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Zmrok zapadał. Nie było już nad lasem słońca. Wiatr spędził z pod nieba chmury i ucichł. Na niebie wystąpiło trochę tylko gwiazd bladych, jak w porach pełni księżycowych bywa zwykle.
W lesie ustały grzmoty, lecz nie uczyniło się w nim zupełnie cicho. Po głębiach jego bliższych, dalszych, dalekich, szły i rozchodziły się głośne, to cichsze, to zaledwie echowe pogłosy nawoływania, hukania.
— Heej-haaaa! Hoo-hooj! — wołała tam baśń zaklęta, która dziś w sen i milczenie zakląć się nie mogła.
Tu i ówdzie, dalej, bliżej, jakby ktoś kogoś ścigał, jakby kto kogo do ścigania naglił. I wśród wołań tych tajemniczych, przeciągłych, echowych, kiedy niekiedy gromkie, krótkie, podwójne wystrzały: taf-taf! taf-taf!
Co wystrzały te znaczyły? nikt nie wiedział. Co wołania owe znaczyły? nikt nie wiedział.
Nagle rozebrzmiał w lesie taki sam, jak parę razy już przedtem, krzyk gromowy, zbiorowy, raczej wstrząśnięcie. To żołnierskie, wielotysięczne: hurra!
Potem znowu takie same jak wprzódy wołania, tylko coraz dalsze, i takie same jak wprzódy stuki dubeltowe: taf-taf! taf-taf! tylko coraz rzadsze...
Włosy na głowach powstawały.
Z za dalekiego skrętu lasu ukazywać się począł czerwony księżyc w pełni. Godzina musiała być już późna: musiała być nocna, gdyż księżyc w tej porze wschodził około północy. Po wodzie, po piaskach, po wzgórzu, rozlało się czerwonawe półświatło. Las ucichł zupełnie.
Co się tam działo? Co się tam dzieje? Nie podobna było ani dojrzeć, ani dosłyszeć ztąd rzucania się ciał ludzkich na wody kanału; ku wodom tym przecież zwracał się z natężeniem nasz wzrok i słuch.
Księżyc wyrastał nad lasem, aż stanął nad nim okrągły, ogromny, czerwony.
W ciszy, kędyś u skłonu wzgórza, coś zaszemrało pomiędzy sosnami, niezrozumiale zrazu, potem wyraźniej:
— Mamo! Mamo!
Szmer to był, szept, raczej powiew smutny, jednak usłyszała go Czernicka i z krzykiem: „Stasiek!“ porwała się z pomiędzy sosen. Jak cień wysoki i cienki, ze skrzydłem rozwianej chusty za plecami, w czerwonem świetle zlatywała ze wzgórza, i zlatywał z nią razem głos jej zdyszany, wołający:
— Stasiek! A ojciec? Jezu Boże mocny! Co się stało... Ojciec gdzie? Jezu, przez mękę i krwawy pot Twój! Ty żyjesz Stasiek! A ojciec? Co stało się?... Mów...
Ale wysmukły i bardzo blady wyrostek, w szerokim pasie na zmoczonej odzieży, mówić nie mógł. Rękę podniósł do szyi owiniętej szmatą od krwi czerwoną, zachwiał się i w ramiona matki upadł...
Od kanału ukazywać się zaczęły na łące i piaskach, cienie ku nam dążące, z oddalenia drobne, w czerwonawem świetle czarne cienie ludzkie...

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

...Jezu, słońce sprawiedliwości, ojcze przyszłego wieku, kiedyż wiek Twój i sprawiedliwość nad światem wzejdą?



OFICER.
(R. 1863.)

W pewien wieczór zimowy, długi i samotny, rzekła do mnie dawna, bliska znajoma moja.
Dobrze; życzenie twoje spełnię. Opowiadać ci będę o tych dziejach dawnych, widzianych, słyszanych, odczutych, przeżytych, na dnie pamięci i na dnie serca wiecznie żyjących. Strumień czasu po nich płynął i pod wartkiemi jego falami bladły niekiedy ich obrazy, lecz nie znikały nigdy; dziś powstają tętniące pulsem chwili, która je zrodziła, rozlegające się krzykami tragedji, pomalowane barwami poezji tak głębokiej, jak głęboką była ta otchłań ofiar i mąk...
Dobrze; ja tobie w ciszy i zamknięciu ścian samotnych opowiadać będę dzieje te i pokazywać postacie, które je stworzyły, a ty szeroko rozemknij ściany i dzieje powtórz, a postacie pokaż szerokiemu światu.
Chwila sposobna nadeszła. Chwila potrzeby nadeszła.
Niech serca ostygające dla ojczyzny przybliżą się do tego żużla, który niegdyś spadł był na jej drogę — niech odetchną wonią jego, piekącą i gorzką.
To woń samego miąższu drzewa, spalonego na ofiarnym stosie. Kto ją w płuca swe wciąga, tego oczy napełnią się łzami i serce uderzy mocno, a w tych łzach i w tem uderzeniu wskrześnie Miłość.
Nie dla potęgi żelaza i złota Miłość, ani dla rozkoszy pychy, ani dla trjumfalnego wołania na świat cały: Ja! Ja! Ja! gdy drudzy grzęzną w pogardzie i nieszczęściu.
Inna Miłość.
Ta, której zakochane oczy obejmują ziemię ojczystą, jak nad wszystko w świecie rdzeńsze, milsze oblicze matki;
której przywiązane oczy wpatrują się w naród ojczysty, jak w nad wszystkie inne bliższe, milsze grono rodzonych braci;
której wierne oczy towarzyszą braciom na drogach cnót, nad któremi rozpalają pochodnie radości;
której uwielbiające oczy wznoszą się ku dwom wielkim gwiazdom, noszącym imiona Sprawiedliwość i Wolność;
której mądre oczy dostrzegają, że bez światła tych dwóch gwiazd ciemna musi być ziemia i nieszczęśliwemi muszą być jej narody.
Opowiadać ci będę o ludziach, którzy mieli w sobie miłość z takiemi oczyma i dlatego byli miąższem swojego ojczystego drzewa.
Dlatego również zgorzeli na ofiarnym stosie.
Opowiadać ci o tem będę w ciszy i zamknięciu ścian samotnych, a ty szeroko rozemknij ściany i do tych, którzy zaprzeczają istnieniu w narodzie swym miłości ku wielkim gwiazdom, krzyknij, że kłamią!
I pokaż im tych, którzy z miłości dla wielkich gwiazd ginęli wtedy, gdy na przestrzeni rozległej, ogromnej, nikt jeszcze samych imion ich z miłością wymawiać nie umiał lub nie chciał.
Oni miłość tę wzięli razem ze krwią poprzedników swoich i razem ze swoją krwią przeleli ją w swych następców. Więc byli i są w narodzie naszym czciciele gwiazd.
Wówczas, pełnym ich był nasz kraj, ja z pomiędzy nich garść jedną tylko znałam. O niej tobie opowiadać i ją pokazywać będę.
Lecz nie z porządku, nie z kolei, nie według dostojeństw nie według dat.
Co powiew chwili do pamięci przyniesie, co wyobraźnia najwyraźniej wymaluje, co wyszepcze do ucha ten głos tajemniczy który skądciś, z niepojętych głębin czy wyżyn, myśli i słowa nam dyktuje...


I.

Dwór to był stary, ze starym dużym, niskim, białym domem ze starym, wielkim cienistym ogrodem, z dziedzińcem rozległym, zasadzonymi drzewami, krzewami, kwiatami. Dwór to był poleski, więc dookoła i zbliska, otaczały go stare, głębokie i wysokie lasy.
Od tego dworu niedaleko blękitniał na zielonych łąkach pas wody, niegdyś tu dla celów handlowych wykopany, i nie wiele dni minęło, odkąd partja powstańcza pod wodzą Romualda Traugutta przebyła ten kanał Królewski i pogrążył się w głębokości tych starych, wysokich lasów. W pochodzie swym, dla wytchnienia i posiłku zatrzymała się była w tym dworze, a wkrótce potem, o sinym brzasku jednego z pierwszych dni czerwcowych, mieszkańcy dworu zbudzeni zostali nadpływającym ku domowi szumem głosów ludzkich, z tętentu kopyt końskich, z turkotu wozów złożonym. Wojsko nadchodziło. Miało zapewne w ślad za partją pogrążyć się w głębie ciemnego lasu, lecz przedtem jeszcze zatrzymać się w tem miejscu, które tamtej posiłku i odpoczynku udzieliło.
Nie wszyscy jednak we dworze spali, bo zanim czarny w brzasku porannym sznur ludzi i koni ku bramie dziedzińca się zbliżył, dwaj młodzi mężczyźni z domu wybiegli i bardzo śpiesznie skierowali się ku miejscu, gdzie u sztachet otaczających dziedziniec stał osiodłany koń. Biegnąc, zamieniali się krótkiemi słowy.
— Czy wielu ich jest?
— Niewielu! Rota piechoty, secina lub dwie kozaków.
— Widziałeś dobrze?
— Oho! Z tego dachu i przez lunetę możnaby prawie ich przeliczyć...
Były to więc czaty, z lunetą na najwyższym z dachów dworu czuwające. Sprawiał je młodzieniec dwudziestokilkoletni, niewysoki, lecz silnie i zgrabnie zbudowany, w ruchach i mowie niezwykle żywy. Drugi równie młody, ale wątlejszy i powolniejszy, był właścicielem tego dworu. Obaj nie znajdowali się tam w ciemnych głębiach lasu, dlatego, że obecność ich tu właśnie była potrzebną.
U samego już osiodłanego konia dopadła ich młoda dziewczyna, zaledwie w bielizny poranne ubrana, z rozrzuconą na plecach gęstwiną długich włosów.
— Olesiu, krzyknęła, tylko ostrożnym bądź! Proszę cię... W ręce im nie wpadnij!
Chłopak z nogą w strzemieniu zaśmiał się świeżo, młodzieńczo.
— Cha, cha, cha! Czy myślisz, że jak zając jednem okiem na koniu spać będę?
Dziewczyna zaśmiała się także.
— Zmiłuj się, otwieraj dobrze oczy i uszy! W śmiechu jej i głosie drżały łzy. Z konia już podał jej rękę.
— Bądź zdrowa! Nie lękaj się! Przeniesie mię mój Piorun choćby przez piekielne drogi.
Właściciel domu mówił śpiesznie.
— Najgorsze to że lasu dobrze nie znasz. Gdy wyjedziesz z obozu, o pół wiorsty dwie drogi będą...
— Wiem, wiem! już mówiłeś... jedna na prawo, druga na lewo...
— Pamiętaj wziąć się na lewo... gęstwina tam zaraz będzie i za nią moczar, który okrążysz... pamiętaj, drogą na lewo... Tą, co na prawo...
— Oni iść będą...
— Niewątpliwie!...
— Bylebym się nie spóźnił...
— Oho! zabawią tu... Wszakże rewizja...
— A prawda!
— To potrwa długo!
Wypuścił konia bocznemi wrotami dziedzińca, na drogę przez drzewa przysłoniętą i bliskim kresem dotykającą lasu, a brat i siostra śpiesznie zwrócili się ku domowi, którego drzwi, na ganek obszerny wychodzące, cicho i szczelnie za nimi się zamknęły.
W tej samej chwili, czoło nadchodzącej kolumny wojskowej dotykało już szerokiej bramy dziedzińca i nad otaczającemi go sztachetami, wzniosły się w sinych błękitach świtania, czarne ostrza kozackich pik.
Po niewielu minutach dziedziniec napełnił się tłumem ludzi, koni i wozów. Z wozów, z karabinami na ramionach, zsiadali żołnierze, gdy wśród szumu krzyków i poruszeń ludzkich, donośnie rozlegały się rozkazy dowódców i przed każdym oknem, oraz przed każdemi drzwiami domu, stawał na koniu w wysoką pikę uzbrojony kozak.
Otworzyło się jedno, drugie, trzecie okno domu, wyjrzały przez nie i wnet ukryły się głowy kobiece i męskie. Rozwarły się ciężkie, staroświeckie drzwi, na ganek z czterema grubemi słupami wychodzące i na czele kilkunastu żołnierzy uzbrojonych, w obszernej sieni przez młodego gospodarza spotkani, weszli do domu dwaj oficerowie. Rewizja.
Szukali broni, kul, prochu, ludzi ukrytych, papierów zabronionych, odzieży podejrzanej, wszelkich śladów i dowodów współdziałania i współczucia z tymi, za którymi niebawem udać się mieli w tajemnicze i nienawistne im głębokości leśne. O współdziałaniu i współczuciu wątpić nie mogąc szukali śladów ich i dowodów, może też dla siebie samych jakichś wskazań i świateł, a nie znajdując, coraz głębiej, coraz popędliwiej rozkopywali, rozkruszali, rozorywali dom. Z ust oficerów wypadały zwracane do żołnierzy rozkazy:
— Oderwać podłogę! Rozbić zamek! Rozporywać pokrycie sprzętów! Wysypywać ziemię z wazonów! Przebić ścianę, która przy uderzeniu wydaje dźwięk głuchy! Wysadzić drzwi, od których klucz kędyś zaginął!
Stukały młoty, rozlegały się i w coraz większą wrzawę wzrastały grube głosy, z pod ciężkich butów, z pod odrywanych posadzek, z rozdzieranych ostrzem pałaszy materyi, wzbijały się pod nizkie sufity pokojów krztuszące i żółte kurzawy, obrazy ze ścian padały na szczątki sprzętów, ktoś kolbą strzelby uderzył w zwierciadło, które z trzaskiem błyszczące okruchy po ruinach rozsypywało, ktoś inny z grubym śmiechem rozbijał dach fortepjanowy aż roztrzaskiwał się na drzazgi i klawiatura wydawała pod ciosami przeraźliwe krzyki i zgrzyty, u okien, waliły się na oderwane części posadzek, wysokie oleandry, begonje, kalje, pozbawione ziemi, w której wzrastały. Wszystko to sprawiali żołnierze zrazu w milczeniu i tylko rozkazom dwóch oficerów posłuszni, z coraz głośniejszemi wybuchami głosów rozjątrzonych, albo drwiących, z coraz zamaszystemi rozmachami ramion, ubranych w grube i grubemi błyskotkami połyskujące rękawy mundurów. Oprócz tych, którzy za przywódcami swemi tu weszli, wsuwać się zaczęli inni, zrazu wahający się i cisi, potem coraz głośniejsi i śmielsi. Tu i owdzie, w pewnem oddaleniu od oficerów, wybuchać poczęły grube śmiechy; te i owe usta przeżuwały przysmaki we wnętrzach sprzętów znajdowane, gdy głodne oczy z połyskami chciwości biegały po kątach i sprzętach pokojów upatrując pożądanych łupów. W powietrzu czuć było rozpoczynającą się swawolę żołdactwa. Nie poskramiali jej, nie zdawali się jej spostrzegać dwaj oficerowie.
Byli to ludzie zupełnie do siebie niepodobni. Setnik kozacki, z wysmukłą postacią urodziwego młodzieńca, ze smagłą cerą i kruczemi włosami południowca, ruchy miał spokojne i usta najczęściej milczące, niekiedy tylko pod czarnym wąsem uśmiechnięte ironicznie, lub od znudzenia skrzywione. Ogniste oko jego odrywało się często od rozglądanych miejsc i przedmiotów, a biegło tam, kędy przesunęła się suknia kobieca, szczególniej tam, gdzie u boku siwej kobiety w czarnej sukni, ukazywała się piękna, biała dziewczyna, ze łzami nieruchomo stojącemi w błękitnych oczach.
Starszy rangą i wiekiem dowódzca roty pieszej, już może czterdziestoletni, dość wysoki, ale pleczysty i ciężki, o grubych członkach ciała i grubej, choć dość kształtnej twarzy, blondyn, z czołem bielszem od policzków ogorzałych i rumianych, objawiał w poruszeniach, mowie, w wydawanych rozkazach popędliwość tak gniewną i gorliwość tak głośną, ruchliwą, zawziętą, że zdawały się go one wprawiać w chwilowe obłędy. Były chwile, w których własnemi rękoma wyrywał ze sprzętów zamki, rękojeścią szabli ostukiwał podłogi i ściany, biegał, miotał się, krzyczał, wydając coraz nowe i coraz surowsze rozkazy, a siwe źrenice jego, pod rudawemi brwiami, nabierały obłędnych niepokojów i połysków. Często też, niespokojne te oczy z wyrazem niemych zapytań, zatapiały się w obojętnej i niekiedy tylko ironicznej lub znudzonej twarzy młodszego towarzysza. Zdawały się one wtedy do twarzy tej wołać: Czy widzisz? Czy spostrzegasz? Patrz! czynię wszystko, czego potrzeba, więcej, niż potrzeba, więcej, niż ty czynisz... ja wierny służbie, gorliwy!
Na dziedzińcu rozległ się, a raczej wśród gwaru obozującego wojska jak grzmot potoczył się ogromny wybuch krzyków i śmiechów. Młody gospodarz domu w okno spojrzał i zwrócił się do oficerów.
— Panowie — rzekł — żołnierze kufy z wódką z gorzelnianego składu wytaczają...
Tak sztoż? — z pogardliwem na mówiącego spojrzeniem, ostro zapytał kozacki setnik.
Młodzieniec odpowiedział.
— Upiją się, a ludzie pijani palą i zabijają...
Zastanawiali się chwilę w milczeniu, poczem z ust kozaka, z przeciągłem syknięciem wypadło słowo:
Pust'!
Ale tym razem, na twarzy popędliwego i krzykliwego kapitana ukazał się wyraz wahania i niepewności. Do ucha prawie rzucił towarzyszowi pytanie:
— Jak myślicie?... Zabronić? Może być płocho... tam...
Palcem poruszył ku stronie, w której za oknami widniał las.
Kozak z uśmiechem na czerwonych ustach odrzucił:
Pust' pi-jut! Mołodcami stanut!
Za lasem słońce już wschodzić musiało, bo nad różaną wstęgą jutrzenki, wystrzeliło na pogodne niebo kilka smug złotego światła. Rewizja domu była skończona; pozostawał ogród rozległy; cienisty, w którym więcej jeszcze, niż w ścianach domu, rzeczy i ludzi ukrywać się mogło. Oficerowie ze znaczną liczbą żołnierzy obu broni udali się do ogrodu; w pokojach domu zapanowała swawola.
Z krzykami i śmiechami żołnierze wypróżniali wnętrze sprzętów i naczyń, zawartość ich ukrywając w odzieży lub wyrzucając przez okna z trzaskiem otwierane, na otaczające dom trawy i kwiaty. Teraz prawie wszystkie te grube usta coś jadły, albo piły i wszystkie ramiona były czynne, rozmachane, wzajem ze sobą mocujące się, wyprężone, albo chwytne. W tupocie stóp ciężkich rozlegały się trzaski i brzęki rzeczy łamanych, rozbijanych, z pomiędzy śmiechów i swawolnych krzyków wybuchały niecne słowa karczemnych przekleństw i łajań.
Trwało to dość długo; poczem wnętrze domu opustoszało, a wzamian na dziedzińcu wrzał coraz wrzaskliwszy i swobodniejszy gwar. Czuć było, że w mrowiącym się tam tłumie ludzi więzy, zazwyczaj go opasujące, rozluźniać się i pękać poczynają, że siły jakieś wewnętrzne, nieposkromione, gaszą w nim pierwiastek człowieczy, a ze sfory spuszczają zwierzęcy. Sił tych dwie było: palący wnętrza klatek piersiowych trunek i budzący rozjątrzenie widok bliskiego lasu. Gdybyż to było pole otwarte, jasne, pospolite, wszystkim widzialne i znane! Ale ta ściana tajemnicza, ta zagadka, te nieznane drogi wśród śmierci niewidzialnie zaczajonej w mrocznym cieniu... w gęstwinach, dla wzroku nieprzebitych... Łaskotało to piersi i rozogniało mózgi, zadymione oparami wódki...
Słońce weszło z za lasu i stanęło nad nim tarczą wypogodzoną, złotą.
Część dziedzińca zajmował natłok koni osiodłanych i zaprzężonych do wozów.
Gdzieindziej pod staremi lipami i topolami, broń w kozły złożona tworzyła wały, żelaznemi ostrzami najeżone. Promienie słońca wesoło igrały na powierzchni bagnetów i figlarnie mrugały w oczach karabinowych luf.
Na trawnikach i na zdobiących je klombach kwiatowych blask słońca wybielał do śnieżystej białości koszule żołnierzy, którzy, z mundurów rozebrani, mniejszemi lub większemi tłumikami leżeli dokoła kotłów z warzącą się strawą i dokoła kuf wysokich, napełnionych wódką. Kotły wybuchały gęstemi kłębami pary, a kufy z wonią, która gasiła w powietrzu jaśminowe i rezedowe zapachy.
U stóp rozkwitłych krzaków jaśminowych i różanych tęczowemi blaskami iskrzyły się szczątki porozbijanych szkieł i kryształów. Mnóstwo rąk ciemnych niosło ku ustom pełne trunku naczynia, aby je potem rzucać na podeptane trawy i kwiaty, gdzie, subtelne i wyrzeźbione, rozsypywały się rojami brylantowych iskier.
Jeziorem wyiskrzonem, zbałwanionem, pełnem grożnych pomruków, nad któremi wzbijały się swawolne pogwizdy i pokrzyki, zdawał się być ten dziedziniec, szeroko rozłożony przed domem niskim, długim, białym, ze wszystkiemi drzwiami i oknami szeroko rozwartemi i ukazującemi wnętrze zburzone, pełne żółtej kurzawy i nierozpoznawalnych form rzeczy zrujnowanych i zbitych.
Na ganku zaś...
O jeden ze słupów ganku oparty plecami stał młody gospodarz domu pośród żołnierzy, którzy trzymali w rękach strzelby, z osadzonemi na nich bagnetami. Na warcie tu postawieni, otoczyli tego, ku któremu pchały ich ciemne instynkty, przez moment niebezpieczeństwa obudzone i wzbudzone. Wypity trunek zaczerwieniał ich policzki i rozżarzał źrenice pod groźnie marszczącemi się czołami. Z ust padały słowa groźb, przekleństw, natrząsań się, łajań, coraz głośniejsze, grubsze; i wśród coraz zapalczywszych rozmachów ramion, coraz szybciej poruszały się w rękach bagnety.
Wysmukły młodzieniec stał wśród tej groźnej wrzawy nieruchomy, z bezbronnemi ramionami skrzyżowanemi na wątłej piersi, ze wzrokiem wbitym w ziemię. Trochę płowych włosów spadło mu na pobladłe czoło i kropla krwi wystąpiła na cienką wargę, wśród męki przygryzioną. Na mękę tę składały się uczucia rozmaite. Oczy gorzały mu z pod spuszczonych powiek gniewem tem krwawszym, że niemym, bo do milczenia zmuszonym przez własną niemoc i bezbronność. Wzamian, dwie wciąż ku niemu przeciskające się i wciąż przez żołnierzy odpychane kobiety były całe trwogą, tą trwogą szaloną, która oczy rozszerza, wszystką krew rzuca do serca, nogi wprawia w drżenie.
Gdy coraz zwężało się i zaciemniało otaczające młodzieńca koło żołnierzy i bagnetów, siwa kobieta w czarnej sukni z wysiłkiem nadludzkim przedarła się ku synowi i, odpychana, ramionami objąć go nie mogąc, roztaczała je za nim, jak drżące skrzydła, które to opadały, grubijańskim pchnięciem w dół strącane, to podnosiły się znowu, gdy usta targane konwulsją postrachu wyszeptywały jedno tylko, wciąż jedno słowo. — Zmiłujcie się! Zmiłujcie się! Zmiłujcie się!
Nagle, przeraźliwym głosem krzyknęła.
— Zabijają!
Bo kilka naraz bagnetów już ostrzami oparło się o pierś i skrzyżowane ramiona młodzieńca.
Lecz w tejże chwili, piękna dziewczyna, w białej, porannej odzieży, wysoka i silna, przedarła się przez las uzbrojonych ramion i obu rękoma chwytając mordercze bronie, usiłowała od piersi brata je usuwać. Nie zdołałaby tego dokonać, lecz rozsypały się jej od głowy do kolan, niedbale przedtem zwinięte włosy złote, i z szerokich rękawów odzieży wychyliły się przedramiona, jak alabaster białe.
Kilka grubych głosów śmiać się i wołać zaczęło.
Ech, krasotka! Bieleńkaja! Prelest' kakaja! Pagodi! Dostanie się i tobie! Atstupiś, a to pocełuju!
Wtedy stało się coś nadzwyczajnego. Siwa kobieta w czarnej sukni jak ptak zleciała z ganku i leciała przez dziedziniec ku ogrodowi, z rozpostartemi ramionami, z twarzą jak chusta białą, z jednostajnem wciąż, ustawicznem, coraz głośniejszem wołaniem.
— Gdzie kapitan? Gdzie kapitan! Przed tem krzyczącem widmem rozstępowały się lub uchylały z drogi gromady pijanych ludzi, aż u wejścia do ogrodu przed dwoma nadchodzącymi oficerami stanęło i ze splecionemi u piersi rękoma powtarzać zaczęło po wiele razy, nieskończenie.
— Panie kapitanie! Moje dzieci! Moje dzieci!
Teraz i oni już zdala dostrzegli. Rozpalone od trunku i wzburzonych namiętności twarze żołnierzy, ostrza bagnetów ze wszech stron skierowane ku opartemu o słup ganku młodzieńcowi, piękna dziewczyna, cała w splątanych, złotych włosach, szarpiąca się w ramionach, rękawami mundura okrytych...
Dwaj różni ludzie, dwa różne wrażenia.
Po smagłej twarzy kozackiego setnika przeleciały błyskawice uśmiechów swawolnych i srogich, czerwone usta niedbale rzuciły do towarzysza słowa.
Niczewo siebie barysznia! Stoit ruskago sałdata!
Ale dowódca roty pieszej słów tych nie słyszał.
Szerokiemi ramionami jego wstrząsnęło drgnienie i krew falą gwałtowną rzuciła się mu do bielszego od policzków czoła.
Ech! czort waźmi! Napiliś! Nieszczastje budiet! — wykrzyknął i z twarzą na której gniew walczył z przestrachem, kroku przyśpieszył. Przyśpieszał go ciągle, aż biedz zaczął, biegnąc wpadł na wschody gankowe i zaryczał. Bo ryczenie to było raczej niż krzyk, grzmot to był głosu przeciągły i wyrzucający z piersi grad wyrazów obelżywych i grożących. Jedną ręką pałasz z pochwy do połowy wysuwając, drugą ku dziedzińcowi wyprężał.
— Precz! precz! precz! do wozów i koni! Gotować się do odjazdu!
Minuta, dwie minuty i ganek opustoszał. Po twarzy kapitana ściekały strugi potu, ocierał je chustką, mrucząc jeszcze niezrozumiałe połajania i przekleństwa. Wzruszenie, którego doznał i wysiłek, którego dokonał, musiały być wielkiemi.
— Siwa kobieta, kryjąca dotąd u czarnej swej sukni wzburzoną i rozpłakaną twarz córki, zbliżyła się teraz do człowieka, który uratował życie i cześć jej dzieci. Drżąca jeszcze i jak papier blada szepnęła.
— Dziękuję.
On oburkliwie zamruczał.
Nie za czto! nie za czto! To moja powinność!
Potem ruchem porywczym zwrócił się do młodego gospodarza domu i głosem szorstkim, ale nie podniesionym, nie gniewnym, mówić zaczął.
Oj wy bezumcy! co wy narobili! Ot nieszczęście! Ale sami... sami... sami wy winni... bezumcy wy! ślepcy! obłąkańcy!
Wstrzymał się, obejrzał za siebie i, ujrzawszy stojącego w pobliżu setnika kozaków, na niego i innych zawołał, aby żołnierze gotowali się do odjazdu, aby za minut dziesięć byli na wozach i na koniach, rozkazywał.
Setnik, niższy rangą, podniósł rękę do czoła, salutował, lecz w celu spełnienia rozkazu nie odszedł, kobieta zaś w czarnej sukni, już nieco uspokojona, znowu do kapitana przemówiła.
— Panie! Uratował pan dzieci moje... od rzeczy strasznych. Pragnę wiedzieć, komu wdzięczność jestem winna... jakie jest pana nazwisko?
Rzecz dziwna! Słowa te, głosem łagodnym i od wzruszeń doznanych drżącym wymówione, jakby czemś twardem czy ostrem w kapitana ugodziły.
Znowu pod suknem mundura zatrzęsły się jego szerokie ramiona i znowu fala krwi aż po brzegi płowych włosów zalała mu czoło. Z ponurym błyskiem oczu, szorstko i szybko odrzucił:
Na czto wam moja familja? Co wam do tego?
Setnik kozacki, zamiany słów tych słuchając, miał na ładnej, smagłej twarzy uśmiech zagadkowy i przez ogniste oczy jego, utkwione w twarzy kapitana, przemknął błysk zjadliwego szyderstwa. Potem, znowu przed starszym rangą towarzyszem stanął w wyprostowanej postawie, z ręką do czoła podniesioną.
— Mam honor donieść, że żołnierze strawy jeszcze nie zjedli i że należy się im...
— Na konie wsiadać! Do wymarszu! Słuszat' — krzyknął kapitan i setnik z ganku zawołał:
— Na koń! Marsz!
Kapitan na gospodarza domu, ani na dwie stojące przy nim kobiety nie spojrzał, czapki jednak, posępnie w ziemię patrząc, uchylił, ciężkim krokiem z ganku zszedł i na przygotowanego mu konia wsiadłszy, zwolna pomiędzy ruszający się tłum żołnierzy wjechał.
W kilka minut potem, dziedziniec był już pusty. Jeszcze jakiś zapóźniony wóz szybko pod stajniami przejechał, jeszcze za sztachetami, za budynkami, przebiegły jedne, drugie straże kozackie, z posterunków zjeżdżające, jeszcze od oddalającego się i sznurem na drodze wyciągniętego wojska dochodził poszum głosów ludzkich, z turkotem wozów i tętentem nóg końskich zmieszany — ale dziedziniec pusty był i nie było w nim nic i nikogo, oprócz zdeptanych muraw, połamanych krzewów i kwiatów, błyszczących okruchów porozbijanych naczyń, kałuż rozlanego trunku i podnoszących się nad tem wszystkiem smrodliwych, ohydnych wyziewów.
Piękna dziewczyna z roztarganemi włosami i nabrzmiałą od płaczu twarzą rzuciła się ku matce, ręką na las wskazując.
— Mamciu! Oleś tam! I oni tam poszli! W ręce im wpadnie! zabiorą... może zabiją!...

II.

Aleksander Awicz miał lat 25, budowę ciała kształtną i silną, wyraziste rysy twarzy i wśród smagłej cery ciemnego blondyna piękne, szafirowe oczy.
Przed rokiem wrócił ze stolicy państwa, gdzie ukończył jakieś nauki wyższe, do swej niedużej, lecz ładnie, pomiędzy las i jezioro rzuconej wsi rodzinnej, w której zamieszkał.
W rodzinie i szerokiej okolicy nazywano go wesołym Olesiem.
Słusznie go tak nazywano; bo i teraz nawet, gdy obóz powstańców opuścił, a w drodze, którą miał przed sobą, spotkać go mogły niebezpieczeństwa poważne, na twarzy jego, ocienionej daszkiem małej czapki, malowało się gorące, wezbrane mową obfitą i uśmiechem wesołym wybuchnąć gotowe życie.
Rad był, że pomyślnie i w porę spełnił włożone na niego zadanie; rad był z tego, co widział i słyszał w obozie; z upału uczuć, który rozlał się po świecie i gorącym strumieniem wlewał się mu do piersi, z różnorodnych nadziei, które w tej piersi wygrywały radośne hejnały, z tej pięknej dziewczyny, która dziś o dnia brzasku żegnała go z trwogą serdeczną, ze swoich lat 25-ciu, z wielkiego koła tworów świeżych, wonnych, cichych, które go otaczało, gdy na swym ulubionym koniu wąską drożyną leśną jechał.
Są natury ludzkie podobne do wód stojących, które wszystko, co je otacza, odbiją w postaciach sennych, mdłych, nudnych, martwych, i takie, w których, jak w wartkich potokach, świat rozłamuje się na tysiąc świetlistych, barwistych obrazów, na tysiąc ognisk, tryskających promieniami i tęczami.
On miał naturę wartkiego potoku; świat tysiącem czarodziejskich widzeń odbijał się w jego silnej młodości i wrażliwem sercu, krzesząc w nich wesołość. Widzeń rozwiać i wesołości zgasić, życie czasu jeszcze nie miało.
Las w to letnie przedpołudnie cichy był i chodziły po nim tylko szmery lekkich wiatrów. Drożyna w długich zakrętach biegła pomiędzy leszczynami, z pośród których ciekawie wyglądały białe i żółte oczy kwiatów. O giętkie pręty leszczyny i jej chłodne liście ocierały się boki konia, który czasem wesoło parskał. Nad leszczynami, daleko wzwyż i wgłąb wzbijały się iglaste i liściaste drzewa. Żywica pachniała, ptaki szczebiotały pośród drzew.
Po głowie jeźdźca przewijał się różaniec myśli, którego każdy paciorek miał inną barwę i z coraz innej strony trącał o serce.
Dobrze tam dzieje się w obozie. Zuchy chłopcy! jak oni dzielnie te wielkie trudy i niewygody znoszą, jak nie żałują niczego, co porzucili, nie tracą zapału i odwagi! Tęgo też w ręku trzyma ich Naczelnik! Ciągłe musztry, ćwiczenia. I — karność! Przecież tam już dla kogoś nieposłusznego dół byli wykopali i rozstrzelanym miał zostać... tylko mu inni wyprosili życie. Co za człowiek! Jak stal hartowny, a czasem tkliwy jak kobieta. Za sprawne przywiezienie wieści, — dziękował mu dziś oczyma więcej, niż ustami i można było wtedy przez te oczy zobaczyć, że dusza jego stoi w ogniu męki...
Cóż? nie dziw! Pułkownik wojsk regularnych, w rzemiośle wojennem uczony, wie zapewne, jak będzie trudno. Partyzantka... No, cóż robić? Tak krawiec kraje, jak materjał staje...
Tu drożyna, którą jechał, w gąszcze zarośli wpadła i przepadła. Wstrzymał konia, rozejrzał się dokoła. Las, las i tylko las. A gdzież ten moczar, nad który miał przyjechać, aby, okrążywszy go, znaleźć się na drodze, szerokim i trudnym objazdem prowadzącej ku dworowi. Czy tylko po opuszczeniu obozu nie wziął się był na prawo, zamiast na lewo? Głowę miał tak pełną tego, co w obozie widział i słyszał, że kto wie, czy nie popełnił omyłki kapitalnej? Trzeba zorjentować się, pomyśleć...
Stanął na strzemionach, aby dalej wzrokiem sięgnąć. Jakieś tam w oddaleniu niedużem prześwietlenie pomiędzy drzewami, które rozstępują się przed jakąś smugą żółto-zieloną. Może to właśnie ta łąka błotnista... ten moczarek?
Zwolna, wśród wysokich sosen, po sprężystych mchach jechał ku prześwietlonemu błękitem nieba punktowi lasu i rozwinął się w nim znowu różaniec myśli.
Gorzka szkoda, że nie jest tam z nimi, w obozie i czasem nawet aż wstyd. Ale nie jego w tem wola. Takim był rozkaz. Trochę ludzi młodych i oddanych musiało zostać na swobodzie, aby partji służyć w inny sposób. Ale i na niego pora przyjdzie... Gdy partja przechodzić będzie w okolice inne, wtedy... Czy tylko przechodzić będzie? Czy dotrwa? Czy się nie rozproszy? Naturalnie, że prędzej lub później musi rozproszyć się, lecz zgromadzi się znowu gdzieindziej i wtedy... Ale co dziś będzie? co dziś się stanie? dziś... za godzinę... za dwie... Gdy wyjeżdżał z obozu wrzały tam przygotowania. Poleje się krew... padną trupy... czyje? Kto z przyjaciół, krewnych, towarzyszy jego, dożyje jutra? Jaki będzie wieczór dnia dzisiejszego, tego pięknego dnia? O Boże! Ty stwarzasz takie jak dzisiejszy dnie piękne, całe błękitne i złote, a ludzie rzucają na nie czerwone plamy!
Smutek, jak ciężki kamień spadł mu na serce, w którem zakipiał niepokój o wynik bliskiej bitwy zrazu, a potem o daleki koniec tego wszystkiego... Młoda wiara w ostateczne zwycięstwo sprawy, silna wiara w powinność, którą, bądź co bądź, pełnioną być musi, jak kolumny złotych domów przez podmuch wiatru targnięte, zachwiały się w podmuchu wątpienia, które ostrzem strasznie bolącem przeszyło serce.
Życie nad gaszeniem wesołości młodzieńczej pracować zaczynało...
Ale już przybył tam, dokąd pomimo zadumy ciągle kierował konia i stanął u brzegu niedużej łączki leśnej. Nie jest ona tem mokrzadłem, które spodziewał się tu znaleźć. Gdzie tam! Sucha i kwiecista, iskrzy się od tysięcy żółtych jaskrów, a brzegiem jej biegną białe szlaki poziomkowego kwiecia. Wybiega też z niej w głąb lasu parę drożyn wąskich i cienistych.
Ze zniecierpliwieniem dłonią w czoło się uderzył. Głupstwo stało się kapitalne! źle pojechał! Odrazu pewno po opuszczeniu obozu zmylił drogę.
Rozgniewany na samego siebie zastanawiał się, rozglądał po horyzoncie. Jedna z dwóch dróg, do lasu z łączki wbiegających, bardziej od drugiej zwracała się w kierunku dworu. Wybrał ją i pojechał znowu wąskim pasem zielonym, pośród gałęzi drzew, które co chwilę obijały się mu o pierś i głowę, smagając boki jego konia. Rozłożyste, pełne wielkiego liścia ramiona grabów, klonów, dębów, zarzucały mu przed wzrokiem zasłony nieprzeniknione, tak, że niekiedy o parę kroków przed sobą nic widzieć nie mógł. Z dołu drogi za to z pomiędzy traw, które ją porastały, z pomiędzy przedzierających się przez gałęzie smug słonecznych uśmiechały się ku niemu poziomki dojrzałe, bujne, lśniące wilgotnym połyskiem jak krople czerwonej rosy. Zapach bił od nich świeży, jak poranek, dziki jak ten las.
Hej, hej, żeby tu była teraz jego Tosia, tożby zbierała te poziomki, tożby to była radość! Jak żywa, stanęła mu przed wyobraźnią, dziewczyna kochana, cała w śmiechu i słońcu chyląca się nad poziomkami, i znowu uśmiech promienny rozlał się mu po twarzy.
Gdyby tak teraz, w morzu zieleni, w tej ciszy i w tej samotnej dziczyźnie znaleźć się z nią razem, we dwoje... bez tego niepokoju, który jak świder wkręca się w serce, bo...
Co tam z nią dzieje się teraz, z nimi wszystkimi, z tym dworem, w którym dzieckiem, pacholęciem, młodzieńcem, przeżył tyle godzin szczęśliwych? Gdy odjeżdżał, tamci nadjeżdżali. Co uczynili? Czegóż uczynić nie mogli? W takich jak ten momentach złe sny stają się jawą, baśnie prawdą, niepodobieństwa — rzeczywistością. Co się tam dzieje teraz? Może płomienie... może kajdany... może trupy... Nie zdarzałoż się to gdzieindziej... niedaleko, niedawno?
Pochylił nisko twarz i wpadł w otchłań zadumy dręczącej, jak zły sen... Piękny koń gniady stąpał pod nim zwolna, równo, cicho po miękkich trawach. Dłoń jeźdźca głaskała go niekiedy po lśniącym, zaokrąglonym grzbiecie, wtedy parskał wesoło, zgrabną głowę jakby w znak przyjacielskiego porozumienia podnosząc, to opuszczając, i znać było, że pomiędzy tym człowiekiem, a tem zwierzęciem panowała zażyła przyjaźń...
Wtem, do słuchu jeźdźca przedarło się coś niewyraźnego, lecz wyraźnie obcego leśnym szmerom i odgłosom. Jakby turkot słaby, jakby głuchy w oddaleniu tętent. Wiatr ani drzewa tak nie szumią. Nie był to żaden z głosów lasu... Minuta, dwie i umilkło to, ustało. Ptaki wzamian, nie wiedzieć dlaczego, zaświergotały nad wąską drogą chórem prawie ogłuszającym, lecz niepodobna było zgadnąć, czy rozweselonym lub strwożonym.
Zatrzymał konia i począł wsłuchiwać się w ciszę. Nic już w powietrzu nie było, oprócz lekkich szmerów wiatru po gęstwinach i tego szczebiotu ptactwa, który uciszać się poczynał.
Może to oni, kędyś, niedaleko stąd przechodzą, przejeżdżają?
Po raz pierwszy uderzyła mu do głowy myśl, że może się z nimi spotkać. Uderzenie to było zrazu podobnem do wrzątku, któryby człowieka od stóp do głowy oblał. Ale prędko ostygać zaczęło. Przypuszczenie nie zdawało się bardzo prawdopodobnem, bo las był ogromny i tamta droga musiała znajdować się stąd daleko. A jeżeli... Cóż? Gdzie drzewa rąbią, tam trzaski lecą! Na wojnie, jak na wojnie! Uczynił to, co do niego należało i jedno tylko głupstwo popełnił, drogę w lesie zmylił... Ale przecież i koń, mający cztery nogi, potyka się czasem; cóż więc on, który ma jedną tylko głowę i w dodatku aż gotującą się od różnych myśli i niepokojów!
Jechał dalej i myślał, co w wypadku spotkania uczyni. No, przedewszystkiem poprosi pięknie Pioruna, ażeby go, jak na skrzydłach wiatru, odniósł jaknajdalej... jeżeli będzie można, a jeżeli nie będzie można, to... to powie... cóż powie? Na polowanie wyjechał... jakto? bez strzelby i nijakiej broni? Więc na przejażdżkę... niby tak sobie... spaceruje konno po lesie, dla przyjemności, czy, jak mówi stary wuj Klemens dla „mocjonu"...
Uśmiechnął się na wspomnienie o poczciwym wuju, trochę też z pomysłu konnego dla przyjemności spacerowania po lesie, w tej erze dziejów lasu, ale zaraz ogarnęło go przykre uczucie niesmaku. Kłamać, zapierać się, wykrętów używać! Wstrętne! I najlepiej nie myśleć o tem, co się prawdopodobnie nie stanie.
Koniec drożyny, którą jedzie, już widać. Dotyka, jak się zdaje, koniec ten jakiejś szerokiej drogi, której jednak dostrzedz niepodobna. I nic wcale, o parę kroków naprzód, wyraźnie dostrzedz niepodobna, z za tych zasłon gałęzistych, co chwilę nad drożyną opadających.
Znowu odgłos jakiś, obcy odgłosom lasu. Jakby w pobliżu powolne stąpanie konia, a dalej, dalej, jakby poszum przyciszony, ale nie drzew i nie wiatru...
Hej! źle z nami! Tam ludzie są! Ale jacy? Kto? No, cóż robić? Raz kozie śmierć!
Piękny gniadosz szeroką piersią roztrącił, rozerwał gęsty uploć giętkich gałęzi grabowych, za niemi ukazała się droga szeroka i jeździec, wychylający się z wąskiej drożyny, oko w oko spotkał się z drugim jeźdzcem, który nadjechał drogą szeroką i szybkim, wprawnym ruchem, konia swego przodem ku niemu obrócił.
Spotkanie to było tak nagłe i niespodziewane, że oba konie jak wryte stanęły i obaj jeźdzcy wzajem w sobie zatopili wzroki zmieszane, lecz niemniej przenikliwe i bystre.
Człowiek pleczysty, na twarzy rumiany, w mundurze oficera rosyjskiego, bystro, podejrzliwie, posępnie patrzał z pod brwi zjerzonych, na młodzieńca, który w postawie wyprostowanej, siedząc na pięknym koniu, zatapiał w nim roziskrzone oczy. Dwa rozłożyste klony wznosiły nad ich głowami głęboką arkadę, z prześwietlonego przez słońce liścia.
Milczenie trwało krótko: sekundy; poczem, basowy i oburkliwy głos oficera zapytał.
Kto wy takoj?
Z wielkim spokojem młody jeździec imię i nazwisko swoje wymówił.
Atkuda?
Wymienił nazwę rodzinnej wsi swojej, niedalekiej stąd, w której przebywał stale..
Siwe oczy oficera roztropnem, badawczem spojrzeniem ogarniały go całego, od stóp do głowy. Nie mógł mylić się; w zwykłem, codziennem ubraniu, bez broni, bez śladów zmęczenia w powierzchowności własnej i konia, na którym jechał, nie mógł to być powstaniec. Więc czegóż w okolicznościach... takich, włóczy się po lesie? Ten jakiś dziwny gniew, posępny i nieustanny, który zdawał się być stałą jego cechą, wezbrał mu w oczach i na twarzy.
— Czego szlajetieś po lesie? Rozum postradaliście, czy nigdyście go nie mieli? Ej ty, Boże mój, kakije bezmozgłyje ludi!
A potem, z wybuchem głosu i rozkazującym gestem ramienia.
Ubirajsia k' czortu! Do domu jedź! Skarej! skarej!
Młody jeździec, ukłonem grzecznym czapki uchylił, poczem konia na tę drożynę, która w to miejsce przywiodła go, zawrócił.
Oj, ty, Piorunie mój kochany, przenieśże ty mię teraz przez piekielne drogi! Bo oto, na szerokiej drodze, w pewnem jeszcze oddaleniu, lecz bliżej już, niż przedtem, tentent koni słychać, turkot wozów...
Posłuszny głosowi i dotknięciu pana swego poniósł go Piorun po drożynie leśnej, przez zasłony gałęziste, które za nim rozwierały się, to zamykały, i niósł coraz prędzej, ale krótko... bardzo krótko. Tuż, tuż w pobliżu, rozległ się tętent biegnących koni, wśród zieleni liścia zamigotały czerwone ozdoby ubrań i długie piki zarysowały czarne linje. Kozacy przedzierali się przez las, ku dostrzeżonemu jeźdzcowi, drogę mu zajeżdżając. Na czele ich pędził setnik, wysmukły, zgrabny, piękny w czerwonych pasach ubrania, z czarnemi oczyma, rozgorzałemi wśród śniadej twarzy...
Jakaż słuszność tkwiła w dwa razy powtórzonym wykrzyku oficera: Skarej! skarej! Może, gdy go wydawał, przemknęła mu przez głowę myśl o tamtych, jak ptaki chyżych. Ale już czasu na pośpiech nie było.
Stoj! stoj! rozległo się i echami rozbiegło się po cichym, zielonym lesie. Ze wszechstron otoczony stanąć musiał.
Oficer pleczysty i nieco na swym ciężkim koniu przygarbiony ku najeżonej pikami grupie jeźdźców powoli nadjeżdżał.
Teraz setnik kozacki zapytywał.
Kto wy takoj?
Czy brzmienie głosu, w którym obok srogości czuć było wzgardliwą drwinę, czy namiętne oczy południowca, w których błyskała iskra złowroga, — coś w tem człowieku i coś w tem pytaniu targnęło dumę pojmanego młodzieńca i dmuchnęło na żarzącą się w niem iskrę gniewu. Głosem spokojnym, lecz z okiem rozpłomienionem odpowiedział.
— Jestem człowiek!
Kozak z uśmiechem dzieląc sylaby wyrazów, zażartował.
Cze-ła-wiek! nie małpa? Cha-ra-szo! Ale dokąd jedziecie?
— Przed siebie... w świat.
— W świat! Charaszo! Ale skąd?
— Ze świata.
Dwa odmienne typy, dwie rasy, dwie różne, lecz równe sobie młodzieńcze urody. U obu wzrastało, coraz goręcej kipiało to, co starzy latyni wyrazili w przysłowiu: homo homini lupus est. Oczy ich, jak sztyletami pojedynkujące się spojrzeniami, nabierały połysków wilczych.
— Ze świata? Nie; nie ze świata, ale od miatież-nikow... od mia-tieżni-kow, do których jeździliście z ostrzeżeniem...
Mówił zwolna, dzielił sylaby wyrazów, słowa syczały mu w ustach, których uśmiech urągał, wyzywał.
— Tak; odpowiedział tamten; to prawda. Byłem w obozie powstańców i stamtąd jadę.
Słowa te wypadły mu z piersi od burzy uczuć wzdętej; szafranowe oczy, roziskrzone, patrzały prosto w stronę przeciwnika.
W tej że chwili zbliżył się ku niemu dowódca roty pieszej i ze zjeżonemi brwiami przemówił.
— Jesteście aresztowani! Zsiądźcie z konia!
Miał na rozkaz ich zsiąść z konia! O! gdyby broń w ręku, lub pod ręką, toby w nich naprzód... potem w siebie... Nie miał broni... i był jeńcem.
Kiedy zeskoczywszy z konia, gestem pożegnalnym kładł dłoń na jego szyję, usłyszał słowa powoli i ze świstem z ust kozackiego setnika wychodzące.
Cha-raszo! Znacie drogę do mia-tież-ników to i nam ją pokażecie. Usiądźcie na pierwszym wozie i drogę pokazujcie!
Jeniec odwrócił się i znowu w twarzy kozaka wzrok zatopił. Nie wyglądał teraz wcale na wesołego Olesia. Blady, jak płótno, czoło miał zmarszczone i wargi drżące. Temi drżącemi, zbladłemi wargami, głosem od wzburzenia więznącym w gardle, wymówił.
— Zabić mię — możecie, ale nie macie prawa lżyć mię przypuszczeniem, że mogę zostać — zdrajcą.
Czy złudzenie to było, czy rzeczywiście usłyszał, że kapitan roty pieszej, cicho pod najeżonym wąsem mruknął:
Maładiec!
A na czarne oczy setnika kozackiego, zwolna ciemne powieki opadły i z ustami, których piękna linja wykrzywiła się w uśmiech niby drwiący, niby zmięszany, chyżego konia swego zawróciwszy, pomknął na nim szeroką drogą, ku nadciągającym wozom.
Na tę drogę wszedł również, z konia zsiadłszy, pleczysty kapitan i obok jeńca, przed żołnierzami, którzy dwa konie prowadzili postępując, wciąż ku niemu twarz obracał. Nie mówił nic, tylko co chwilę na niego spoglądał, odwracał się i znowu spoglądał; brwi i wąsy jego stawały się mniej najeżonemi, zarys ust mniej twardym...
I nie było wcale złudzeniem to, co z pod rudawych wąsów, cichym pomrukiem wyszło.
— Ach, bezumcy... miecztatieli... nieszczastnyia żertwy!...
Doszli do wyciągniętego na drodze taboru wozów. Kapitan oczyma po wozach powiódł i jeden z nich wskazał jeńcowi. Siedziało na nim paru żołnierzy.
Twarz swą grubą i rumianą, od upału spotniałą, nad jeńcem pochylając szepnął.
Ostieregajtieś! Nie razdrażajtie ich... bo... może być bieda!
Ostatnie słowa wymówił po polsku.

III.

Drogą dość szeroką, lecz najeżoną korzeniami drzew starych, tworzącemi sieć grubych i twardych garbów, powoli i ciężko posuwał się tabor, złożony z kilkudziesięciu wozów, napełnionych żołnierzami. Przed każdym z żołnierzy sterczał na pogotowiu w rękach trzymany karabin, z wprawionem weń bagnetem. Na pierwszym z wozów jechali dwaj chłopi ponurzy i milczący; przewodnicy po tym ogromnym, pełnym dróg, drożyn, zarośli, ciemności, labiryncie leśnym. Postrach, zapłata hojna, może instynkty jakieś, nienawistne czy zawistne, w momentach burz budzące się, jak wichry, umieściły ich na tym przewodniczącym wozie.
Z przodu, z tyłu, po bokach jechali kozacy, pikami strącając z drzew deszcze liści i niekiedy wbiegając do lasu, gdzie kopyta koni ich krzesały z suchych mchów i gałęzi grady krótkich trzasków, a ozdoby ubrań migotały śród zieleni, jak biegające po niej czerwone plamy.
Z nad wozów, razem z turkotem kół, głucho i często o korzenie drzew stukających, podnosił się przyciszony pogwar głosów ludzkich. Czy przyciszał go rozkaz przez dowódcę wydany, lub tłumiły pracujące w tych licznych piersiach niepewności i grozy tego lasu? Trudno wiedzieć, ale podobne to było do groźnego i zarazem trwożnego pomruku zwierza, który idzie na łup i rozgląda się, czy nie zobaczy myśliwców. Myśliwcy ukrywać się tu mogli za każdym zakrętem drogi, za każdą firanką zarośli, w każdym z niezliczonych cieniów, które wśród drzew wysokich stały jak czarne olbrzymy, gdzieniegdzie złotemi strzałami od słońca przebijane.
Las nabierał coraz wyższego, ściślejszego podszycia i listowia, droga, z nieznacznym skłonem w dół opadająca stawała się wilgotna. Zniknęła z jej powierzchni garbata sieć korzeni, ukazały się natomiast wyżłobienia, w różnych kierunkach poczynione przez wody, które wiosną musiały tu rozlewać się szeroko, a teraz niedobrze jeszcze przez majowe ciepła osuszone, gdzieniegdzie szkliły się w długich brózdach i dość głębokich wądołach.
Wyraźnem było zbliżanie się do gruntów nizkich, mokrych, które mniej niż inne sprzyjają roślinności wzwyż bujającej, lecz za to z hojnością ogromną udzielają życia jej tworom niższego wzrostu. Drzewa stawały się rzadsze, niższe, cieńsze, pokrzywione, sękami osiadłe, czernią jakąś powleczone, natomiast z obu stron drogi powstawały nie już jak gdzieindziej zarośla przezroczyste, ma wyłomy porozrywane, lecz nieprzerwane i gęste natłoki krzaków i karłowatych, czy nie dorosłych, drzewin.
Wóz przewodniczący skręcił w bok i, opuszczając szeroką drogę wjechał ma groblę wąską, z dwu stron głębokiemi rowami obrzeżoną. W rowach stała woda biaława, zielonawą pleśnią gdzieniegdzie powleczona; za rowami wznosiły się ściany zarośli, u góry w niezliczone nierówności postrzępione, lecz od dołu przedstawiające powierzchnię ściśliwą, gęsto z prętów, gałęzi i niezliczonego listowia zbitą i splątaną.
Były to nieprzejrzane szeregi i tłumy leszczyn, malin, kalin, jeżyn, małych wierzbin, olszyn i osin, bzów dzikich, łóz, sitowia, olbrzymich ajerów i kosaćców, jakichś traw wysokich i rozczochranych, jakichś pasożytnych palców i wieńców, które to wszystko oplatały, a z tych powikłań i uplotów z całej tej gęstwiny linji i kształtów o tysiącznych kierunkach i formach, w górze i w dole; wychylały się białe baldachy bzów dzikich, liljowe kielichy kosaćców, żółtawe gwiazdy jakichś roślin bagiennych, mętnością barwy oznajmiające zbliżające się królestwo martwych wód i grzązkich topielisk. Słońce rzucało na te ściany zielone i ukwiecone pozłotę dla oczu przykrą i olśniewającą, wśród której wąski szlak grobli przypominał czarnego węża, któryby na słońcu wygrzewał pogarbioną i gdzieniegdzie mętnie połyskującą skórę. Mętnemi połyskami świeciła woda, stojąca w wyżłobieniach i koleinach grobli.
Gdy wozy, tabor składające, wjechały na groblę, unoszący się nad niemi pogwar głosów umilkł i słychać było tylko nie turkot, ale szum kół bardzo powoli przesuwających się po rozmiękłym gruncie, czasem klapanie wody pod kopytami koni, czasem na jednym z wozów wykrzyk pijany, lecz krótki. Z głów żołnierzy nie ulotniły się jeszcze całkowicie opary wódki w godzinach porannych z kuf owych we dworze wypitej, lecz miejsce, w którem się znaleźli, głuchym niepokojem, czy niewyraźnem przeczuciem, pozamykało im usta i wzamian szeroko pootwierało oczy.
Kapitan wyjechał na czoło taboru i słychać było, jak z ponuremi przewodnikami zamieniał słowa groźbą brzmiące, to znowu w znaki zapytań zagięte. Oni odpowiadali.
— Inaczej jechać nie można. Innej drogi do nich niema. Jest kędyś inna, ale jeszcze gorsza i... dalsza...
Na wielkim, ciężkim koniu, sam ciężki i ponury, powracał oficer wzdłuż taboru i wzrok jego upadł na siedzącego wśród żołnierzy młodego jeńca. Zawrócił konia i obok wozu tego jechać zaczął.
Wtem, stało się coś tak przeraźliwego, jak piorun lub nagła śmierć. We wznoszących się po obu stronach grobli ścianach zielonych rozległ się grzmot wystrzałów i wypadły z nich roje ognistych błyskawic. Z pomiędzy jadących na czele kozaków paru spadło z koni, pod paru innymi konie upadły, na wozach też widać było ciężkie postacie, walące się na wznak i broń z rąk wypuszczające.
Zasadzka; jeden z najstraszniejszych środków, przysługujących wojnom partyzanckim.
Na wąskiej grobli powstał ruch, pełen zamętu i podniosła się wrzawa pełna krzyków.
Żołnierze zeskakiwali z wozów i bez ładu zarówno jak bez widzialnego celu, strzelali do zarośli; przestraszone konie skręcały wozy, które stając w poprzek drogi, lub w połowie wywracając się do rowów, czyniły niemożliwem jakiekolwiek formowanie się żołnierzy w szeregi lub oddziały; gibcy kozacy na chyżych swych koniach przeskakiwali rowy i usiłowali wdzierać się w gęstwiny, które stawiały opór i z których, co minutę, nowym grzmotem i z nowemi błyskawicami wypadał rój pocisków; ciała ludzkie, pociskami dosięgnięte, padały na rozmokłą ziemię grobli, na koła i brzegi wozów, pod kopyta rozszalałych koni, do wody, napełniającej rowy. Powietrze napełniło się wrzawą ludzką i zwierzęcą, gromami i grzmotami strzałów, kłębami prochowego dymu.
Wśród piekielnego tego zgiełku i zamętu, kapitan z wielką przytomnością i odwagą, głosem i ruchami, usiłował w tę dziwną walkę wlać ducha porządku i jedności. Ale potężny głos jego, wyrzucający z szerokiej piersi słowa komendy, zatapiał się we wrzawie, a formowane przez niego szeregi i oddziały, wnet chwiały się i rozpraszały, rażone z przodu i z tyłu, z za obu ścian zarośli, ukrywających wroga. Zziajany koń jego za wielki był i za ciężki do obracania się na przestrzeni wązkiej, wśród bezładnego ścisku ludzi i rzeczy. Parę razy tylne nogi jego ześliznęły się do rowu; parę razy stanął dębem przed nagle upadającym trupem końskim czy ludzkim. Po twarzy kapitana lały się strugi potu, w oczach świeciła rozpacz, kule, jak gwiżdżące pszczoły latały dokoła głowy jego i ramion. Jedna rozdarła mu rękaw mundura i drasnąć musiała ramię, lecz on nie zdawał się czuć tego ani spostrzegać; z szybkością, na jaką tylko liczne przeszkody pozwalały, pędził ku garści żołnierzy, która plecami odwróciwszy się do pola bitwy, poczynała biedz ku początkowi grobli. Zabiegł jej drogę, głosem gromił i błagał, ruchami pałasza zachęcał i napędzał, aż powróciła, aby zwiększyć na grobli zamęt ciał i huk wystrzałów, ku niewidzialnym celom kierowanych.
Część kozaków, pod wodzą setnika, przeskoczywszy rowy, zdołała przedrzeć się w zarośla i słychać tam było wściekłe krzyki, zgęszczone strzały, z trzaskiem pękające pod naporem końskich piersi gałęzie drzewne, czy pod końskiemi kopytami kości ludzkie.
Nie trwało to wszystko jeszcze nad ćwierć godziny, a już wodę w rowach stojącą i trawę nad rowami, tu i owdzie zabarwiała krwawa czerwoność.
Aleksander stał na wozie, u którego dyszla z szyją ruchem męczeńskim wykręconą leżał zabity koń. Bezbronne ręce zaciskał około jakichś sterczących na wozie przedmiotów i cały naprzód podany, wzrok szeroko rozwartych oczu wytężał ku ziejącym kulami i ogniem zaroślom. Zdawać się mogło, że dusza z niego wyszła i znajdowała się po tamtej stronie zielonej ściany, pomiędzy tymi, których kule lada chwilę zadać mu mogły śmierć. Nie było takiej sekundy, w którejby nie mógł zginąć i myśl okropna! — zginąć z rąk, które kochał. Czy myśl ta przechodziła mu przez głowę, dokoła której ze świstem i gwizdem przelatywały kule? Czy może nie miał w głowie żadnej wyraźnej myśli, oprócz tej jednej, palącej, że nie jest, że nie może być tam... z nimi? Sam nigdy w przyszłości sprawy przed sobą zdać nie mógł. Ale co chwila pot zimny oblewał mu czoło i oddech zatrzymywał się w piersi w oczekiwaniu czegoś niewyraźnego, niepojętego... wyjścia ich może z za tej ściany, która ich zasłaniała, skrzydeł może, któreby jego do nich przez tę ścianę przeniosły, śmierci może. Nagle zadrżał od stóp do głowy i trzęsącemi się wargami krzyknął.
— Apolek!
Z obłąkanemi prawie pobłyskami oczu wpatrywał się w młodzieńca, który ruchem gibkim wypadł z pomiędzy zarośli i, u stóp ich na jedno kolano przykląkłszy ze strzelbą do oka przyłożoną, strzelać począł. Zuchwały ten rycerzyk, w zapale młodzieńczym nie dość zapewne rozkazom wodza posłuszny, zapragnął może spotkać się oko w oko z tymi, z któremi walczył, dokazać wiele, dokazać więcej od innych. Wyskoczył z za osłony, na jedno kolano ukląkł, strzelał... karmazynowa konfederatka zsuwała się mu z ciemnych włosów, odsłaniając gładkie i ogorzałe czoło, oczy nieco zmrużone napełniała uwaga wytężona, a na usta pod drobnym wąsem, wystrzeliwał uśmiech niemal chłopięcej przekory. Nagle zawołał:
— Oleś! A ty tu skąd?
Dostrzegł stojącego na wozie jeńca, lecz natychmiast o nim zapomniał, znowu ze strzelbą do oka przyłożoną mierzył, strzelał, aż stała się z nim rzecz, jak piorun, szybka i śmiertelna.
Z zarośli wypadł setnik kozacki na koniu, z którego uda krew ciekła i którego już wspinał, aby rów z powrotem na groblę przeskoczyć, gdy zuchwały rycerzyk w karmazynowej czapce zmierzył do niego, wystrzelił i — kozak, w pierś kulą ugodzony, spadł z konia, rozciągnął się u stóp zarośli. A w chwilę potem, tak krótką, że w niej powieka ludzka zaledwie mrugnąć by zdołała, z grobli na drugą stronę rowu przeleciała kula inna i utkwiła w czole rycerzyka, który padł także...
Wówczas Aleksander uczuł na twarzy gorący oddech konia, a tuż przy uchu jego zaszemrał ciężki szept kapitana.
Kto eto? Kto eto?
Stał na koniu, blady jak kreda i palcem na zabitego powstańca wskazując, z obłąkanemi prawie oczyma młodego jeńca zapytywał.
— Apolek? Razwie eto Apolek? Apolek?
Tak, Apolek.
Dwie piersi: oficera i jeńca szybko, z głuchemi jękami, dyszały.
— Karłowickij?
— Karłowicki.
Boh moj! krzyknął kapitan i był to krzyk przerażenia, bólu, nie wiedzieć jeszcze jakiego uczucia, ale które piersi rozrywało.
U stóp zarośli, u brzegu mętnie połyskującej wody, leżeli niedaleko siebie na zielonej trawie rozciągnięci, dwaj urodziwi młodzieńcy, jeden czerwonym, drugi czarnym pasem przepasani, jeden z rozdartą i skrwawioną odzieżą na piersi, drugi z czarną i sznurek krwi sączącą plamą pośród czoła. Głowy ich okryte były czarnemi i ciemnemi włosy, a czapki daleko na zieloną trawę odrzucone, dwoma różnemi odcieniami czerwoności iskrzyły się w słonecznem świetle. I przeglądało się iskrą nieruchomą światło słoneczne w szkle martwych ich oczu...

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·
IV.

Od dnia klęski, którą w lasach poleskich poniósł oddział pieszego i konnego wojska, od dnia, w którym wspólnie z kilku towarzyszami poległ w bitwie Apolek Karłowicki, a Aleksander Awicz do więzienia, znajdującego się w mieście najbliższem, przez resztkę pobitego wojska odwieziony został, kilka tygodni upłynęło.
Na świecie był już lipiec upalny i duszny. Na szerokie pola kładły się pod ścinającym je sierpem obfite zboża i płynęły szelesty złotej słomy. W rzekach, jeziorach, strumieniach leśnych i brodach łąkowych wysychały wody; nad złotemi polami, nad żółknącemi w upale łąkami, nad lasami, stojącemi w kamiennych ciszach, szerokie koła pod wyiskrzonem sklepieniem nieba zataczały uczące się latać bociany.
Trzypiętrowy gmach więzienny wznosił się nad niskiemi domkami miasteczka, jak wszystkie więzienne gmachy, ponury, nagi, zczerniały, zamknięty. U dołu jego, na dziedzińcach i na piętrach niższych rozlegały się czasem hałasy, krzyki, rozmowy, szczęki broni, lecz okna rzędu najwyższego pod czerwonemi gzemsami dachu zdawały się przez otwory krat żelaznych oddychać milczeniem i samotnością.
Im wyżej, tem samotniej. Nie dochodziły tam z dziedzińców i piętr niższych żadne głosy ludzkie i nie dochodził mały, uliczny gwar miasteczka. Czasem tylko słychać było krótkie rozmowy zmieniających się szyldwachów, wlokące się kroki dozorców lub zgrzyty kluczy obracanych w zamkach, otwieranych i zamykanych cel. Im wyżej, tem piękniej. Z tych okien, wysoko wzbitych nad ziemię, wzrok mógł dostrzegać trochę złotego pola, które miasteczko otaczało, pasek lasu za polem i w południe czarne sylwetki bocianów, zataczające pod niebieskim błękitem szerokiego koła. Bociany, z oddala znacznego, wydawały się bardzo małemi: wzamian, wielka zawsze twarz słoneczna, co wieczora po skłonie nieba spływała za pasek lasu i zapalały się potem nad nim zorze wieczorne.
Im wyżej, tem smutniej. Na skrawek przestrzeni wolnej, na ptaki skrzydlate, na niebo i światło niebieskie patrząc, te wysoko usadzone okna więzienne, zdawały się być oczyma, nalanemi czarnością nocy.
Za jednem z tych okien, w izbie więziennej, jak wszystkie więzienne izby, ciasnej, nizkiej, zczerniałej i ponurej, Aleksander Awicz siedział pod ścianą na wązkim zydlu i czytał. Przed niewielu dniami posiadł pozwolenie otrzymania z zewnątrz kilku książek i nie wiedział zupełnie, czemu lub komu tę ulgę w losie swym miał przypisać.
Bo aż do tych dni ostatnich, surowość postępowania z nim, równą była ciężkości jego przewinienia. Za jego to właściwie sprawą wojsko poniosło klęskę od ostrzeżonych przed niem powstańców, czyn ten stwierdził własnem wyznaniem, sam w lesie uczynionem i po kilkakroć już powtórzonem przed obliczem komisji śledczej. I zachowanie się jego przed tem zbiorowem obliczem do łagodności skłaniać nie mogło. Na mnóstwo zadawanych mu zapytań nie miał nigdy odpowiedzi żadnej, oprócz stałego potwierdzenia czynu, którego dokonał sam. Należał do najodporniejszych, najtwardszych. Do najmniej mównych także, bo czuł, że gdy raz otworzy usta, wszak znowu, jak płomień, zagorzeć może w uniesieniu takiem, z jakiem setnikowi kozackiemu rzucił swoje wyznanie.
Zniósł wiele — i cierpienie przeciągnęło po nim swój: rylec i swój pendzel. Schudł i spłowiało mu na twarzy męskie jej przedtem zabarwienie. Na czole wyryły mu swe blade piętno dni głuche i noce bezsenne, w oczach odbiła się tęsknota, otoczona wspomnieniami i ustępująca tylko przed niepokojem, pełnym grobowych widm. Jednak z młodzieńczych tych oczu blask i ogień nie znikły i na pobladłe usta przypomnienia rzeczy minionych sprowadzały niekiedy uśmiechy, z których lada promień życia wykrzesać mógł dawny śmiech wesoły i pusty. Ale wysubtelniał i wyduchowniał. W wyszczuplonem ciele czuć było jakąś sprężynę, która wyprostowywała je dumnie i jakąś pieśń z nutą smetną, lecz wzbijającą się wysoko.
Przez małą, otwartą w oknie szybkę, powiał wiatr i zlekka poruszać mu zaczął na głowie ciemnopłowe włosy. Jakby ręka jakaś opuściła mu na głowę orzeźwiającą pieszczotę, jakby coś z zewnątrz na niego zawołało. Książka wypadła mu z ręki. Porwał się, prawie swawolnym ruchem dawnego Olesia na zydel wskoczył, przy oknie stanął, przez otwartą szybkę patrzeć zaczął. Patrzał na zawieszoną nad dalekim paskiem lasu twarz słońca, ogromną i jaskrawą, na szmat złotego pola, po którem na kształt czarnych kropel roiły się malutkie z oddalenia istotki i głęboka brózda cierpienia przerznęła mu czoło.
W tej chwili, w ogromnym zamku zazgrzytał klucz i z za drzwi nieco uchylonych, basowy głos męski zapytał.
Pazwalajetie?
Ze zdziwieniem więzień spojrzał na tego grzecznego gościa, który, przed wejściem do celi więziennej, o pozwolenie wejścia do niej prosił.
Był nim oficer dość wysoki, barczysty i ciężki, z twarzą grubą, choć dość kształtną, z czołem od rumianych policzków bielszem i rudawemi nad niem włosami. Srebrną, wązką taśmą, z zawieszonym na niej pałaszem, ukośną linją przepasywała mu piersi i plecy, okryte obcisłym mundurem.
Cela była ciasna; drzwi jej znajdowały się o kilka kroków od okna, u którego, z zydla zeskoczywszy, stał Awicz. Oficer zatrzymał się o krok jeden przed drzwiami, które zamknęły się za nim i znowu kluczem obracanym w zamku zazgrzytały.
— Nie chciałbym mieszać, zaczął, i jeżeli nie w czas przychodzę...
Mówił niezmiernie zepsutą polszczyzną.
— Owszem, wahającym się głosem i wpatrując się w gościa, odpowiedział więzień; wszakże to pan był... tam... z wojskiem?... Czy może mylę się?
Nie odpowiadając na zapytanie, gość z pod rudego wąsa mrukliwie wymówił.
— Mam honor rekomendować się, Apolinary Karłowicki.
— Karłowicki?... Apolinary? z ruchem najwyższego zdziwienia zawołał więzień.
Skłonił się oficer. — I Karłowicki, i Apolinary. Dziwi się pan... nu, różne słuczaje na świecie bywają...
— Krewny może biednego Apolka?
Oficer ręką po białem czole powiódł.
— To był mój stryjeczny brat. Jego ojciec i mój ojciec byli rodnymi braćmi.
W celi, oprócz wązkiego zydla przy ścianie, którego jeden koniec, więzienną pościelą okryty, naśladował łóżko, znajdował się jeszcze stołek drewniany i krzywy, brudny, z popękanych desek zbity stół. Oficer postawił stołek przy krzywym stole i usiadł.
— Ja przyszedł, aby z panem o nim pomówić... ja tego chłopca lubił... on mnie był dorog... ja dziś tu w więzieniu cały dzień dyżurnym... więc pomyślał sobie: pójdę rozpytam się o niego... kiedy? jakim sposobem? bo ja nigdy nie spodziewał się... On w Moskwie uczył się. Dwa lata uczył się tam i do starszego brata na święta wielkanocne pojechał. Nu da! Jak pojechał, tak i nie powrócił. Oni tu swój majątek gdzieś mają... więc pan jego pewno znałeś? Czy pan jego znałeś?
— Zbliska, mieszkaliśmy w sąsiedztwie niedalekim.
Da! da! Jak tylko mnie pan tam... w lesu, swoje nazwisko powiedział, ja zaraz przypomniał sobie, że gdzieś je słyszał, a potem i to przypomniał, że od Apolka słyszał... On mnie wszystko opowiadał, jak dzieckiem był, kogo znał, z kim bawił się... Ach nieszczastnyj! jak on tam popadł? Kto jego namówił? Taki młody... i dobr! Ach dobr! Kakoje u niewo było dobroje, czystoje, dietskoje sierdce!
Zwiesił głowę i żałość głęboka rozlała się mu po twarzy. Przytem widać było, że w chwili wzruszenia na usta jego ciśnie się mowa, do której przywykł i w której był biegłym. Podniósł po chwili głowę i spotkał się oczyma z utkwionym w niego, zdziwionym wzrokiem więźnia. Iskra gniewu zamigotała mu w chmurnych oczach.
— Pan dziwisz się! Czego dziwić się? Dla czegóż to Apolek, bratem moim być nie mógł. Na świecie różne słuczaje bywają. Ot, dwóch rodnych braci było, daleko od siebie mieszkali. Jeden został się przy majątku, a drugi go stracił i, jak stracił, na służbę poszedł... w twierskiej gubernji służył. Nu da! Tak Apolek był syn jednego brata, a ja był syn drugiego... dieduszka nasz miał imię, Apolinary i nas obydwóch tak nazwali. Ale stryja ja nie znał, bo on rano umarł i ja do tego czasu nigdy tu nie przyjeżdżał, a teraz uwy! ze swoim pułkiem przyjechał, żeby miatież uspokajać. I oto co zobaczył! Apolka zabitego zobaczył... chłopca mego miłego brata!
Przywiązanie do poległego powstańca, dziwnie jakoś w grubym człowieku tym, tkliwie ujmowało młodego więźnia i zaciekawiał go ten oficer, z naturą, jak się zdawało, dość złożoną. Zapytał jakim sposobem mógł tak z blizka znać stryjecznego brata, skoro nigdy dotąd w kraju nie był. Oficer z pośpiechem odpowiedział.
Już mówił, że on dwa lata był w Moskwie, a ja tam wtedy z pułkiem stał. Nu wot my gdzieścić spotkali się... jedno nazwisko... pyta się on mnie: czy nie krewny? A ja już wiedział, kto on i mówię: ja wasz stryjeczny brat! Tak on, sierdiecznyj i za szyję mnie objął...
Zatrząsł mu się głos w gardle, grubym kołnierzem mundura otoczonem.
— Familji ja nie mam, nikogo swego na świetie nie mam... krew odezwała się... polubił brata... I jak nie polubić? Taki dobry, sierdieczny chłopak. I krasawiec że on był! I on mnie polubił, choć czasem i sierdził się na mnie, nu tam, za różne głupstwa, ale zawsze potem przychodził i mówił... „ty biedny... co ty winien“...
Zamilkł, ramieniem uczynił gest rozpaczy.
— Co tam już gadać! Co opowiadać. Minęło, propało! Już jego na świecie niema... Ale...
Wyprostował się, chmurne jego oczy z wyrazem prośby utkwiły w twarzy więźnia.
— Ale teraz ja przyszedł pana prosić, żeby pan mnie wszystko o nim opowiedział: jak się to stało? Jak do tego przyszło? Kto go namówił?
Opowiadanie było krótkie. Nikt go nie namawiał i przyszło do tego w sposób prosty. Chłopak był żywy, szlachetny, kochał kraj, kochał ideję, uniósł go ten prąd, który unosił innych.
Oficer słuchał z głową spuszczoną, w ziemię patrząc.
Głupost'! - sarknął.
— Co jest głupostią? — uśmiechnął się Awicz.
Awot, te wszystkie wasze ideje i prądy!
— Wieleby o tem mówić — z nowym uśmiechem rzucił więzień.
— Ja i chciałby z panem wiele o tem pomówić... chciałby bardzo... Nu, ale to później, kiedy ja tu inszego dnia przyjdę... a teraz ot, co ja jeszcze chcę panu powiedzieć...
Dłonie na kolanach oparł, łokcie z fantazją nieco rozstawił; do chmurnych oczu jego zabłądził nikły uśmiech.
— Ja nie tylko dlatego tu przyszedł, aby o Apolka rozpytać się, ale i dla tego także, nu da! dlatego, żeby się poznać z panem... wy mnie tam w lesie podobali się... Na koniu jeździcie, jak wojenny człowiek i wot, śmiało wy wtedy w oczy kozackiemu setniku patrzyli, jak on wam tę gadką nizost' powiedział, to u was iskry posypały się z oczu i odpowiedzieliście jemu dobrze! Nu i odwaga to była! Z gołemi rękami pomiędzy sztykami i pikami! Ja wtedy pomyślał sobie: maładiec!
— I nawet powiedział to pan, słyszałem! — z wytryskującą na twarz wesołością zaśmiał się więzień.
Nieużeli tak? Powiedział? Nu może i powiedział. Mnie wtedy wszystko we środku przewracało się, a jak we mnie wszystko we środku przewraca się, to ja wtedy czasem sam do siebie gadam.
Śmiał się. Śmieli się obydwaj.
— A czegóż panu wtedy wszystko przewracało się we środku.
Uczynił gest niechęci, sposępniał znowu.
— Długoby o tem gadać. Może kiedykolwiek później, jak inszego dnia przyjdę. Ale teraz powiem jedną rzecz, żeby pana pocieszyć! Ja widział, że pan konie lubisz i tego, na którym pan jechałeś, oczyma przeprowadzałeś na pożegnanie, tak jakbyś z przyjacielem żegnał się. To piękny koń i, bestja, rozumny. Ja nie chciałbym, żeby on w złem ręku zmarnował się i dlatego poprosił, żeby jego mnie oddali. Tamten mój stary już był i za ciężki. Nu da! Ten koń u mnie jest teraz i ja mogę pana pocieszyć, że on zdrów i że ja z nim obchodzę się, jak z dzieckiem.
Więźniowi rzeczywiście oczy paliły się z radości.
— Mój Piorun! myślałem, że zabity, albo że go męczą, głodzą... Dziękuję panu i za dobre dla niego chęci i za miłą o nim nowinę. Lubiłem... nie! kochałem to piękne, rozumne zwierzę, wogóle przepadam za końmi!
— To tak, jak ja! — zawołał oficer; od dzieciństwa za końmi przepadałem i choć my z nieboszczykiem ojcem w miasteczku mieszkali, to małym będąc, zawsze odnakoż choć szkapy jakiej dopadnę i lecę na niej na miasteczko, na złamanie karku, tylko że u nas w pieszych pułkach, oficerskie konie nietęgie! Ot ten pański... jak on nazywa się? Piorun? Dobrze, ja będę go tak nazywać... takie rozumne zwierzę przywyka do swego... jak to powiedzieć.
— Imienia!
Da! da! i jak na niego zawołać tym imionem, do którego przywykł, to głowę odwraca, albo jak dziecko za człowiekiem idzie. Ten pański Piorun, to krwi angliczańskiej koń, prawda?
— Półkrwi — odparł więzień.
— Takie czasem najlepsze.
Przez kilka minut rozmawiali o różnych rasach koni, ich przymiotach i przywarach. Ożywili się obaj. Więzień zaśmiał się raz głośno i wesoło; oficer zmienił się do niepoznania w tej poufałej gawędzie o przedmiocie wspólnie ulubionym. Zaczął już nawet z mniejszą niż przedtem trudnością mówić po polsku i, czasem zatrzymując się wśród mówienia, zapytywał: jak to powiedzieć?...
— Przepraszam pana, że zapytam, — zaczął więzień, ale chciałbym wiedzieć, gdzie się pan urodził?
— Gdzie ja urodził się? W majątku ojca, w wileńskiej gubernji, ale cztery lata miał, kiedy ojcu ten majątek za długi sprzedali i on zaczął o służbę starać się. Służbę prędko on znalazł, ale aż w twierskiej gubernji! I my tam wyjeżdżali, kiedy ja pięciu lat jeszcze niemiał. Ale dlaczego pan mnie o to pytał się...
— Tak... z wahaniem odpowiadał Awicz, mówić... pan zapomniał!...
Oficer ręką machnął.
— Ech! jak ja dzieckiem był, to w domu zawsze po polsku mówił, ale jedenaście lat miał, kiedy do korpusu ojciec oddał... Już on wtedy, przyznać się, troszkę pił i był bardzo biedny, a w korpusie na rządowy szczot, nic nie kosztowało... Tak ja tam i zapomniał... a potem, gdzie było przypominać? Jak z Apolkiem często widywał się, to troszkę sobie przypomniał, bo on inaczej jak na swoim rodnym języku rozmawiać nie chciał...
— Jak to swoim, czy i nie pańskim także? Chyba matka... przepraszam, że jeszcze zapytam, kim była matka pańska?
— Jakto kim?
— Jakiej narodowości?
Narodnosti? Jakiejże ona mogła być? Tak samo w wileńskiej gubernji urodziła się... polka...
Wpół śmiejąc się, wpół z przykrem uczuciem Awicz zawołał:
— A no to pan z pochodzenia jest polakiem całkowitym!...
Sposępniał znowu oficer.
Z praischożdienja da... no co znaczy praischożdienje? Ot, powiem panu, że ja, nim tu z wojskiem przyjechał, nigdy o takich rzeczach nie myślał. Nie przywykł. A jeżeli kiedy i pomyślał, to zawsze tylko tyle, że takie rzeczy połno niczewo nie znaczą. I teraz dopiero ja zaczął o nich myśleć... i zaczęło mnie zdawać się, że one coś znaczą.
Spojrzał na zegarek.
Adnakoż, mnie pora! Zasiedział się ja u pana. Czy pan pozwolisz mnie czasem przychodzić? Sympatju ja mam do pana i bardzo pana żałuję.
Rozejrzał się po celi.
— Smutno tu siedzieć... samemu... w niewygodach? a?
— Niewesoło. Ale teraz mniej smutno, bo książki czytać pozwolili i nawet nie wiem — skąd ta łaska?
Dziwny uśmiech przewinął się po zmarkotniałej już przedtem twarzy oficera. Było w nim figlarności trochę i wewnętrznego trjumfu, które jednak prędko zgasły. Na książkę leżącą na zydlu spojrzał.
— Ja czytać nie przywykł... ale temu, kto przywykł...
— Temu, kto przywykł, podjął Awicz, książka dawać może chwile szczęścia w nieszczęściu...
— Nu, to dobrze, że pan ją teraz masz!
Podniósł się ze stołka. Westchnął.
— Nie chce się iść! Niby to pan zamknięty siedzisz, a ja po wolnym świecie chodzę, a adnakoż może panu... jak to powiedzieć? może panu i nie gorzej niż mnie. Bo jaki to świat? Brzydki, podły świat... krew ludzka na nim się leje... ludzie jedni drugich nie nawidzą... I najgorsze to, że człowiek sam siebie nie rozumie i czasem sam na siebie chciałby plunąć... To i niechce się czasem po tym świecie chodzić!
Głębokie, gnębiące cierpienie rozlało się mu po twarzy.
— To przyjdź pan znowu kiedykolwiek, skoro ta moja nora tak się panu podobała, uprzejmie rzekł Awicz.
Przyjdu... mnie można do pana przychodzić. Nikomu nie można, a mnie można...
— Dlaczegóż to?
Oficer zniżył głos.
— Plecy, widzisz pan, mam! Wot dlaczego.
— Jakto plecy? Co to?
Wot takie plecy, co mnie od wszystkiego bronią... Mnie dlatego i po tem nieszczęściu w lesie zrotnawo komandirstwa nie zrzucili. Drugi by tak poleciał, że jejej! a mnie on bronił, przez to ja i do pana przychodzić mogę, kiedy tylko zechcę...
O krok jeden stał przed Awiczem, w postawie wahającej się, z wyrazem zmieszania na twarzy.
— I sam nie wiem, zaczął, czy mogę panu rękę podać, czy nie mogę?
Awicz podał mu rękę, którą dłoń oficera objęła silnym, trochę drżącym uściskiem. Coś nakształt uszanowania i rozczulonej nieśmiałości odmalowało się w tej chwili na jego twarzy.
Odchodził. U drzwi odwrócił się jeszcze.
— Wiesz pan co?... Ja myśleć sobie zaczynam, że adnakoż takie rzeczy musi być wiele znaczą. Idziesz z wojskiem na miatieżników i głaz na głaz spotykasz się z bratem... z bratem, którego jak swoje życie lubisz. I twego brata zabija to wojsko, któremu ty sam zakomenderował: strzelać! Wot co takie rzeczy...
Głos mu się w gardle załamał. Szybkim ruchem obrócił się ku drzwiom i z twarzą przyłożoną do znajdującego się w nich okrągłego otworu, krzyknął:
Atwarit'!
Brzmienie okrzyku tego było znowu grube, twarde, ostre i przypominało Awiczowi kapitana, wykrzykującego słowa komendy na owej grobli.
Nie dziw, że w sposób taki znowu przemawiać zaczynał; wszakże z tej celi więziennej wychodził na świat wolny!

V.

Parę dni minęło i znowu w porze niezwykłej ciężki klucz zazgrzytał w grubym zamku, ale tym razem, za otwierającemi się drzwiami głos kobiecy, młody i świeży. — Czy można?
Ach, Tosi głos!
Aleksander jednym skokiem był już przy drzwiach.
— Ciotko! ciotko droga! najmilsza! złota!
Całował ręce siwej kobiety w czarnej sukni, a potem obie swoje wyciągnął ku pięknej dziewczynie, której błękitne oczy stały w blasku radości i łez. Z temi błyszczącemi oczyma i filuternym uśmiechem na twarzy bledszej i chudszej, niż przedtem, z rękoma uwięzionemi w jego rękach, mówiła.
— Widzisz, Olesiu, widzisz! Musiałeś jak zając jednem okiem spać na koniu, bo wpadłeś im w ręce!
Poczem z oczu jej wypłynęły łzy, które je tak błyszczącemi czyniły i wtedy można było poznać, że wiele przez tygodnie ostatnie płakała.
Ale jakim cudem, jakim cudem przyjść tu mogły, skoro nikomu nie pozwalają. Tak, one same tego nie rozumieją. Odmawiano dotąd i odmawiano pozwolenia na widzenie się z więźniem i czyniono to w sposób przykry, szorstki. Nagle, zmiękło to, złagodniało i pozwolili... na krótko wprawdzie, ale nawet bez świadków. Dość jednak o tem. Tysiące rzeczy jest do powiedzenia. Mieszkają teraz w pobliżu tego miasteczka u krewnych, bo dwór zrujnowany...
— Jakto zrujnowany?
— W czasie rewizji. Opowiedziały o niej wszystko.
Otóż dwór razem z majątkiem uległ urzędowemu opisowi, który jest wstępem do konfiskaty. Kazano im stamtąd wyjechać. Syn jednej, a brat drugiej uwięziony, nie tutaj, gdzieindziej go powieźli, a one tam za nim jechać jeszcze nie mogą...
Teraz matka, mówiąc o synie, rozpłakała się, ale dwoje młodych patrzało na siebie z niebem w oczach.
Potem o partji, która rozproszyła się była, lecz wkrótce znowu zgromadziła się kędyś dalej, o uwięzionych i zabitych, o wątłych nadziejach, o okropnych trwogach, o całej tej tragedji przeraźliwej, której jednak echa do tych ścian nie przenikały.
Z dwu par oczu młodych i zakochanych, niebo szczęścia zniknęło, a powróciły do nich ponure trwogi i przeszywające żale ziemi, ze wszystkich ziem globu najnieszczęśliwszej.
Potem jeszcze: jak ci tu jest? co jadasz? jak sypiasz? czego ci trzeba? Może pozwolą przysłać! Może pozwolą znowu przyjść! Będą do miasteczka przyjeżdżały, będą prosiły... Jak się skończy? Boże miłosierny... jak się to wszystko skończy dla niego, dla nich, dla wszystkich, dla sprawy?
I czas już ubiegł, ostrzegło o tem pukanie do drzwi dozorcy.
Wstali wszyscy troje z wąskiego zydla. Matka wzięła za rękę córkę i zlekka ją ku młodemu więźniowi przybliżając, drżącemi wargami mówiła:
— Oddaję ją tobie, Olesiu! Dotąd byłam przeciwną... bo pokrewieństwo bliskie, a małżeństwa pomiędzy krewnymi... podobno.... I jeszcze jedno: o czemś innem dla Tosi marzyłam... Każda matka ma dla dziecka swego jakieś marzenia... Widzisz, spowiadam się... Ale teraz, mój Olesiu, kiedyś ty taki nieszczęśliwy i taki dzielny syn ojczyzny... zostańże i moim synem... Gdy tylko będziesz wolny...
Nie mogła mówić dalej od wzruszenia, a oni oboje, przed nią klęcząc, kolana jej obejmowali.
Dozorca, wciąż do drzwi pukając, słyszał w celi więziennej płacz nietylko niewieści, lecz, jak mu się zdawało, i męski także.
Odeszły. Więzień pozostał sam. W głowie mu szumiało, w piersi serce jakby wyrosło, tak dławiło łzami, co chwila wzbierającemi. Wstyd płakać jak dziecko albo kobieta! Mazgajem nigdy nie był. Owszem, był przecież wesołym Olesiem. Ale teraz, te kilka tygodni męki różnej, a po nich taka radość...
Czy tylko będzie wolnym? W zupełności nie. Wyrok na niego spaść mający, mógł być tylko mniej albo więcej srogim; wolności zupełnej mu nie powrócą. Wiedział o tem, ale wiedział też i o czemś innem, co mu ból wiadomości tamtej niemal w uczucie szczęścia zamieniało. Wiedział, że na żadnej drodze i w żadnej otchłani, w żaden czas burzy i w żaden czas słoty nie opuści go kobieta, którą kochał.
W kilka godzin potem, całego w ogniu, w marzeniach, w niepokojach, znalazł go wchodzący do celi oficer. Zrazu głowę tylko przez uchylone drzwi wsuwając, zapytał:
— Czy nie mieszam?
— Nie! Nie! Nie przeszkadza mi pan w niczem. Proszę wejść! Chciałem nawet zobaczyć się z panem.
Wszedł, powitaniem tem wyraźnie uradowany i dość dziwnie na twarzy jego, najczęściej ponurej wyglądał uśmiech filuterny, z jakim pytał:
— A co? Krewne pańskie były?
— Były, panie, były! Tak cieszę się, że je widziałem i tylko się dziwię...
— Czemu pan się dziwisz?
— Że pozwolili...
Oficer znowu na jednym w celi stołku drewnianym usiadł, dłonie na kolanach oparł i łokcie z fantazją rozstawił.
— Che, che, che, — zcicha zaśmiał się — che, che, che!
A siwe oczy jego, w rozgorączkowanej twarzy więźnia tkwiące, miały w sobie coś jakby opiekuńczego i zarazem dumnego; zdawały się cieszyć jego radością i zarazem mówić: A widzisz, co ja mogę! A widzisz, jaki ja!
Wot kiedy już do tego przyszło, to już panu powiem, jak to było.
Na grube drzwi zamknięte niespokojne wejrzenie rzucił i ku Awiczowi pochylony szeptał:
— Tu jest taki człowiek, co na bardzo wysokim postie stoi. To mój towarzysz z korpusu i my już w korpusie bardzo jeden drugiego lubili. A potem, to ja raz z wielkiego nieszczęścia go wyratował. Mniejsza o to, jakie to było nieszczęście i jak ja jego ratował, ale choć on na wysokim postie stoi i wiele może, a ja mały sobie człowiek, tak było i on nigdy o tem nie zapomniał. On mnie lubi, to mój prawdziwy drug...
— To są plecy pańskie i pan się do nich za mną wstawiał...
Potakująco głową skinął.
— Ja nawet skłamał przed nim i powiedział, że pan jesteś mój plemiannik...
Aleksander był wzruszony.
— Dziękuję! nie wiem, czemu przypisać...
Nu wot! Czemu przypisać? Ja pana polubił... kak to od razu... jeszcze tam w lesie... pan Apolka znałeś i ja nawet przypomniał sobie, co on mnie o panu mówił...
— Nie, nie! To nie to... z żywością zaprzeczył więzień, pan wogóle musisz być... Mówiły mi przecież krewne moje, jakie nieszczęścia stać by się mogły... żeby tam wtedy pana nie było!
— Mówiły, mówiły panu o tem!
Oczy rozbłysły mu uciechą, która jednak prędko zgasła.
Nu da! Ale co w tem osobnego? Zwierzem by chyba trzeba być...
— A jednak, nie bez pewnej ironji przerwał Aleksander, gorliwym pan jesteś w swojej służbie. W czasie rewizji owej, sroższy pan był od towarzysza swego i potem, tam... na grobli... sam widziałem, z jaką gorliwością, z jakim zapałem...
Wyprostował się oficer i z wielką powagą w postawie i na twarzy przerwał.
— To był mój obowiązek. Raz ja na służbę poszedł, to już uczciwie służyć powinien. Ja z tego chleb jem i powinien robić to, za co mnie chleb ten dają, inaczej ja byłbym zdrajcą, a zdrada to paskudna rzecz, brudna. Pan to sam kozackiemu setnikowi powiedział i ja wtenczas pana polubił! to pan wiesz...
— Nie mogę odmówić panu słuszności. Tak jest, jak pan mówi, z taką samą powagą, z jaką mówił oficer, odpowiedział więzień.
Nu da! Mnie kazali zrobić rewizju, to ja powinien był ją zrobić jeszcze lepiej, jakby ją inny robił...
— Dla czegoż jeszcze lepiej...
A wot widzicie dla tego, że ja polskiego proischożdienja człowiek... to na mnie podejrzenie może paść, że zdradzam... i podejrzywał mnie o to setnik kozacki, to ja jemu chciał pokazać, że czest' i sowiest' moje czyste. Ale bezbronnych zabijać i... różne tam poszłosti dokazywać... nikt nie każe... to do służby nie należy. Nu da! Do służby oficerskiej to nawet należy, żeby tego nie było... Widzisz pan, że ja i w jedną stronę i w drugą stronę, tylko obowiązek swój spełniam...
Pochylił twarz, zamyślił się:
— Zdaje się wszystko dobrze... W wojsku służysz na wojnę idziesz, robisz to, co naczalstwo każe, obowiązek swój spełniasz, niczego innego tu i być nie może... a adnakoż... ciężko... jej, jej! jak ciężko, jaki żal... Wszystko przewraca się we środku...
Ostatnie słowa wymawiał z czołem opartem na dłoni, szeptem ciężkim, takim, jakby przemawiał do ziemi, w którą wlepiał wzrok zmącony, ponury.
— Dla czego tak ciężko? Czego taki żal? ze współczuciem i ciekawością zapytał Awicz.
A wot, żeby ja sam o tem wiedział, to byłby kontent. Zdaje się, co tu takiego? Głupostiej narobili... miatież, bunt. Uspokoić trzeba. Na to wojsko i na to ja oficer. Śmierci nie boję się! Trusem mnie pan Bóg nie stworzył. Adnakoż taki żal, taki smutek, taka jakaś we środku trudność... Myślę, ja myślę: co mnie takiego stało się? i nie rozumiem.
Nie rozumiał tych instynktów, które pracować w nim zaczęły i tej iskry, która w nim spała długo, a teraz rozpalać się zaczynała w piekące płomię.
— Położenie okropne! szepnął Aleksander, po tem z żywością zawołał.
— Dla czego pan wprzód, nim tu z wojskiem przybył, dymisji swej nie zażądał?
Nic dorównać by nie mogło zdumieniu, z jakiem oficer oczy na niego podniósł.
— Do dymisji! powtórzył z osłupieniem. W odstawku! A co ja bym potem na świecie robił?
Była w tem powiedzeniu prawda gorzka i twarda. Co on by robił, w jedenastym roku życia do korpusu oddany i ze wszystkich na tym świecie robót, znający tylko służbę wojskową, ale za to, jak nie bez pewnej chluby mówił, znający ją, jak rzadko kto wybornie i lubiący ją, chlubiący się nią dotąd... Tylko teraz, coś takiego dziwnego z nim się stało...
W duszę swą głęboko nie spoglądał. Nie przywykł. Były chwile, że gniew ogromny zrywał się w nim przeciw tym bezumcom, obłąkańcom, którzy temu wszystkiemu byli winni i gdy sam jednak, w oficerskiem mieszkaniu swojem o nich myślał, zdawało mu się, że ich nienawidzi, że nimi, że ich głupotą gardzi, że z rozkoszą starłby ich z powierzchni ziemi. Ale trzeba było jednego tylko spotkania jednego widoku, jednej czasem o nich wieści zasłyszanej, bohaterskiej, lub tragicznej, aby znowu jakieś szatany drażniące i szarpiące do wnętrza jego wstąpiły. Pomiędzy szatanami temi odkrył raz jednego, któremu na imię: wstyd. Ani cienia pojęcia nie miał o tem, czegoby miał się wstydzić. Jednak ten to szatan właśnie wszystką krew rzucił mu do twarzy, gdy w czasie owej rewizji, w owym dworze, kobieta wdzięczna mu za zbawienie swych dzieci, zapytała go, jak się nazywa. Karłowicki! Brzmienie tego nazwiska... Za nic w świecie nie zdołałby go wówczas głośno wymówić. A setnik kozacki z ironją na niego patrzał, lepiej może go rozumiejąc, niż on sam siebie!
Ani na chwilę już dnia tego nie odzyskał tej rubasznej i dobrodusznej wesołości, która niekiedy posępną twarz jego rozjaśniała! Bawił też krótko, ale przed odejściem zapytał jeszcze Aleksandra, czy ta piękna panna, która go dziś razem ze swą matką odwiedziła, jest jego narzeczoną?
— Dziś właśnie odbyły się ich zaręczyny.
— Dziś? gdzie? tu? jakto?
Awicza zdumienie jego rozśmieszało.
Cóż w tem dziwnego? Kochają się z sobą od dzieciństwa, ale dotąd matka sprzeciwiała się ich chęciom, z powodu pokrewieństwa i innych tam jakichś swoich chęci czy zamiarów... I dziś właśnie powiedziała, że już się nie sprzeciwia, że ich z sobą zaręcza. Oficer znowu był zdziwiony.
Wot kak! wprzódy nie zgadzała się, a teraz kiedy pan... zgubiony człowiek... zgodziła się. Nu, eto już takie... jak to powiedzieć... błagorodstwo, że człowiekowi, aż w głowie kręci się. Ale jakże to będzie? Czy pan myśli, że pana tak i puszczą stąd, bez żadnego nakazania? To być nie może. Ześlą pana gdzie gorzki pieprz rośnie i majątek pewno odbiorą...
Szczęśliwy uśmiech rozlał się po twarzy więźnia. Zniżonym nieco od rozmiarzenia głosem odpowiedział.
— Wiem o tem, ale i tego również pewien jestem, że narzeczona moja nie opuści mię ani w ubóstwie, ani na wygnaniu i że w każdej otchłani, wśród każdej burzy czy słoty życia będziemy razem i będziemy sobie nawzajem pomocą i zbawieniem.
Oficer stał przez chwilę, milcząc i w ziemię patrząc. Po białem jego czole przepływały powstające i znikające zmarszczki. Byłyż to fale, podnoszone przez myśli nowe, dziwne, w które wpatrywał się, które wyrozumieć usiłował? I może nietylko przez myśli. Wyraz rozmarzenia, okrywający twarz więźnia, i w jego oczy wstąpił. Odbiła się w nich jakaś nagle powstała tęsknota.
Ślicznie pan to powiedziałeś... wot poezja to prawdziwa... prawdziwa... i wiara w człowieka, którego lubisz...
A potem, z wybuchem zmieszanych uczuć przyjaźni i zazdrości.
Nu da! szczęśliwy z pana człowiek!
— Choć zgubiony? uśmiechnął się Aleksander.
Nu, nie zewszystkiem zgubiony. Ale choć w biedę wpadł, odnakoż szczęśliwy!
Gdy odchodząc, szedł ku drzwiom, kroki jego cięższemi zdawały się być, niż zwykle.
Dość długo potem nie powracał, aż przyszedł znowu i zaraz po powitaniu powiedział, że czuł się niezdrów i że mu wogóle na ciele i duszy niedobrze. Więc poco, myślał sobie, miał tu w usposobieniu takiem przychodzić? Myślał nawet też i o tem, aby już wcale nie przychodzić i obecnością swą więźniowi nie mieszać, nie dokuczać...
— Bo gdzie mnie do was? I co wam ze mną za zabawa? Wy górny człowiek, a ja, zwyczajnie, z nizmienności... (z nizin).
Ale nie mógł wytrzymać. Coś go tu ciągnie. Chciałby o niektóre rzeczy zapytać się, pogadać o nich i jeżeli Awicz pozwoli, to jeszcze ten raz...
Ależ owszem, owszem! Nietylko ten raz, lecz ile razy tylko zechce. Czyż nie oddał jemu i bliskim mu osobom przysług ważnych? Czy pomimo wszystko, co ich dzieliło, nie byli związani wspólnością ziemi rodzinnej i może czemś więcej jeszcze?...
— Czemże? czemże? Jakie między nami może być podobieństwo? — nagląco dopytywał się oficer. Widać o to podobieństwo szło mu bardzo.
— Czy pan czuje się szczęśliwym? — wzajemnie zapytał go Awicz.
Uczynił ręką gest gwałtowny.
K czortu takoje szczastje!
— No widzisz pan! Jeden z nas w taki sposób, drugi w taki, a obydwaj...
— Rozumiem już, rozumiem i to jest prawda! ponuro w ziemię patrząc, dokończył oficer.
Policzki jego były daleko mniej niż przedtem rumiane i pełne, nawet plecy zdawały się mniej szerokie i mundur obejmował je mniej ciasno.
Bardzo wyraźnie słuchał i pobladł. Awiczowi również każdy ubiegający dzień powlekał twarz coraz widoczniejszem piętnem więziennej męki. Szafirowe oczy jego wydawały się ogromnemi wśród wyszczuplonej twarzy, młode ciało, swobody ruchu pozbawione, nabrało poruszeń ociężałych, pierś przyzwyczajona do powietrza, przestrzeni szerokich i wolnych, chwilami z trudnością oddychała.
Przez kilka minut na siebie patrzyli, a potem jednostajnie porozumiewawczo, wstrząsnęli ku sobie głowami.
Oficer na stołku siedział, ale łokci z fantazją nie rozstawiał, oparł je na kolanach, i głowę w obie dłonie ująwszy, mówił:
— Ja o Apolku ciągle myślę... W dzień jeszcze nie, ale w nocy, to on ciągle nademną stoi, tak, jak ja jego tam na trawie widział, z tą czarną dziurą pośrodku czoła... Pytam ja jego... On był rozumny chłopiec, szkoły skończył i z drugiego kursu uniwersytieta... To ja jego pytam się: jakim sposobem ty, taki rozumny chłopiec, nie wiedział i nie rozumiał... Ale nie tylko on! Wy wszyscy z nauką, z rozumem, jakim sposobem mogli tego nie wiedzieć i nie rozumieć, że to bezumje jest — sumaszestwie, naprzeciw takiej potęgi stawać... Pytam się ja jego: poco ty, kochany chłopcze mój, z motyką przeciw słońcu skakał? On mnie nic nie odpowiada, ale na drugą noc znów przychodzi, staje nademną z tą dziurą w czole i tylko gubami porusza, a mnie zdaje się, że te guby mówią: toż ty sam, bracie, zakomenderował żołnierzowi: strzelać!
Wtenczas ja do niego krzyczę, że powinność swoją spełnił, a u niego znowu guby poruszają się i mówią: ty dobrze zrobił, ale ty i płakać po mnie nie powinien, bo ja wrogiem był tego, komu ty przysięgał służyć. Nu to i co, że dobrze zrobił i że nie powinien płakać? Ja płaczu, bo on dorog mnie był, bo to była moja krew... I wy wszyscy moja krew, ja to poczuł teraz, kiedy was poznał...
Podniósł nagle głowę, w twarzy Aleksandra zdziwione i bolejące oczy zatopił.
— Byłeś pan kiedy w Petersburgu?
Pytanie było niespodziewane, odpowiedź twierdząca. Jakże nie? Zna dobrze to miasto, cztery lata przebył tam, ucząc się, przed rokiem zaledwie stamtąd powrócił. Oficer wciąż zdumionymi oczyma na niego patrzał.
— Jakie bogactwa? A? jakie pałace, wszystko z drogocennych kamieni budowane? Marmur, granit, malachit, złoto, wszędzie aż cieką. Jakie parady! A rewje wojenne widziałeś pan? A?
I bogactwo i pałace, i parady, i rewje Awicz widział i nawet zbliska się im przypatrywał.
— A jakie są siły armji naszej, czy pan wiesz?
I pewny, że o tem przedmiocie więzień dostatecznych wiadomości posiadać nie mógł, jął szczegółowo mu go wykładać. Tyle to i tyle korpusów, dywizji, pułków w piechocie i kawalerji, na takie i na takie rodzaje i oddziały podzieloną jest artylerja, a w każdym z oddziałów znajduje się tyle i tyle armat, koni i ludzi. Najdzielniejsi wodzowie, czyli jenerałowie korpusów i dywizji, nazywają się tak a tak, mają za sobą takie a takie bitwy zwycięskie, doświadczenie wojskowe, wszystko, czego potrzeba, aby każdego nieprzyjaciela, choćby najsilniejszego, pobić, zgnieść, zmiażdżyć...
Długo opowiadał wyliczał, wyjaśniał, a im dłużej mówił, tem gorętszą stawała się jego mowa. W uczuciu poszanowania, do czci posuniętego względem tej potęgi orężnej, którą słowami malował, w uczuciu chluby, że sam cząsteczkę tej potęgi stanowił, znikać się zdawały i milknąć te zgryzoty, zwątpienia i żale, od których jednak wyszczuplały i pobladły mu policzki, które sprowadzały mu noce bezsennne, z widmem zabitego brata, stojącem u wezgłowia.
Wzamian poczynał go ogarniać gniew, który nim rzucał i przez gardło jego krzyczał w czasie rewizji owej, w owym dworze.
Począł biegać po celi więziennej, brwi najeżając, ramionami rozmachując.
— I wy, wy, garść ludzi niewojennych, mała garść, bez armji, bez armat, bez kreposti, bez sławnych wodzów, bez skarbu, przeciw takiej potędze wystąpili! Wied' eto bezumje jest, sumaszestwie, samoubijstwo czort znajet, szto takoje... I żeby to głupie ludzie robili, ciemne, ale nie! Między tymi, co robili, mało głupich i ciemnych. Sam kwiat narodu... same jego światło... Ja tego zrozumieć nie mogę i ja by was za to... czort pobieri, karał, do turmy sadzał, zsyłał...
Nagle znowu na stołku siadł i w obydwie ręce głowę schwycił.
— Oj, Apolek ty, Apolek, bracie ty mój nieszczęśliwy! ty mnie na tamtym świecie nie przeklinaj za to, że ja tak mówię! Mnie skorbno, żałostno, mnie straszno, mnie wszystko we środku przewraca się, kiedy ja to mówię... Ty był rozumniejszy odemnie, naukę miał... a teraz każdej nocy do mnie przychodzisz... Czemu ty mnie nie powiesz, co ty myślał, w co ty ufał, co tobą rukowodiło, kiedy to robili?
W chwili, gdy tak pytał, dłoń łagodna, z braterską poufałością spoczęła mu na ramieniu.
— Ja powiem ci o tem, bracie Apolka, co nim rządziło, kiedy on to robił. On kochał ojczyznę i wolność. Czy ty wiesz, co to ojczyzna? Czy ty wiesz, co to wolność? Nie! ani jednej, ani drugiej tyś nawet nie widział. I jeszcze: on nienawidział niewoli. Czy ty wiesz, co to niewola? Nie, tyś nigdy nie uczuł, czem jest ona, boś sam był jej sługą. I jeszcze: on kochał dawną chwałę narodu swego. Czy ty wiesz, jaką była ta chwała? Nie: tobie nikt nie ukazał ani jednego promienia jej korony; ani jednego strzępa jej purpury. Więc zrozumieć nie możesz, co w nierówną tę walkę pchnęło Apolka, co w nią pchnęło nas wszystkich, jakie burze szaleją w piersi człowieka, deptanego stopą przemocy i jakie niepokonane zapały zrywają go z pod tej stopy, aby wyprostować się, głowę podnieść, ramiona wyprężyć i stać się z raba człowiekiem, człowiekiem wolnym... To są prawa natury, które w nas przemówiły, to wola Boga, który każdemu z ludzi i z narodów dał duszę osobną i wolną, to krzyk naszej duszy do świata, do ziemi, do nieba, że żyjemy i że żyjących nikt nie ma prawa wtrącić do mogiły. Zginiemy? dobrze, ale ten krzyk nasz, krwią i łzami ociekły, zostanie w powietrzu i tym, co po nas przyjdą, umrzeć nie da, i sennych zrywać będzie z puchowych pościeli, i stanie się snem czarnym i snem złotym narodu, i chłoszczącym go do wiecznej walki biczem, a wtedy dopiero przebrzmi, kiedy zwycięży — idea.
— Ale, czyś ty myślał kiedy, co to jest idea? Nie; ty mówisz: idee to głupost'. Więc nie rozumiesz tego, że idee to siła, potężniejsza od twojej piechoty i kawalerji, od twoich armat i sławnych jenerałów, bo wojsko ich to najlepsze ludzkie głowy i serca, a polem ich bitew, to wieki. Dziś pociskami armatniemi na proch starta, idea odrodzi się jutro i jej być musi prędzej czy później zwycięstwo ostateczne i ona jest rozumem wyższym nad cyfrę twojej armji, nad twoje petersburskie granity i malachity, nad twoje szyderstwa i gniewy — bo jest samą prawdą świata i Boga.
Upadł za zydel Aleksander zmęczony, wzruszony i szybko dyszała mu pierś wyszczuplała w powietrzu więziennem, a o krok przed nim siedzący na stołku podniósł twarz z czołem bladem i siwemi oczyma, które pod rudawemi brwiami, gorzały, jak żużle.
— Ja zrozumiał... Może nie wszystko, ale wiele z tego, co pan mówiłeś ja zrozumiał. Tak jest. Idea — to nie głupost'. Może wy, albo wasze naśledniki i zrobią tak, że na świecie żyć będzie lepiej. A teraz, ja ot co powiem! Nie pan jesteś człowiekiem zgubionym, choć pana Sybir czeka, ale ja... dla tego, że o takich rzeczach nigdy nie myślał, nie wiedział... ja człowiek zgubiony... Żeby i jenerałem został, to, — czuję!.. że adnakoż zgubiony! Podniósł się ze stołka, na zegarek spojrzał.
— A wsio taki na służbę trzeba.
Wstrząsnął silnie ręką więźnia.
— Dziękuję panu! dziękuję! dziękuję!
Za co tak gorąco i długo dziękował? Czy za rozjaśnianie przed nim ciemności, w które wpatrywał się z przestraszonymi oczyma? Czy za obudzanie mu w głowie myśli, wyższych nad bagnety, armaty, malachity, granity i wojskowe rewje? Czy może za to braterskie ty, które w głosie Aleksandra zabrzmiało mu echem głosu Apolka?
W dniach następnych jeszcze kilka razy ukazał się w celi więziennej, na krótko jednak, bo miał jakieś ważne zajęcia służbowe, które mu czas zabierały. Rozmawiali jednak ze sobą, choć zawsze niedługo o rzeczach różnych, powszednich i niepowszednich, oficer więźniowi trochę o życiu swojem opowiadał o oficerskiem życiu, które po za czynnościami służbowemi, wypełniały karty, kobiety, hulanki. On, tyle tylko, że pijakiem nie był. Zresztą wszystko tak, jak inni...
— Podłe życie! rzekł raz. Co tak żyć, to może i lepiej, tak jak Apolek...
Potem Awicz przez czas jakiś go nie widywał, aż dnia pewnego...

VI.

Dnia pewnego, kapitan Apolinary Karłowicki, wyszedł od przyjaciela swego, stojącego na wysokim postie, jakby ogłuszony i oślepły, tak przerażony i zgnębiony. Coś czarnego wisiało mu przed oczyma, coś ciężkiego leżało mu na głowie, coś strasznego wstrząsało jego sercem.
Na świecie sierpień już był; nad ziemią w żółte ścierniska ubraną czas płynął w szacie czarnej i skrajami jej tu i ówdzie zaczepiał o sucho na błękitach nieba wyrysowane linje szubienic.
Lasy opustoszały i głosy orężnych bojów przestały już przerażać ptactwo, zbierające się już do jesiennych odlotów; natomiast zaludniły się i przeludniły więzienia; zaludniły się i przeludniły żelazne wozy, uwożące gromady ludzkie w krainy nieprzejrzanych oddali i niezgłębionych cierpień.
Zadzwoniły po miastach i drogach kajdany, rozbiegło się po szerokim kraju słowo: katorga.
Stały smukłe topole włoskie nad dachami dworów wiejskich i w cichej pogodzie sierpniowej milczące, słuchały rozlegającej się u stóp ich szumnie, dumnie, zwycięzko, mowie dotąd niesłychanej, mowie obcej.
Czy topole te były wyższe od czarno i sucho na błękicie nieba rysujących się linji szubienic? I czy z pośrodka niw w żółte ścierniska obleczonych patrzały one na te linje, które wznosiły się u nizkich ścian miasteczek i u wysokich murów miast?
Każde miasteczko i każde miasto, posiadało swoje szubienice. Stały się one towarzyszkami ludzi, widokiem ich oczu, przedmiotem myśli i zaprawą chleba.
Od wielkorządcy kraju do miast i miasteczek przybył rozkaz, aby w każdem z nich pewna liczba ludzi dostała na szyje powrozy. Niezbędnie i jaknajrychlej.
Liczba tych przedmiotów najwyższej kary i pomsty ściśle została dla każdego z miast i miasteczek oznaczona. Tu miało ich być trzy, tam pięć, ówdzie dziesięć i t. d. Wybór należał do tych, którzy na każdem miejscu badali i dośledzali winy. Powiedział o otrzymanym rozkazie kapitanowi Karłowickiemu przyjaciel jego, wysoko postawiony i o tem również, że na miasteczko, w którem się znajdowali, przypadło przyszłych wisielców trzech.
Na kogo wybór padnie, przyjaciel nie wiedział, lecz to z żalem powiedzieć musi i do tego dawnego swego współtowarzysza przygotować, że paść on może pomiędzy innymi na plemiannika tegoż współtowarzysza, to jest Aleksandra Awicza.
— Jakto? Bóg z tobą! To być nie może! To tylko dla tych, co z wojska uciekli, albo tam co strasznego... Ale on...
On! przez niego to, przez niego właściwie zginęła cała prawie rota wojska, zabity został młody i zdolny oficer kozacki, spadł na wojsko taki wstyd.
— Zrozumiej że ty, Apolinar, że to wina ogromna, a twój krewny powiększa ją jeszcze postawą, jaką wobec komisji zachowuje. Wyznaje wprawdzie swoje przestępstwo, lecz, że popełnił je, nie okazuje ani cienia żalu. I nic więcej, oprócz tego, że je popełnił, wyjawiać nie chce. Skryty jest, hardy, popędliwy. Wymykają się mu czasem wobec sędziów słowa nieoględne, które wprawdzie powstrzymuje prędko, ale które gdy raz padną, już ich w pamięci nie zatrzeć. Sędziowie go nie lubią i uważają za jednego z najniebezpieczniejszych, najszkodliwszych. Są przy tem obarczające go zeznania ludzi postronnych. Szerzył bunt, namawiał do niego innych, zgromadzał broń, służba jego dowoziła do obozu miatieżników żywność... Bardzo, bardzo jest prawdopodobnem, że wybór sędziów, pomiędzy innymi i na niego także padnie. Zrozumiej-że, Apolinar, że ja nie jestem członkiem komisji, że to do mnie nie należy i że powtarzam tylko, com słyszał od innych, a powtarzam dla tego, że ciebie, jak swoją duszę, lubię i chcę, abyś o tem co mocno zaboli, dowiedział się z ust życzliwych. Otóż to bieda mieć krewnych pomiędzy takimi... i jeszcze ich lubić! Ja ciebie żałuję, gałubczyk, i wszystko, co w mocy mojej czynić będę, aby się to odmieniło, aby to nie nastąpiło. Ale wszechmogącym przecież nie jestem i jeżeli nawet od szubienicy go wykręcę, to już od katorgi za nic... Jeżeli nie na szubienicę, to do katorgi musi pójść... jeżeli nie za przestępstwo swoje, to za hardość i zamkniętość, za to, że sędziów swoich źle dla siebie usposobił. Na to już nic ja poradzić nie mogę...
Nie był przyjacielem na wysokim postie stojący człowiek złym, był nawet człowiekiem wdzięcznym i litościwym.
Jedno jeszcze dla krewnego przyjaciela uczynić może. Uprosi członków komisji, aby go raz jeszcze przed sobą postawili i spróbowali, czy się nie upamięta, czy nie zmięknie, czy nie wyjawi różnych tam rzeczy, o które dotąd nadaremnie go zapytywali. Mogłoby to ich ułagodzić i nieco dla niego zjednać...
— Już ja tak zrobię, że on jeszcze raz do komisji wezwanym zostanie, a ty, Apolinar, popracuj nad nim, żeby spokorniał, zmiękł, wyjawił...
Podziękował oficer swemu wysoko postawionemu przyjacielowi za jego przyjaźń, za jego dobre chęci, ale długo mówić nie mógł, bo coś go za gardło chwytało i za czaszkę, tak że mowę i myśli miał zmącone. Tyle tylko, że jeszcze zapytał:
— Jak prędko nastąpić to może?
— Co?
— Nu, jak prędko będziecie wieszać? Żachnął się przyjaciel.
Pamiłuj, Apolinar! czyż to ja?
— Nie, nie ty, nie ty, gałubczyk ale jak prędko?
Za tydzień, za dziesięć dni najdalej. W rozkazie stoi: rychło!
— Dobrze. A to wezwanie do komisji?
— Może za dni pięć, albo sześć... nie prędzej, bo oni tam roboty teraz mają propast'!
— Pozwolisz dowiadywać się?
— - Jakże! naturalnie.
— Co dzień?
— Co dzień, Apolinar, ja k twoim usługam i jeszcze... nigdy dość nie odpłacę...
Schodził ze schodów wysoko postawionego przyjaciela jak ogłuszony i oślepły i gdy na ulicę wyszedł, jeszcze ciemność czerwona przed oczyma mu wisiała. Dobry był przyjaciel dla niego i dla jego plemiannika, ale sprawiedliwie rzekł, że wszechmocy w ręku swym nie dzierżył.
Zapomniał kapitan Karłowicki o tem, że skłamał przed przyjacielem i że Awicz krewnym jego nie jest. Parę razy nazwał go w myśli swoim plemiannikiem, a nieustannie czuł, że go serce i głowa bolą, jak bywa tym, którzy idą za pogrzebem najdroższych krewnych. I jeszcze gorzej, bo o pogrzebie, że nastąpi, choć przez dzień czy przez dwa już wiadomo, a to spadło tak niespodziewanie. Wiedział i przedtem, że biedy jakieś stać się muszą. Pewno majątek odbiorą, na Sybir wyszlą; jednak, nic by to jeszcze... Taki zuch i bez majątku i na wygnaniu... zwłaszcza z tą narzeczoną... Z wygnania ludzie wracają... Ale szubienica! Katorga albo szubienica! I wybieraj tu, człowieku, co gorsze, a co lepsze! Jedno i drugie, jak poczwary w oczy mu patrzą. Szubienicę widzi tak wyraźnie, jakby rzeczywiście przed nim stała i dzwonienie kajdan słyszy. I stuk młotów także, świst batów... Czort znajet, jaki to świat! jakie ludzie! jakie życie nasze!
Przeszedł ulice miasteczka, nic i nikogo nie widząc, aż wyszedł w pole. Tu powiewy wiatru nieco go otrzeźwiły. Stanął, na zegarek spojrzał, pomyślał: może jakie obowiązki służbowe? Może do nich powracać trzeba? Nie; na szczęście, dziś wszystko już wypełnił, co do wypełnienia było i aż do końca dnia miał czas wolny. Poszedł więc dalej drogą bielejącą pośród żółtych ściernisk i wkrótce pleczysta postać jego ze zwieszoną głową zniknęła w pobliskim lesie.
Wieczór zbliżał się i nad lasem tylko już rąbek tarczy słonecznej widać było, gdy do miasteczka powracał. Kilka godzin przepędził sam jeden w myślach samotnych, kedyś tam chodząc po drogach leśnych, lub siedząc na obalonych kłodach, pod parasolami sosen, przy świergocie ptactwa, w zapachu wilgotnych mchów.
Czy to samotność i natura tchnęły w niego spokój i ukojenie? Bo rysy miał ukojone, kark wyprostowany i krok spokojny, równy. Szedł prędko i gdy znalazł się na ulicach miasteczka iść zaczął jeszcze prędzej. Szedł prosto w kierunku więzienia.
Gdy tylko zamknęły się za nim drzwi celi Awicza, bez słowa powitania zapytał.
— Gdzie mieszka narzeczona pańska?
— Ależ ona i matka jej dziś tu były, wesoło zawołał Awicz.
— To może jeszcze w miasteczku?
— Nie; odjechały stąd prosto do domu...
— A gdzie ten dom? gdzie ten dom? jak nazywa się ten majątek? Ile wiorst stąd? sypał pytaniami oficer i teraz znowu możnaby w oczach jego dostrzedz mękę duszy, gorączkę ciała.
Awicz, ucieszony nowem widzeniem się z narzeczoną, śmiał się.
— Na co panu te wiadomości? I co znaczą te pytania? Niechże panu nie przychodzi do głowy zakochać się w mojej narzeczonej...
— Żartujecie, a ja seriozno...
Upadł na stołek raczej, niż na nim usiadł. Ręką powiódł po czole.
— Ja zmęczony! Ale, ot co jest... podjełam służby mnie na wieś posyłają. Może tam gdzie blisko narzeczona pańska mieszka. Chciałbym wstąpić, poznajomić się, uszanowanie jej i jej matce złożyć...
Awicz uprzejmie odpowiedział.
— Owszem, owszem! Rade będą panu. Ciotka moja ma zawsze łzy w oczach, kiedy o panu wspomina. „Ryczał, mówi, to ryczał i obrzydliwie żołnierzy łajał, ale od strasznych nieszczęść wyratował! I za to, że widywać się mogą, bardzo panu są wdzięczne. Ucieszą się, gdy je pan odwiedzi. Nie masz pan przy sobie notatnika i ołówka, tobym nazwę majątku zapisał, bo trudna do zapamiętania i możesz pan zapomnieć albo przekręcić.
Miał przy sobie jakiś zeszycik, przy pełnieniu służby potrzebny i podał go razem z ołówkiem Awiczowi. Ten miał już pisać, ale wstrzymał się i namyślał.
— Może tę nazwę i którędy tam jechać po rosyjsku panu zapisać... łatwiej pan wyczyta... może w jakim pośpiechu.
Potwierdzająco skinął głową i uważnie patrzał na Awicza, kreślącego w małym zeszycie słów kilka po rosyjsku.
— Pan tego języka nienawidzisz?
— Język miałbym nienawidzieć? A cóż on winien.
Czy to on podbija, bierze w niewolę, krzywdzi, gnębi?
Uśmiechnęły się poważnie dziś usta oficera.
Nu da! ale ludzi, co tym jezykiem gadają, to pan pewno, użas kak nienawidzisz.
Awicz ramionami wzruszył.
— Nie wszystkich. Tych, którzy mi matkę mordują i braci dręczą, nienawidzę, ale tych, co żyją gdzieś tam daleko, ani myśląc o tem i żadnej korzyści z tego nie odnosząc, tylko żałuję, bo złość jak jad, przenikając cały organizm i w nich przeciec może. Wiesz pan co...
Tu zerwał się z zydla i z energicznemi gestami kończył.
— Z moją naturą nienawiść się nie godzi. Jabym wolał wszystkich ludzi kochać, ze wszystkimi być w zgodzie... Cóż kiedy taki jeszcze świat!
— Taki jeszcze świat! jak echo powtórzył oficer. Ale więzień, o rzeczach bolących dziś długo mówić nie chciał. Był cały różowy od dzisiejszego widzenia się i od dzisiejszej rozmowy. Wzrok jego upadł na szybkę, w oknie otwartą.
— Jaka cudna zorza! zawołał: spójrz pan!
Nad pasem lasu słały się istotnie purpury zorzy już prawie jesiennej, jaskrawej, a smętnej, Podszywały je ognie przysłonięte, tajemnicze i wypływało z nad nich jezioro bladego złota.
Dwie pary zamyślonych oczu ludzkich, przez okienko więzienne patrzało na tę pyszną ozdobę nieba. Więzień po chwili mówić zaczął.
— Czy pan nic, na tę zorzę patrząc, oprócz niej nie widzisz? Czy panu nic na powierzchni jej się nie przedstawia? Ja widzę. Mnie się przedstawia tu, na tem złotem jeziorze, dom mój rodzinny, nad jeziorem stojący, moja kochana Jeziorna, której już może nigdy nie zobaczę. Nie duże to, nie wspaniałe, ale takie miłe, drogie, z każdym nerwem mego ciała, z każdą struną mej duszy związane. Oto tu, nad tą fijoletową chmurką stoi dom niewielki, jak nasze wszystkie, biały i z gankiem, tam dalej topole włoskie, a tam stary wiąz pośrodku dziedzińca, po którym biegnie pies, Nestor, ulubieniec mojej nieboszczki matki...
Zaśmiał się jakoś zcicha i z kolei wskazał na pas ciemnego fijoletu, w dalekich głębiach nalany płomiennym ogniem.
— A na tym pasie ciemnym i w głębi gorejącym, wiesz pan co widzę? Chatę sybirską daleką, daleką, pod światłami północnej zorzy stojącą i na progu jej nas dwoje... A pan co widzisz? Czy nic wcale? To być nie może! Powiedz pan szczerze...
Umilkł w połowie wyrazu i wzrok szybko z zorzy na towarzysza przeniósł, zdziwiony gwałtownym jego ruchem. Oficer gwałtownie cofnął się od okienka i oczy zakrył ręką, która drżała. I on zobaczył coś na złotem jeziorze zorzy. Zobaczył sucho zarysowane na niem czarne linje...
Rękę od oczu odejmując, zaczął śpiesznie:
— To nic! to nic! Oczy od patrzenia na tę światłość zabolały. Mnie już czas iść. Ze trzy dni będę jeździł po służbie i pana nie zobaczę. Bądź pan zdrów!
Był już przy drzwiach. Zatrzymał się jeszcze.
— Bądź zdrów! powtórzył.
A potem przez okrągłe okienko we drzwiach.
Atworyt'!
Ale mniej jakoś głośno i twardo, niż zwykle.
Z łatwością otrzymał trzydniowy urlop i u końca dopiero dnia trzeciego do miasteczka powrócił. Zaraz poszedł do wysoko postawionego przyjaciela.
— Dokuczam ci ja, gołubczyk, ale to już ostatni raz... Potem nigdy już nie będę. Cóż z tem wezwaniem mego plemiannika do komisji? kiedy?
— Jutro wieczorem!
Radość błysnęła mu w oczach.
— Wieczorem! to dobrze, dobrze!
— Z czego ty tak ucieszył się, Apolinar?
— Cały dzień jeszcze mieć będę do namawiania...
— Namawiaj, namawiaj, aby upokorzył się. Od tego zależy wszystko.
— Ale, drogi, uczyń ty mi jeszcze jedną łaskę. Niech ja jego sam do komisji prowadzę. Nie żołnierze, ale ja sam. Z żołnierzami, widzisz, jak będzie szedł, to w nim znowu zbuntuje się polska i szlachecka dusza, a ze mną, to co innego. Ja go jeszcze przez drogę do ostatniego momentu... rozumiesz? Ostatnie wrażenie.
— Rozumiem! Jak ty, adnakoż, Apolinar, zmizerniał i jaka pieczal w twoich oczach! Ja ciebie żałuję. Poproszę, aby ci dali bumagu... pa prikazaniju...
Kapitan Karłowicki objął ramionami współtowarzysza lat chłopięcych, nie wiedzieć dla czego popatrzał na niego długo, długo i nakoniec serdecznie go ucałował.
— Bóg niech będzie z tobą! Bóg niech będzie z tobą! Ja tobie z serca dziękuję... za wszystko!
— Co tobie? jakbyś dokąd wyjeżdżał i żegnał się! Ale prawda, że tu teraz żyjąc rozum postradać można. Użasy takije! Już ja posłał prośbę, aby mnie z tąd przenieśli, choć na Kamczatkę, byle gdzieindziej. Nie mogę dłużej wytrzymać i rąk swoich w tem wszystkiem marat' nie chcę.
Z dziwnie uspokojoną, wypogodzoną twarzą wyszedł kapitan od przyjaciela swego. Targał go przed tem niepokój, czy to wezwanie do komisji nie wypadnie w godzinach dziennych, choć miał nadzieję, że stanie się to wieczorem, bo komisje, ogromną ilością posiedzeń obarczone, dniami i nocami pracowały. Teraz upewnił się o czemś dla siebie bardzo ważnem i to mu dawało wygląd człowieka zadowolonego. I jeszcze, nie wiele o tem myśląc, czuł w głębi radość, że przyjaciel wysoko postawiony, ten dobry, kochany człowiek, chce kraj ten opuścić i rąk swych użasami temi nie marat'.
Namawiać Awicza, aby spokorniał, zmiękł, wyjawił to, co komisja zapytywać będzie, ani myślał. Wiedział naprzód, że namawianie skutku by nie osiągnęło, a potem nie chciał, aby za cenę choćby życia jego i swego, nie chciał, aby się tak stało. Chętnie tylko w myśli sprawę sobie z tego zdawał, ale czuł bardzo wyraźnie, że gdyby się tak stało, gdyby Awicz upokorzył się, zmiękł, począł wyjawiać, byłoby to dla niego czemś takiem, jak zaćmienie słońca, lub rozsypanie się w proch tych kształtów, któremi zachwycały się jego oczy.
Jednak, pomimo, że z przeprowadzenia więźnia do miejsca posiedzeń komisji nie zamierzał czynić takiego użytku, o jakim przyjacielowi mówił, radość milcząca, ale głęboka napełniła mu oczy, gdy przyobiecaną bumagę wziął do ręki. Schował ją za mundurem u piersi i jeszcze kędyś na kraniec miasteczka poszedł, kędyś dość długo bawił, aż na koniec, godzinę oznaczoną nieco wyprzedzając udał się do więzienia. Wchodząc do celi Awicza, rzekł od razu.
— Jesteś pan wezwany do komisji i ja mam pana tam zaprowadzić.
Na więźnia wiadomość ta wywarła wrażenie przykre. Nie spodziewał się jej; myślał, że śledztwo zostało już ukończone. Ale jeżeli trzeba, to trzeba! Czego ci ludzie chcą jeszcze od niego? Czego się po nim spodziewają? Powinni byli przecież zrozumieć, że nie wytłoczą z niego ani jednego słowa więcej nad to, co już powiedział. Prędkoż to nastąpi? Dziś? Jutro? Zaraz? Oficer uprosił, aby mu pozwolono tam go zaprowadzić, bo może przecież nie tak przykro będzie, jak z feldfeblem i żołnierzami?
Aleksander ze wzruszeniem rękę mu ścisnął.
— Jaki ty dobry dla mnie bracie!
Nu co tam! co tam! jaby dla ciebie Boh znajet szto!...
Dziwne u ludzi bywają czasem przeczucia, te uprzedzające wypadki rzuty duszy. W tej chwili dwaj ci ludzie po raz pierwszy zaczęli sobie mówić: ty!
— Nu, rzekł oficer, czas nam w drogę!
Przez otwór w drzwiach zawołał.
Smatrytiel!
Wezwany dozorca natychmiast wszedł do celi; Karłowicki papier z za mundura wyjęty mu pokazał:
Po prikazaniu...
Wyszli obaj z celi, przeszli różne korytarze i wschody, przed wyjściem z budynku Karłowicki znowu komuś papier pokazywał. Szyldwachy wszystkie rotnego dowódcy salutowali.
Gdy znaleźli się na ulicy, oficer więźnia pod ramię ujął i krokiem iść zaczął. Aleksander odetchnął pełną piersią.
— Ach, rzekł, powietrzem świeżem oddychać, choć przez chwilę, co za rozkosz! Ale dla czego idziemy tak prędko?
I nie dał towarzyszowi czasu na odpowiedź, bo sobie o czemś przypomniał.
— Ale, ale! Widziałeś narzeczoną moją i jej matkę? Byłeś u nich? Jak mają się? Co tam słychać?
Uliczki miasta były ciemne i prawie puste; kiedy niekiedy tylko dwaj spiesznie idący ludzie spotykali się z niepozornemi, śpieszącemi, obojętnemi na wszystko, co ich samych nie otaczało, przechodniami. Jednak oficer do szeptu prawie głos zniżył, odpowiadając.
— Twoja narzeczona, to cud kobieta! Odważna, dla ciebie na wszystko gotowa. Wot polki, to kakija! Ja dawniej żadnej nie znał! My z nią wiele, wiele mówili o różnych tam... naradzali się, i ja tobie powiem, że u niej nie tylko krasata i serce, ale i rozum...
Mówiąc przyśpieszał coraz kroku.
— Czego my tak biegniemy? zadziwił się znowu Aleksander.
— Tak trzeba! odpowiedział oficer i w głosie jego zabrzmiała nuta wydającego rozkazy kamandira.
U końca wąskiej uliczki widać już było jednopiętrowy budynek, w którym zasiadała komisja. Wszystkie okna budynku tego były oświetlone, przed gankiem paliła się latarnia i w świetle jej połyskiwały bronie szyldwachów.
Jeszcze kilka, jeszcze kilkanaście kroków i oficer nagłym ruchem skręcił w jakieś ciasne, brudne przejście pomiędzy jakiemiś w pół rozwalonemi lepiankami i płotkami więźnia za sobą pociągając.
— Co to? Dokąd? Gdzie idziemy?
— Milcz! szepnął oficer i, jakkolwiek szept to był, zabrzmiał w nim twardy, niemal groźny rozkaz.
Ramieniem jak żelazną obręczą opasywał ramię więźnia.
Lepianki i płotki stawały się rzadsze, można było wśród zmroku dostrzedz ukazujące się za niemi pole.
Ramię Aleksandra, pomimo żelaznego uścisku oficera, drżeć zaczęło.
— Co to jest? Dokąd mnie prowadzisz? Co chcesz uczynić?
Nie odpowiadał i po minucie znaleźli się już za miasteczkiem.
Wieczór był dość późny i pomimo gwiazd usiewających niebo ciemny, bo szmaty chmur tułały się pod gwiazdami, gnane i rozganiane przez wiatr, którego prawie jesienne podmuchy zlekka szumiały po gładkiem polu.
Na wązkiej ścieżce, przerzynającej pole, tu i owdzie rosnącemi nad nią krzakami ocienionej, oficer zwolnił kroku i szeptem mówić zaczął:
— Ty nie wiesz, że tobie grozi śmierć... na szubienicy, albo katorga. Ja o tem dowiedział się i nie mógł przecież z rękoma założonemi czekać. Ja pojechał do twojej narzeczonej i my z nią wszystko ułożyli. Ty będziesz wolny...
— Wielki Boże! wykrzyknął Aleksander.
— C... c... c...icho! — zasyczał oficer i narzekać zaczął: oj ty Boże mój! jaki pyłki charakter! tu trzeba, jak myszy cicho... a on krzyczy! Słuchaj i nie mów nic, nie mów nic! Ja wszystko powiem...
Szybko idąc, z głową ku głowie towarzysza przybliżoną, mówił.
— Przez las ten przelecisz wiorst trzy, za lasem będzie kareta sześciu końmi zaprzężona, z dwiema damami.
Potem jeszcze mnóstwo szczegółów, i nakoniec:
— O świcie w drugiej gubernji już znajdziesz się, a tam granica awstryjska niedaleko, będą tacy ludzie, co tobie....
Jeszcze trochę szczegółów i wskazań!
Aleksander nie odpowiadał, ogłuszony, wstrząśnięty, do utraty oddechu pociągany naprzód przez towarzysza, który znowu kroku niezmiernie przyśpieszył.
Już znajdowali się blisko lasu. Pod lasem, na tle zmierzchu, zarysowały się sylwetki osiodłanego konia i człowieka, za uzdę go trzymającego. Dostrzegłszy nadchodzących, człowiek lejce na szyję konia zarzucił i jakby pod ziemię zapadł, tak w mgnieniu oka zniknął. A koń, z głową ku nadchodzącym obróconą, zarżał nagle, krótko.
— Piorun! Mój Piorun! krzyknął Awicz i rzucił się na szyję pięknego zwierzęcia, a ono, zgrabny pysk na ramieniu mu położywszy, wydawało chrapanie urywane, w których czuć było pieszczotę i radość.
Ale pomiędzy witających się przyjaciół, wmieszało się ramię, rękawem mundura okryte i głos niecierpliwy rozkazująco wymówił.
— Dość tego! Wsiadać na koń! ale teraz w postawie Aleksandra tkwił wyraz oporu. — Nie chcę... a ty? Odpowiesz przecie za mnie, przezemnie ginąć! Za nic w świecie. Wracajmy, wracajmy co najprędzej! Z pobłażliwym uśmiechem oficer głową wstrząsnął.
Wot! nibyto rozumny, a dziecko! Czyż ty myślał, że ja i dla siebie ratunku nie obmyślił? Ja zdradził, ja przeciw obowiązkom i prawu służby postąpił, ja przyjaciela oszukał. To jakże ja mógłby tutaj pozostać? Ja tak samo jak ty ucieknę.
— Czy podobna! Więc razem! Czemuż nie razem?
Potrząsnął znowu głową oficer, lecz w znak przeczenia.
— Nie można razem. Ja sobie inną drogę prydumał. A ty o mnie bądź spokojny. Ani na karę, ani na hańbę ja nie dam się. Za ćwierć godziny i mnie, tak jak ciebie, już tu nie będzie.
Widząc, że Aleksander w wahającej się jeszcze postawie przy koniu stoi, dłoń na ramieniu mu położył. Oczy jego, z głębokiem, boleśnem błaganiem, zbliska zatapiały się w oczach Awicza.
— Siadaj! prędko! I leć! Zrób mi tę łaskę. Ja wróg ojczyzny...
W piersi mu coś załkało.
— Niech to przynajmniej zrobię, że jej dobrego syna wyratuję! Niech to przynajmniej ja... dla Ojczyzny...
Awicz roztworzył ramiona. Spoili się w uścisku silnym, lecz krótkim. Oficer napędzał.
— Prędzej! prędzej!
Ej, Piorunie, koniu mój kochany, przenieśże ty mnie na wiatrowych skrzydłach przez piekielne progi!
W polu, w pobliżu lasu, pod rozłożystą gruszą dziką, oficer wsłuchiwał się w tętent konia, który oddalał się, cichł w lesie, aż ucichł zupełnie. Wyjął zegarek z za mundura, nisko pochylił się nad nim, dojrzał pomimo zmroku godzinę i minutę. Już od pięciu minut powinien być tam, razem z więźniem, nic to! jeszcze pięć minut spokojnie czekać będą. Oparł się plecami o drzewo, którego rozłożyste gałęzie okrywały go grubym cieniem i patrzał na szmaty chmur, przepływające pod gwiazdami. Przepływały bardzo prędko i podobne były do ogromnych ptaków z poszarpanemi ciałami i skrzydłami. Gwiazdy to ukazywały się, to znikały. Bezbrzeżna samotność rozlewała się po gładkiem polu i po gęstym zmroku, w którym sam jeden, z szelestem lekkim, latał chłodnawy wiatr.
Człowiek pod dziką gruszą stojący, znowu przybliżył do oczu zegarek!
Teraz już tam niepokoić się zaczęli... Do kieszeni mundura sięgnął i w kilka sekund potem, pod rozłożystemi gałęziami drzewa, huknął rewolwerowy wystrzał.
Jednocześnie postać w zmroku niewyraźna, lecz ciemna i ciężka, runęła u stóp drzewa na zroszone trawy...............

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

......Ej serce człowiecze, jakie ty psoty srogie niekiedy płatasz tym, którzy w uderzenia twoje nie wsłuchiwali się nigdy...
Ej, krwi, od rodu ojczystego w dziedzictwie otrzymana, jak ty czasem obojętnie po żyłach człowieczych krążysz, aż wzburzysz się i zapłoniesz zgryzotą śmiertelną!
Ej ty niewolniku biedny, któremu palce ziemskiego pana ugniotły duszę w kształt dla niego pożądany, coś uczynił, gdy ta dusza ocknęła się i krzyknęła, że taką pragnie zostać, jaką stworzył ją Pan Niebieski?



HEKUBA.
(R. 1863).
I.

Starą nie była jeszcze; nie miała więcej nad lat czterdzieści i w pierwszej młodości swej ładną być musiała, bo wyraźne ślady tego pozostały w zgrabnym rysunku twarzy jej, niepospolicie pięknych oczach, w obfitości włosów, teraz jeszcze do kolan długich i barwę gorejącego złota mających.
Ale nie w głowie były jej młodość i piękność: dbała o nie jak o piąte koło u wozu. Gdy jej ktoś z sąsiadów żartem raz powiedział: „pani Teresa, gdyby ładnie ubrała się i uczesała, a kroczkiem trochę mniej zamaszystym chciała chodzić, toby jeszcze śliczną kobietką być mogła!“ Zdziwiła się zrazu, potem się rozgniewała i sąsiada ofuknęła.
— Także koncept! Niechże mi pan Ignacy głowy głupstwami nie zawraca, a powie lepiej: czy pożyczy mi tego grochu na zasiew, po który przyjechałam, czy nie pożyczy, bo jeżeli nie, to siadam na bryczkę i jadę! Czasu nie mam!
Wiecznie czasu nie miała, śpieszyła, biegła, o coś starała się, coś pilnego do czynienia miała. Co czyniła? Boże wielki! Ani wyliczyć, ani opowiedzieć! Wszystko, co czynić trzeba było, mając folwarczek malutki, dzieci sześcioro i męża, który był naprzód hulaką i marnotrawcą, potem próżniakiem i pieczeniarzem, a potem umarł i ją wdową pozostawił.
Niektórzy na pracowitość jej fenomenalną, ruchy energiczne, na oczy błyszczące, a niekiedy aż gorejące, spoglądając, mawiali: co za temperament! I mieli słuszność. Niezwykłość temperamentu była tem właśnie, co losami jej zarządzało.
Niegdyś ośmnastoletnią, ładną, dość posażną i szeroko spokrewnioną będąc, tak się była w sąsiedzie nicponiu zakochała, że perswazje, ani wzbraniania żadne nie pomogły.
— Hulaka, — mówiono jej, — próżniak, bałamut, bankrut!
A ona.
— Niema na świecie aniołów. Każdy człowiek ma wady i on je ma także. Ale ja go z wadami i pomimo wad kocham i nigdy aż do grobowej deski kochać nie przestanę!
A kiedy matka i najbliżsi krewni stanowczo małżeństwu temu opierać się próbowali, oświadczyła, że w razie stawiania jej dalszych przeszkód, z domu ucieknie, ani domyślą się jakim sposobem i kiedy ucieknie, z wybranym swoim w jakim ustronnym kościołku ślub weźmie, a potem matkę i krewnych o przebaczenie poprosi. Że przebaczą, to dla niej wątpliwości nie ulega, bo ją kochają przecież — i jak jeszcze! A w dodatku szczęście jej przepraszać ich za nią będzie. Bo ona pomimo wszystkich przepowiedni czarnych i krakań kruczych ani na chwileczkę o przyszłem szczęściu swem nie wątpi.
Znając ją, wszyscy wiedzieli, że to, co mówi, może próżną groźbą nie być. Tak żywą i śmiałą była, tak dzielnie matce w gospodarstwie dopomagała, tak ochoczo do każdej zabawy, albo roboty stawała, że kozakiem — dziewczyną ją nazywano. Mogła bardzo uczynić to, co inne stworzenie, potulne i nieśmiałe, zdobyć by się nie potrafiło.
Przytem, zdawało się nawet, że ten kościołek ustronny i takie w drodze niezwykłej złożenie dowodu miłości wybranemu, posiadać dla niej mogły urok pewien, poetyczny czyn romantyczny, bo za poezją wogóle przepadała i pomimo niezwykłej żywości swej, do marzycielstwa miała skłonność. Dużo za północ nieraz w poemacie jakimś zaczytać się umiała, albo na pięknie zachodzące słońce, na ładny widoczek leśny, na łąkę bogato rozkwitłą zapatrzyć się tak, że jak ze snu budzić ją było trzeba, a gdy wybrany zasiadał do fortepjanu i głosem bardzo miłym śpiewać zaczynał: „Stój, poczekaj, moja duszko, skąd drobniuchną strzyżesz nóżką“, albo: „Dwa gołębie wodę piły, a dwa ją mąciły“, do najciemniejszego w pokoju kącika usuwała się i po świeżej, jak jutrznia, jej twarzy, cichuteńko spływać zaczynały perliste łzy.
Matce, krewnym, przyjaciółkom wszystkim, którzy ją przed złym wyborem i losem ostrzegali, mawiała.
— Od ruiny majątkowej posagiem swym go wyratuję, do porządnego życia przyzwyczai się, bo mię kocha. A czyż może być na świecie szczęście większe, wyższe, jak wyratować, uszczęśliwić, uszlachetnić, udoskonalić człowieka kochanego.
I gdy to mówiła, piwne źrenice jej sypały złotemi skrami, a policzki przemieniały się z płatków jaśminowych w ponsowe róże.
Nie było rady. Pobrali się i po krótkiej przerwie, która zdawała się urzeczywistniać marzenia kozaka—dziewczyny, w sercu, w głowie, w sposobie życia jej wybranego wszystko poszło po dawnemu. Tak jak dawniej począł próżniaczyć, w karty grać, na huczne polowania jeździć, różnym paniom i nie paniom głowy zawracać, jej posag i resztki majątku swego galopem roztrwaniać.
Uszlachetnienie i udoskonalenie kochanego człowieka nie udały się, czy i szczęście także? Naturalnie, ale tego domyślać się tylko można, bo p. Teresa, pomimo prawdomówności i wielomówności swej, o losie swym i wszystkim, co on jej przyniósł, jak grób czy kamień milczała. Byłaż w milczeniu tem ambicja skarg i użaleń się nie znosząca, czy pomimo wszystkiego trwające kochanie? Jedno i drugie, zapewne, lecz może więcej drugie, niż pierwsze. Może pani Teresa należała do tych natur głębokich, w które, gdy raz kochanie zapadnie, to go ani gorzkie łzy zawodu zalać, ani palące żelazo bólu wypiec nie są zdolne.
I to tylko widzieli wszyscy, że jak przedtem męża, tak potem dzieci, gdy na świat przychodzić zaczęły, kochała z czułością i troskliwością niezmierną, entuzjastycznie, bez granic. Inaczej, widać, kochać nie umiała i taka właśnie miłość musiała być koniecznym i wierzchołkowym wykwitem jej natury.
Sprowadziła też miłość ta w jej życiu dalszem następstwo dość osobliwe.
Kiedy ostatecznie majątkowo zrujnowani, ona i mąż jej, z trojgiem już dzieci, zamieszkali w folwareczku malutkim, jedyną już ich własność stanowiącym, p. Teresa wnet obejrzała się po niedużych kawałkach pola, łąki, lasu, po zabudowaniach gospodarskich, po rachunkach dzierżawcy, który im w małym domku miejsca ustępował i — zabrała się do pracy.
Zrozumiała, że wiosczyna ta, w cichą samotność równin poleskich rzucona, stanowiła warsztat jedyny, na którym wyprząść i wytkać trzeba było byt tych, których kochała, że ten domek pod słomianą strzechą, pomiędzy stare lipy i grusze wtulony, musi stać się opoką dla stóp drobnych, dla długiej przyszłości jej dzieci, i że ona jedna tkać na warsztacie, opokę przed skruszeniem się uchować potrafi. Pomocnika, tembardziej wyręczyciela, nie miała, nie! Więc do warsztatu i opoki zabrała się sama żwawo, energicznie i rozpoczęło się dla niej życie twarde, szorstkie, jak wór sieczką, napełnione drobiazgami, które tak, jak źdźbła sieczki, były dla dotknięcia ostre i kłujące, dla oczu szpetne i przykre.
On, licznych i mniej albo więcej majętnych krewnych mając, jeździł od dworu do dworu, tu tygodnie, tam miesiące bawiąc się i bawiąc, dla obyczajów gładkich i humoru wesołego wszędzie mile witany i widziany, zawsze jeszcze paniom podobający się i przypodobający, ładnie śpiewający, na polowaniach umiejący strzelać celnie, a potem o nich najśmieszniejsze anegdoty opowiadać.
Do domu zaglądał kiedy niekiedy, w zgrabnych ramionach dzieci przez czas jakiś pohuśtał, żonę pieszczotami i czułościami osypał, a potem poziewać z nudy, wyciągać się w całej długości na sprzętach, nad nieszczęściami swemi biadać zaczynał, aż po niedługim czasie, następowała pora humoru piekielnego, posępności grobowej, fukania na wszystko i wszystkich, czasem nawet gróźb rychłej, a bodaj nawet samobójczej śmierci, aż na koniec, dłużej już życia w tej norze, tej dziurze, w tym czyścu ziemskim wytrzymać nie mogąc, odjeżdżał znowu, aby po tygodniach lub miesiącach, powrócić na dnie niedługie. I zdarzyło się, że nigdy już nie powrócił. W domu daleko mieszkających krewnych srodze na polowaniu przeziębiwszy się — umarł. P. Teresa zaś długo po nim z twarzą od płaczu spuchniętą chodziła. Patrzący wówczas na nią mawiali pomiędzy sobą: „ma też kogo tak długo i wiele opłakiwać"! Ona jednak płakała długo i wiele. Taką już była...
Zresztą, jak przedtem, tak i w dalszym ciągu, chodziła po polach, dozorowała robotników, stróżowała nad orką, młócką, zasiewem, sianokosem, żniwem, doglądała inwentarza, z pomocą paru dziewek ogrody uprawiała, nierzadko własnoręcznie gotowała strawę, a w długie noce zimowe szyła odzież dla siebie i dzieci. O pierwszych brzaskach dziennych, na mróz, deszcz, śnieżycę, wichurę, czy na rajskie od ros świeżych i świtań błękitnych poranki letnie, pierwsza wychodziła z domu, aby nieliczną czeladź budzić, wraz z nią roboty dzienne rozpoczynać. Oprócz tego, często do sąsiednich wsi i miasteczek jeździła, wszystko, co trzeba było sprzedając, kupując, braki różne zapełniając, stratom zapobiegając, o mnóstwo drobin tego twardego bytu dobijając się z trudem, z targiem, z troską, od których nieraz poty perliste na czoło jej występowały. W dodatku, zupełnie już niewiadomo jakim sposobem, czy jakim cudem, zdołała śród tego, wszystkich trzech synów z kolei do szkół przygotować i wysłać, córkę jako-tako wyedukować i dwoje dzieci najmłodszych, drobnych jeszcze doglądać...
Cóż dziwnego, że od lat wielu już w sposób taki żyjąc — straciła formę. Było to wyrażenie jednego z sąsiadów, który patrząc raz na nią przez pokój idącą, zcicha rzekł do obecnych.
— Pani Teresa zupełnie straciła formę...
I prawdziwem to było do tego stopnia, że gdy szła, to z pewnego oddalenia trudno było powiedzieć na pewno, czy to kobieta, albo mężczyzna idzie, albo zblizka znowu, każdy nic o niej nie wiedzący długo namyślaćby się musiał przed zadecydowaniem, do jakiego stanu społecznego i poziomu cywilizacyjnego niewiasta ta należy.
Nie była wcale otyłą, a jednak w pasie, ramionach i całej sobie była grubą. Pochodziło to ze zgrubienia, czy rozrostu muskułów, które wciąż mocowały się z chłodem, gorącem i fizycznym trudem, a nadawało jej pozór bryłowaty, ciężki, dziwnie znowu sprzeczający się z żywością i energją ruchów. Po dawnych jaśminach i różach jej twarzy, śladu już nie pozostało i ogorzałą, zgrubiałą skórą powleczona twarz ta, zachowała tylko piękny zarys ust i czoła, a także te duże, w niepospolicie piękną oprawę ujęte oczy, których piwne źrenice, teraz jeszcze umiały w chwilach wzruszenia, czy zamyślenia sypać złotemi skrami, lub świecić jak gwiazdy.
Ale do tego stracenia przez p. Teresę formy, więcej jeszcze od zgrubiałości muskułów i twarzy, przyczyniało się ubranie. Byłże to był dla wytwornych i strojnych sąsiadek skład dziwów nad dziwami w tem ubraniu, które nigdy nic wiedzieć nie chciało o modzie i elegancji, a wiedziało tylko o taniości i wiecznym braku czasu! Więc spódnice jakieś zbyt krótkie, a co gorsza, z jednej strony dłuższe, z drugiej krótsze, kaftany jakieś źle skrojone i z pierwotną prostotą uszyte, buty grube i stukające, chustka na głowie zamiast kapelusza. I tylko włosy... Do tych p. Teresa słabość snać miała, bo zawsze lśniące i w gładki warkocz zaplecione, zwijały się z tyłu jej głowy nakształt ogromnego węża, któryby miał barwę mieniącej się w blasku słońca łuski kasztana.
Zapracowała się p. Teresa, zaniedbała samą siebie i „straciła formę", lecz nie zdawało się to jej martwić ani zawstydzać, ani zrażać do bywania kiedy niekiedy w domach sąsiedzkich, do brania udziału w licznych nawet zebraniach towarzyskich. Był w niej pociąg do życia towarzyskiego; wesołą pomiędzy ludźmi bywała, mówną. Gdy z bryczuszki, w dwa małe koniki zaprzężonej przed domem sąsiadów wysiadłszy, krokiem swoim zamaszystym i stukającym, w sukni z jednej strony krótszej, z drugiej dłuższej, do pięknego, wykwintnego, ludnego salonu wchodziła, na ustach miała uśmiech szeroki, który rząd zębów, jak perły białych, odsłaniał, a na powitanie, ręce obecnych tak mocno w stwardniałych od pracy dłoniach ściskała, że niektórzy aż z bólu sykali. Na kanapie albo jakim paradnym fotelu ją posadzić, zupełnem było niepodobieństwem.
Wykręcała się od zaprosin, zawieruszała się pomiędzy towarzystwem, gdzie to tu, to ówdzie, słychać było jak całowała się z paniami, żartowała z panów, o różnych rzeczach i sprawach rozprawiała głosem, przyzwyczajonym do przemawiania w polu, w ogrodach, w stodole, więc zbyt donośnym i niekiedy wpadającym w tony tak grube, że trudno było zdala zrozumieć, czy to jest męskie albo niewieście mówienie.
Ale u siebie w domu, w Leszczynce swojej, gdy nikt obcy na nią nie patrzał, miewała często czoło zmartwione, a oczy pełne zadumy, czy tęsknoty. Nieraz, gdy w gorące żniwa, po dniu na skwarze słonecznym spędzonym, z pola do domu powracała, krok jej zamaszystość swą utracał i powolnym stawał się, zmęczonym, a wzrok ku górze podniesiony, błąkał się po obłokach, przez letni przedwieczerz malowanych i złoconych. Zbaczała nieco z drogi, wprost do małego dworku prowadzącej, wchodziła na łączkę przydrożną i tam, wśród mietlic rozczochranych i koniczyn kwitnących, siadała.
Rozczochrane mietlice, koniczyny wysokie, gronami białych pereł obwieszone, szczawie o potężnych, czerwonych kitach ogarniały ją i zasłaniały aż po szyję, tak że nad tą topielą puszystą i różnobarwną widać było tylko jej głowę z bujnym, ognistym warkoczem i z twarzą od znoju wilgotną. Lekkie wiatry przedwieczorne muskały wtedy tę twarz uznojoną, a przed oczyma, od zmęczenia przygasłemi, powstawała nad niedalekim lasem zorza wieczorna, złota i różowa. I patrzały wtedy oczy te na zawieszającą się pomiędzy niebem i ziemią zasłonę świetlną, patrzały, podziwiały, modliły się, wielbiły, aż poczynały nabierać od niej blasku, aż powracały od nich siła i radość życia, aż marzące, smutne, rozmodlone, zachwycone nad gęstwiną mietlic, koniczyn i szczawiów — świeciły jak gwiazdy.
Zdarzało się również, że w noce zimowe, za domem białe od śniegu, w domu ciche od powszechnego uśpienia, ogarniały ją zadumy, do fal gorzkich, posępnie szemrzących podobne.
Dzieci w przyległym pokoju spały spokojnie, a ona w izdebce swojej, u jedynego jej okna, przy świetle małej lampy odzież ich naprawiała. Wysoki stos białych płócien wznosił się przed nią na stole, wiatr za oknami szumiał, czasem gałęź wiatrem poruszona sucho i twardo w szybę zastukała lub świerszcz odezwał się pod piecem.
Z głową pod światłem lampy pochyloną szyła, wysuwała się z jej palców i czoło na dłoń opadało. Z czołem i oczyma zakrytemi dłonią siadywała nieruchomo i tylko czasem, jakby czemuś dziwując się bezdennie, lub nad czemś boleśnie biadając, głową powoli wstrząsała lub w obie strony kołysała. Dziwowała się tak losowi własnemu? Biadałaż nad omyłką w dniach kwitnącej młodości popełnioną?
Niekiedy także wśród takiej zadumy nocnej z ust jej wychodzić poczynały nuty piosnki starej: „Dwa gołębie wodę piły"... Nigdy więcej nad ten początek piosnki nie zanuciła, opamiętywała się zaraz, milkła... Byłoż to echo do wiosny życia w tę noc zimową przywiane, echo i odbłysk miłości jedynej w życiu, zawiedzionej, zdeptanej?...
Ale w sąsiedniem pokoju jedno z dzieci niespokojnie poruszyło się na posłaniu, drugie wśród snu krzyknęło.
Pani Teresa w mgnieniu oka na nogach, biegła ku sypialni dziecięcej, a gdy po chwili, przekonawszy się, że nic złego nie zaszło, powracała, oczy jej, usta, twarz cała jaśniały od błogiego uśmiechu.
— Robaki moje, kwiatki, brylanty, pociechy, skarby moje!
Wśród licznych jej znajomych byli tacy, w których budziła szacunek lub podziw, i tacy, których bawiła albo nudziła, którzy też ją potrochu wyśmiewali. Dość powszechnie zresztą przyczepiano do niej nazwę Virago. Życie zaś inną jeszcze nazwą obdarzyć ją miało...

II.

Tej wiosny, syn najstarszy p. Teresy, dwudziestoletni student, od paru lat w dalekiej stolicy przebywający, razem ze skowronkami do Leszczynki zleciał i już z powrotem nie leciał. Gdyby p. Teresa do powrotu go namawiała, nie usłuchałby pewnie, ale ona nie czyniła tego i raz go tylko, oburkliwie krótko zapytała:
— Cóż będzie, Julek? Nie pojedziesz?
— Nie, matuchno, — odpowiedział. Nie pojadę...
Czoło jej zbiegło się w dwie grube zmarszczki i przez chwilę stała ze wzrokiem w ziemię wbitym, posępna i zgnębiona. Potem jednak głowę podniosła i spokojnym głosem już rzekła:
— Ano! Cóż robić? Kiedy inaczej być nie może...
— Nie może, matuchno!
— Ja to i sama wiem. A kiedy inaczej być nie może, to i basta!
Do gospodarstwa odeszła. Ale kiedy z pękiem kluczy w ręku szła przez mały dziedziniec do świrna, w którym różne zapasy żywnościowe się mieściły, krok jej cięższy i powolniejszy był, niż zwykle.
Bóg jeden tylko wiedział, z jakiemi trudnościami, przeszkodami, troskami zdołała ona syna tego do szkół przygotować, w szkołach utrzymać, do stołecznego uniwersytetu wysłać. Parę razy ktoś z krewnych dopomógł nieco i oto za lat trzy Julek skończonym medykiem zostanie, a jakim będzie medykiem i jakim człowiekiem, to już ona jedna tylko wiedzieć mogła, która go najlepiej ze wszystkich ludzi znała i tyle już dziwów, o jego zdolnościach, o jego duszy, o jego przyszłości wyrobiła. W rojeniach tych zresztą, wcale nie wszystko było urojeniem i powszechne zdanie w okolicy panowało, że pani Teresie syn najstarszy dobrze się udał. W zimie, która tę wiosnę poprzedziła, sąsiedzi często słyszeli ją mawiającą.
— Oho! Niechno tylko Julek nauki skończy i na własnych nogach stanie, to już ja o przyszłość Janka, Olka, Brońci i Ludwinki spokojną będę. Choćbym i oczy zamknęła, choćby na Leszczynkę nieurodzaje i inne klęski spadły, on zginąć im nie da!
— A dlaczegóż to pani — ktoś raz zauważył — wszystkie dzieci wymieniając, o pannie Inie zapomina?
Na to pytanie radość na twarzy jej zgasła i oczy niespokojnie zaczynały migotać.
Inka! no cóż Inka! ośmnaście lat kończy, już dorosła...
— Za mąż rychło ją pani wyda, co?
— Może... pewnie... na to przecież rosną dziewczęta...
— Patrzeć tylko, jak chłopiec jakiś porwie ją od pani... Jakże, takie śliczności...
— A pewnie, że śliczna jest! co prawda, to prawda! rozpromieniała się znowu p. Teresa, lecz wnet z nowem zaniepokojeniem oczu i czoła dodawała.
— Tylko, że ta śliczność tak samo, nam kobietom nieszczęście jak szczęście sprowadzać może. At! W ręku Boga los ludzki! Jak Bóg da!...
Znać było, że wspomnienie o ślicznej Ince, niepokój w niej budziło, ale dlaczego, nikomu o tem nie mówiła. Właściwie dziewczynie tej, za którą, gdy tylko się gdziekolwiek ukazała, panowie, jak słoneczniki za słońcem, się obracali, na imię było: Michalina, ale ona, imię to zbyt ladajakim znajdując, gdy tylko dorosła, zaczęła wszędzie, gdzie tylko mogła nazywać się i podpisywać: Ina. Dla dogodzenia jej, wszyscy tak samo nazywać ją zaczęli, bo dogadzać jej każdy czuł potrzebę, mus niemal. Nie byłaż śliczną?
Dzień był kwietniowy, bardzo pogodny i ciepły. Wiosny tej kwiecień przyszedł na świat takim, jakim zazwyczaj maj przychodzi. Przedwczesne upały dopiekać zaczynały i wszystko przedwcześnie rozzieleniało się rozkwitało. W Leszczynce, szare ściany małego domu, oblewał blask słońca, na strzechę, mchem błękitnawym poplamioną, lipy kładły pełne listowia gałęzie, przed kilku małemi oknami kwitło na grzędach trochę narcyzów i piwonji. Na małym dziedzińcu, budowelkami gospodarskiemi otoczonym i w znacznie większym ogrodzie owocowym i warzywnym panowała cisza, którą napełniał niezmierny, radośny gwar ptactwa. Mnóstwo tego pierzastego drobiazgu gnieździło się tu w gruzach drzewach i metalicznym szczebiotem, jak winem musującem, napełniało czarę kryształową czystego powietrza.
Julka ani Inki nie było w domu. On teraz często puszczał się na wyprawy po sąsiedztwie i całym powiecie, ją sąsiadki na dość długo zabrały, aby im w jakichś pilnych, zbiorowych robotach pomagała. Pani Teresa szła z ogrodu warzywnego, gdzie klika kobiet wiejskich jakąś zieleninę na zagonach rozsadzało, a dwie kilkoletnie dziewczynki, w krótkich sukienczynach, wysoko nagie ich nożęta odkrywających, krok w krok za nią wśród agrestowych krzaków dreptały. Niezwykle zamyślona p. Teresa, zdawała się nie słyszeć dwóch cienkich głosików, które tuż za nią, to po kolei, to razem wołały.
— Mamciu! Mamusiu! Matuchno, Mamciu!
Myślała. Jak on teraz, ten Julek, często wyjeżdża z domu, jak się pomiędzy rozmaitymi ludźmi po wsiach i po miasteczkach kręci, a gdy powraca, jaki mu czasem żar pali się w oczach. Zawsze miał takie oczy błyszczące, ale teraz to tak zupełnie, jakby kto żaru w nie nasypał... Nic nigdy o tem, gdzie był i co robił, nie mówi nawet przed matką. Tak i powinno być; ona do niego o to żadnej pretensji nie ma, ale sama domyśla się, że snać, już, już... pora nadchodzi... Oj, ciężka pora... Tak się boi, tak się okropnie boi...
— Mamciu! Mamusiu! Matuchno!
Nie słyszy. Westchnęła głośno.
Za ojczyznę, za wolność, prosta to rzecz i naturalna. Ona to dobrze rozumie. Ona tak samo myśli i czuje, jak Julek. Czy chciałaby, aby on myślał i czuł inaczej? Nie! broń Boże! za tchórza i za gałgana miałaby go, gdyby tak było. Wolałaby do grobu go położyć, niżeli widzieć tchórzem i gałganem. Już dawno powiedziała sobie, że inaczej być nie może i — basta! Ale na sercu ma taki ciężar, taki okropny ciężar.
— Mamciu! Mamusiu! Mameczko!
Nie słyszy. Idzie coraz powolniej i głowa jej sztywną, muślinową chustą przed upałem osłonięta, coraz niżej na pierś opada.
Co z tego będzie? Co będzie? Zamiar wielki i święty, tak, święty! ale skutek jaki? — powiadają, że jeśli nikt nie pomoże... ale to jest głupie gadanie. Pomódz, to pomogą, bo, alboż to ludzie na świecie z kamienia są, albo z błota, aby widząc taką sprawę świętą, takie męczeńskie targanie się, nie ujęli się, nie ratowali? W Bogu nadzieja, że tak będzie, jak młodzi Konieccy onegdaj mówili. Interwencja nastąpi i wszystko dobrze pójdzie. Ale tymczasem... kule... A gdyby jedna z nich... w Julka... 0, nie daj Boże! O nie pozwól! Pod Twoją opiekę i obronę uciekamy się, święta Boża Rodzicielko!...
— Mamo! Matuchno! Mamo!
Nakoniec usłyszała, a raczej uczuła czepiające się sukni jej cztery łapki.
— Czego chcecie?!
Dwie drobne twarze rumiane, pyzate podnosiły się ku niej i jedna ze śmiechem, druga z nadąsaniem, rzekły:
— Jeść chce się!
Splasnęła dłońmi i krzyknęła:
— A prawda! Toż to wy dziś nic jeszcze nie jadły! Toż ja o was zapomniałam! A biednieńkie wy moje, mileńkie... głodne... Chodźcie prędzej, chodźcie do domu, chodźcie...
Raźnie już, szerokiem krokiem iść zaczęły, a przed nią dwa maleństwa szybko po zielonej trawie bosemi stopkami przebierały, wkrótce też przez boczne drzwi domu do małej sionki wbiegły. Ale panią Teresę, wejść tam za niemi mającą, w progu ogarnęły i prawie nad ziemię uniosły męskie jakieś ramiona i, nim opamiętać się zdołała, po sionce ją okręciwszy, do przyległego pokoju walcowym krokiem wciągnęły. Przytem głos młodzieńczy, wesoły, wołał:
— Dzień dobry, mamci! Dzień dobry matuchnie! Jak matuchna ma się?
I, kręcąc się z nią jeszcze po sieni, śmiał się.
— Cha, cha, cha!
A ona zdyszana i z twarzą w ogniu krzyczała:
— Puść, Julek! Ach, ty swawolniku, warjacie, nicponiu! Puść, mówię, bo tchu już nie złapię...
I tak samo, jak on śmiała się.
— Cha, cha, cha!
Aż gdy wypuścił ją z objęć, ku drzwiom od kuchni skoczyła i krzyknęła:
— Teleżukowa! Daj maleńkim śniadanie.
I wnet do syna powróciła z ustami pełnemi zapytań.
— No, jakże masz się? Tydzień cię w domu nie było. Daleko jeździłeś? Skąd teraz przyjechałeś? Co się tam na szerokim świecie dzieje?
On ją kilka razy w obie ręce pocałował, poczem, na starej kanapce usiadłszy z miną uroczyście nastrojoną mówić począł.
— Uczynki miłosierne co do ciała: głodnego nakarmić, spragnionego napoić... a dopiero, gdy się tego dokona, przyjdą tamte, co do duszy: niewiedzącego uwiadomić, pytającemu odpowiedzieć...
— No, no, już rozumiem! Zaraz nakarmię i napoję! Oj ty, swawolniku mały!
I już ku drzwiom od kuchni śpieszyła, ale gdy około niego szła, za rękę ją pochwycił i z oczami ku niej podniesionemi, głosem zniżonym rzekł.
— A potem pójdziemy do pokoju mamy na rozmowę poważną. Mam do powiedzenia mamie coś bardzo ważnego...
Ona zbladła na twarzy i oczy jej zmąciły się, jak gdy kto kamień na wodę rzuci.
— Coś ważnego... powtórzyła szeptem.
Ale wnet uspokoiła się.
— Dobrze, pomówimy, tylko ci do zjedzenia cokolwiek przyniosę.
Sam pozostawszy, Julek z kanapki się zerwał i mały pokój szybko wzdłuż i wszerz przebiegać zaczął, drobnego wąsika pokręcając, z głową pochyloną, zamyślony. Jednak pomimo zamyślenia, z pod drobnego wąsika ładnym tenorem zanucił. „Cicho, cicho, ktoś nadchodzi, serce mówi"... I urwał. Tonęła piosnka młodzieńcza w falach myśli, szumnie i tłumnie toczących się przez głowę.
Swawolnikiem był od dzieciństwa najmniejszego aż dotąd, ale małym to niebył bynajmniej. Wzrost wprawdzie mierny miał, ale barki szerokie, w stosunku do wzrostu nawet za szerokie, co trochę krępym go czyniło; jednak z kształtów i ruchów biła mu taka rzeźkość i żywość, że zgrabnym się wydawał, a przedewszystkiem za doskonałe upostaciowanie zdrowia i siły mógł uchodzić. Po matce wziął czuprynę gęstą, ładny wykrój czoła i piękne, piwne błyszczące oczy, lecz na razowym chlebie macierzyńskim policzki mu nieco zanadto spulchniały, tak że okrągłe i rumiane, przypominały pyzatych aniołów, na obrazach niekiedy malowanych. Z twarzy jej ogień młodości gorącej, namiętnej, aż tryskać się zdawał.
Nie tak wyglądał, gdy w zimie minionej, całe szeregi nocy spędzał w trupiarni, gdzie blady od bezsenności z ciekawością namiętną badał na ciałach, które śmierć rozkładała, tajemnice ludzkiego życia. Ale teraz nie znać było na nim ani tych nocy pracowitych i ponurych, ani innych wrażliwych, które w izbie studenckiej, w obłokach tytuniowego dymu spędzał, na namiętnych sporach i rozprawach z tłumem kolegów. Teraz wszystkie prace, wszystkie przedmioty sporów i rozpraw, wszystkie dążenia i zamiary jak drobne świeczniki pogasały przed blaskiem jednej myśli, jednej nadziei, jednego zamiaru i celu.
Wnet po wczesnym i krótkim obiedzie rzekł do matki.
— Może do mamy pokoju na rozmowę pójdziemy, bo tam bębny najmniej przeszkadzać będą...
— Jakie tam bębny! Janek i Olek zaraz znowu do wioski, albo do lasu polecą...
— Są jeszcze dwa mniejsze bębenki...
— No, te robaki... nic jeszcze nie rozumieją! Ale idź do mego pokoju, a ja tylko Teleżukowej coś powiem i tam przyjdę...
Niebawem wchodziła do tego pokoju, który był właściwie izdebką wązką, o jednym, na ogród wychodzącem oknie, a tuż za nią wysoki próg przestąpiły Brońcia i Ludwinka. Dwa też cienkie głosiki zadzwoniły.
— Matuchno! Mamusiu! Mamciu!
— Czego chcecie?
Z oczyma na matkę podniesionemi, chwilę milczały, a potem najspokojniej i najpoważniej w świecie odpowiedziały.
— Niczego!
Z matką i przy matce być chciały tylko, a przytem lubiły niezmiernie tę izdebkę, do której wstęp bez niej, z powodu rachunków stół do pisania okrywających, był im wzbroniony.
Mogłyby sobie z tych papierów zabawki powykrajać, lub na wiatr je puścić.
— No, kiedy niczego! to idźcie stąd sobie! Do Teleżukowej idźcie!...
Z zadartemi główkami uczepiły się czworgiem rącząt spódnicy matczynej i Brońcia brunetka śniada, żałośnie, a Ludwinka, lnianowłosa i różowa, z gniewnem tupaniem nóżek, jednogłośnie zawołały.
— Nieeeeee!
Julek pochylił się i w mgnieniu oka jedną na jedno ramię, drugą na drugie pochwyciwszy, z nad ziemi je podniósł.
— E! Niech robaczki trochę sobie przy Teleżukowej popełzają! Tu niepotrzebne!
Śmiejąc się z izdebki je wynosił, a one śmiały się także głośno i nagie, długie, ogorzałe ich nożęta, kołysały się w powietrzu, z ramion braterskich zwisając.
Pani Teresa tymczasem stanęła przy otwartem oknie, za którem rósł wysoki i gęsty krzak bzu, już rozkwitać poczynającego. Krzak ten tak zasłaniał okna, że nic przezeń widać nie było, oprócz kawałka błękitu niebieskiego za najwyższemi szybkami.
Kiedy Julek, powracając, drzwi za sobą zamknął, izdebka zdawała się być szczelnie przed wszelkiem okiem i uchem ludzkiem ukrytą.
— Cóż, co mi masz do powiedzenia? — rzuciła się ku synowi p. Teresa.
Pobladłą twarz i zmącone źrenice jej widząc, uspokajać ją począł:
— Nie to, nie to jeszcze co mama myśli. I to przyjdzie, naturalnie, ale nie teraz jeszcze. Teraz coś innego, ale także ważnego.
I tu, u otwartego okna stojąc, począł mówić dość głośno, bo i pocóż miałby szeptać, skoro nikogo w pobliżu nie było i nikt podsłuchiwać ani myślał.
Czy tylko nikt? Coś jednak za krzakiem bzowym zaszeleściało i coś ciemnego wśród gęsto splątanych gałęzi zaszarzało. Ale p. Teresa i Julek uwagi żadnej na to nie zwrócili. Małoż to skrzydeł ptasich za oknami trzepoce, a byłoż im w tej chwili do przyglądania się grom barw i świateł w krzakach?
Tymczasem po drugiej stronie bzowego krzaku, dwie postacie chłopięce, jedna nie dorosła, a druga wcale jeszcze dziecinna, w postawach wyprężonych i ze skamieniałemi od wytężonej uwagi twarzami, podsłuchiwały.
Tak samo, jak Brońcia i Ludwinka, Janek i Olek poszli jeden w matkę, drugi w ojca. Włosy ciemne i złote, jednostajnie krótko przystrzyżone, oczy piwne i błękitne, jednostajnie w tej chwili od ciekawości namiętnej rozbłysłe, cery jednostajnie przez wiosenne wiatry i upały opalone. Tylko, że starszy wysmukły był i wydawał się sprężystym, gibkim, a z twarzy bladawej wrażliwym i zapalczywym, młodszego zaś krępość, czy przysadzistość kształtów, łączyła się z rumiannością, powlekającą pyzate, zupełnie jeszcze dziecinne policzki. Zresztą lat niespełna piętnaście i trzynaście, stare jakieś, już za krótkie i za ciasne mundurki szkolne, stopy bose, ślady świeżej wędrówki po drogach piasczystych i podłożach leśnych, na sobie mające.
Z kikogodzinnej wędrówki po wsi chłopskiej i lesie powróciwszy, zaraz spostrzegli, że pomiędzy matką i Julkiem coś jest, jakiś sekret, niepokój. Przy stole obiadowym matka mniej, niż zwykle mówiła, nawet ich za niezgrabne jedzenie gderać zapomniała, a Julek zamyślał się często i ani razu z nich nie zażartował. Oni oddawna już czegoś domyślali się, coś w powietrzu czuli, o czemś z zasłyszanych rozmów pomiędzy starszemi wiedzieli. W szkołach jeszcze, tam w mieście, skąd na świąteczne wakacje do domu przyjechali, wiele już o tem, co ma stać się, pomiędzy kolegami mowy było. A dlaczego po przejściu wakacji świątecznych, matka do miasta i szkoły wrócić im nie pozwoliła? Oho! Słyszeli dobrze jak raz do Julka powiedziała: „w czasach takich, kto wie, co z dziećmi stać się może. Niech lepiej w domu zostaną". Julek zauważył, że rok czasu w szkole stracą, a ona odpowiedziała: „Niech lepiej rok stracą, a żywi i cali zostaną!" Ot, co zaszło! Aby żywi i cali zostali! Inni to mają prawo rozporządzać się swojem życiem i swoją całością, a oni niech przy fartuszku maminym siedzą i hańbą choćby okrywają się, zdrajcami kraju zostają, byleby... Bo zdrajcą kraju jest i hańbą okrywa się ten, który teraz... A skądże pewność, że Julek żywy i cały zostanie? Jednak zamierza czynić to, co mu serce czynić rozkazuje, ku czemu ciągnie go przykład wszystkich bohaterów rzymskich i polskich, a mama na to zgadza się... Dlaczegóż to jemu wolno, a im nie? Względem starszego brata coś nakształt zazdrości uczuli i oddawna już kroki jego śledzić, rozmowom przysłuchiwać się zaczęli. Ale na podsłuchiwanie, zdobywali się dziś poraz pierwszy. Jakże można było nie zdobyć się, skoro tuż za progiem stojąc, nie chcący usłyszeli byli, jak Julek mówił. „Do mamy pokoju na rozmowę pójdziemy, bo tam bębny najmniej przeszkadzać nam będą"! Na te słowa, w starszym aż coś zagotowało się, zawrzało. „Słyszysz, Olek? — bębny"! A Olkowi łzy zakręciły się w błękitnych oczach. Cicho, jak myszy, mały dom dokoła obiegli, na ławce pod krzakiem bzu przysiedli i w stronę okna do izdebki matczynej słuch wytężyli. Janek wyprężył się, jak struna ku matczynemu oknu cały wygięty, ręką kurczowo brzeg ławki ściskał, Olek zaś zgarbił się, napuszył i rumiane policzki tak wydął, jak gdyby czasem na rozkaz matki ogień w samowarze rozdmuchiwał.
Słuchali. Jakkolwiek Julek nie zniżał bardzo głosu, jednak pomimo woli może zniżał go nieco, więc wszystkiego, co mówił, słyszeć nie mogli i w słuch im wpadały czasem zdania niecałe, czasem wyrazy oderwane:
„Dziś po zachodzie słońca... wprost do Dębowego Rogu... tu nie zajadę“...
A potem, zapytanie matki... Wiele tam tego będzie?
I odpowiedź Julka.
— Szabel... rewolwerów... kos...
Jankiem od stóp do głowy dreszcz wstrząsnął. Jedną ręką ściskając brzeg ławki, drugą brata za kolano pochwycił.
— Słyszysz, Olek? słyszysz?
Ten drżeć zaczął jak w febrze.
— Aha! szab... szab... szab... le...
— Ciiii — cho!
Matka mówiła znowu.
— Motyki do kopania ziemi wziąć trzeba...
A Julek.
— Ja z Teleżukiem. Czy on w domu?
— Pewnie... powiem mu...
Chwila milczenia, poczem znowu Julek mówi.
— Tylko z chłopcami... żeby nie wiedzieli...
— E! Także! głupstwo! Błazenki te, co oni...
— Niech mama tak... niech mama tak nie... oni i bardzo nawet... spostrzegam...
— Nie może być! Swawole im jeszcze w głowie i Janek w książkach cały...
— No, no! Tak się mamie... materjał palny...
— Spać im iść każę... dla twojej spokojności...
Tu drzwiczki z izdebki matki do pokoju dziecinnego prowadzące przeciągle zaskrzypiały i jednocześnie dwa cienkie głosiki rozległy się tak donośnie, że aż za oknem słychać było.
— Mamciu! matuchno! mamo!
— Ot już tam i wjechały małe — sarknął Janek. — Wszystkiemu koniec będzie. Zmykajmy!
Chyłkiem, zerwawszy się z ławki, w pobliskiej gęstwinie drzew i krzaków zniknęli. Tam, za gęstą zasłoną z zieleni na ziemi siedząc długo, zawzięcie pomiędzy sobą szeptali. Nad ich głowami, blisko ku sobie pochylonemi i czołami w srogich namysłach, jak u starych ludzi zmarszczonemi, młoda zieloność liści powiewała i na zabój śpiewały ptaki.
Pani Teresa z izdebki swej wypadła, dwa „robaczki“ za drobne ręce nie prowadząc, ale ciągnąc.
— Niech dzieci grzeczne będą... bo do kąta iść każę i krzesłami pozastawiam! Proszę mi zaraz gdziekolwiek spokojnie usiąść i książeczkę z pieśniami czytać, a za mną teraz nie łazić... bo przepędzę... do kątów...
Wiedziały „robaczki", czy, jak je Julek nazywał, „bębenki“, że gdy matka takim tonem przemawiała żartów niema. Cichutko więc wysunęły się z domu i na wschodach małego ganku do drewnianego słupka przytulone nad książczyną drobne głowy pochyliły tak, że aż prawie zetknęły się z sobą ich ogorzałe czoła i zmięszały się włosy lniane i brunatne.
Książczyna, w okładce zszarzałej i zmiętej, antykiem była, starym dokumentem rodowym, w który z rozkoszą wczytywały się niegdyś oczy p. Teresy, gdy była dzieckiem, potem Julka w tejże porze życia, potem Janka i Olka. Spadała w dziedzictwie z matki na dzieci, z dzieci starszych na młodsze, była pierwszym drukiem, które oczy ich poznawały pierwszą opowieścią, która im do krwi i mózgu zatliwała iskrę przyszłego płomienia. Teraz na kolanach Brońci otwartą, pożółkłemi kartami odbijała na tle spłowiałej sukienczyny z różowego perkalu.
Brońcia nie bez pewnej jeszcze trudności czytać zaczęła.
— Mieczy—sław Stary...
— Nie chcę Miecislawa... przerwało jej kapryśne sarknięcie Ludwinki...
Cierpliwie starszy „robaczek“ kilka kartek przerzucił i zaczął.
— Władysław Ja...
Ale młodszy przerwał znowu.
— Nie chcę Wladislawa...
— No, to czego chcesz!
Porwała Ludwinka książczynę z kolan siostry i, na swoich ją rozłożywszy, z wydętemi od wysiłku wargami, przez chwilę karty przewracała. Poczem zaczęła z wielkiem trudem i jąkaniem.
— L-e-le-s-i-ek — Lesiek.
— Daj!
— „Przez dworaków opuszczona, Helena w stroju niedbałym"...
Duży ptak furknął z pod niebieskiego dachu i nad głowami dzieci przemknąwszy, lotem strzelistym pomknął w dal.
— Jaskółka!
Niewiedzieć czego porwały się i niewiedzieć czego, na całe gardziołka śmiejąc się, pobiegły w tę samą stronę, w którą jaskółka uleciała.
A pani Teresa, pierwszy raz w życiu, zapewne, zdawała się o samem istnieniu najmłodszych swych dzieci zapomnieć. W końcu dziedzińca, pomiędzy szaremi ścianami stodółki i świrna, z chłopem barczystym i rosłym, w siwą siermięgę ubranym, rozmawiała. Był tak rosłym, że, aby w twarz mu patrzeć, głowę wysoko podnosić musiała, więc z wysoko podniesioną głową, z rękoma, zwykłym sobie ruchem, na kłębach opartemi, mówiła o czemś długo, cicho, a oczy jej w cieniu szarej stodółki, jak iskry błyszczały.
Chłop długiej jej mowy wysłuchał, milcząc z twarzą nad jej głową pochyloną. Na twarzy jej grubej w grube fałdy pogiętej, gęstym włosem siwiejącym z dołu porosłej, nie odbijało się wrażenie żadne. Nieruchoma, zaspana jakby czy leniwa, podobną była do rzeźby z grubego kamienia, który barwą swą chleb razowy przypominał. Jednak, z bliska patrząc, można było dostrzec, że z tej niemej, ciemnej twarzy chłopa oczy spoglądały na podniesioną ku niemu głowę pani Teresy miękko jakoś i przychylnie, a zarazem nieco z ironją. Rzecz dziwna! pod krzaczystemi, obwisłemi brwiami, siwe oczy chłopa błyskały iskrą ironji. Po długiem, milczącem słuchaniu, bez żadnego poruszenia w postawie tak samo cicho, jak ona mówiła, a przytem powoli, senliwie jakoś, czy leniwie, przemówił:
— Ej, pani! Szczo z toho bude? Czy wy to tylko rozumnie i dobrze robicie? Czy z tego biedy wielkiej dla was nie będzie? Czy wy dzieci swoich...
Nie pozwoliła mu dokończyć, ale porywczo szeptać zaczęła:
— Teleżuk tego nie rozumie! Ja to Teleżukowi kiedykolwiek wytłómaczę! Tak już stało się i inaczej być nie może, a kiedy inaczej być nie może — to i basta! Ja Teleżukowi, jak przyjacielowi, wszystko powiedziałam i jak przyjaciela proszę... ale kiedy Teleżuk nie chce, to i nie trzeba... to my sami...
Już uniosła się obrazą, czy ambicją, cała rumieńcem oblała się i ruch do odejścia uczyniła, ale chłop poufale za rękaw sukni ją ujął.
— Zaczekajcie, pani! Ot, wy zawsze taka prędka! Jak do dobroci, tak i do złości prędka!
Po ustach, jakby z ciemnego kamienia wyrzniętych uśmiech mu się prześliznął pobłażliwy i wnet zniknął. Zniknęła też z oczu iskra ironiczna.
— Co ja sobie myślę, to myślę, ale zrobię, jak każecie... Ja wszystko zrobię, co każecie... ja wasz poddany...
Pani Teresa aż żachnęła się, aż krzyknęła.
— Głupi Teleżuk jest ze swoim poddaństwem! Najpierw to, że niema już poddaństwa, a potem, czy, kiedy jeszcze było, ja Teleżuka za poddanego uważałam, czy za przyjaciela? a? Niech Teleżuk zełże, że za poddanego... a?
On ręką wzgardliwie machnął.
— Et, z babą gadać, wodę mleć. Czy ja o takiem poddaństwie gadał? Ja w poddaństwo do was poszedł wtedy, kiedyście wy rękami własnemi z żony i dzieci moich zarazę srogą ścierali...
P. Teresa żałośnym ruchem ręce rozłożyła.
— Cóż, kiedy nie udało się!
— Z żoną udało się... z niemi nie... ale ja od tego czasu wasz sługa, wasz pies... Czego tylko odemnie chcecie, to zrobię... bądźcie spokojni... co sobie myślę, to myślę, ale zrobię...
— Niech Teleżuk nic sobie nie myśli, dopóki ja nie wytłomaczę. Kiedykolwiek wszystko opowiem i wytłomaczę. Ale tylko...
Z nogi na nogę przestępowała, myślą jakąś zaniepokojona.
— Niech tylko Teleżuk nikomu o tem nie mówi, nikomu, a nikomu...
Chłop ze wzgardliwością niewypowiedzianą ramionami wzruszył.
— Ot, pani niby to, a kiedy baba, to taki i durna!
Odwrócił się i już odchodził, silny, rosły, z pochyloną kamienną twarzą. Ona, z rękami opartemi o biodra, śmiejąc się, za nim patrzała. Wrócił jeszcze.
— A kolyż to bude? — krótko zapytał.
— Gdy tylko ściemnieje...
— Gdzie te cztery wielkie dęby?
— Aha. Ja tam już będę.
— W Dubowym Rohu?
— Aha!
Dzień dobiegał do końca, słońce zaszło, zorza wieczorna zagasła, na bezmiesięcznem niebie świeciły gwiazdy.
Nieszeroką drogą, pośród pola do bliskiego lasu prowadzącą, dwoje ludzi szło szybkim krokiem i zamieniało się nielicznemi słowy.
— Czy byłeś w Lublinie?
— Byłem... a jakże! Tam my często...
— Inka tam jest?
— A jest.
— Widziałeś ją?
— Naturalnie; jakże mógłbym nie widzieć! Ona przecież zawsze między rówieśnicami, jak lilja między... jakże tam... niech będzie między... trawami.
— Także brednie! powiedziałbyś lepiej, co ona tam robi?
— Cóż Inka może robić? Każdego, kto się na oczy jej nawinie, kokietuje!
— Julek!
— No i cóż takiego? Alboż mama sama o tem nie wie? Zresztą, one tam wszystkie konfederatki dla nas szyją, koszule jedwabne i różne tam różności... oprócz tego śpiewają sobie, szczebioczą.
Kobieta westchnęła głośno.
— Julek...
— Co mamo?
— Żebyś ty ze mną o siostrze choć raz serjo porozmawiał!
— Kiedy bo, moja mamo, o Ince trudno jest mówić serjo.
— Głupstwo! Dla czegóż to?
— Bo w niej samej niczego serjo niema. Dziewczyna pusta, w piękności swej, jak nasza szlachta okoliczna mówi, zadufana i w Leszczynce nudzi się piekielnie, a jak w świat wyleci, to sobie fruwa. Psychologja nie trudna i nie osobliwa.
— Aha! ale bieda osobliwa może być...
— Jaka tam bieda! Za mąż pójdzie — i już.
Umilkli. Z obu stron drogi, w zbożu już dobrze podrosłem, przebiegały ciche szelesty, szmery, może chody glist i kretów, albo podloty ptaków nad świeżo uwite gniazda. Las był już blisko; w ciemnej ścianie jego coś ćwirknęło, gwizdnęło i na chwilę umilkło, aż po zmroku gwiaździstym, nad polem cicho szemrzącem rozległ się głośny, dźwięczny, przeczyście srebrny tryl. Rozległ się, pół minuty trwał i umilkł.
Julek podniósł głowę.
— Słowik! — szepnął i w szepcie tym, jak w źwierciadle ludzkiego serca, odbiła się tajemniczość wieczoru, gwiazd, ciemnego lasu i słowiczego trelu.
— Wcześnie w tym roku słowik... zaczęła p. Teresa i nie dokończyła.
— Oj, ten rok! ten rok! ten rok!
Słowa te, jak z podmuchem wiatru, wyszły z jej piersi z ciężkiem, trzęsącem się westchnieniem.
A w tej że chwili, w lesie znowu, lecz w dalszej głębi, w innej stronie, zabrzmiał taki sam, jak przedtem tryl srebrem dzwoniący, przez oddalenie od tamtego cichszy i tak, jak tamten, umilkł, a bujne runie po obu stronach drogi i u brzegów ich majaczące w zmroku drobne twarze kwiatów, zdawały się w nieruchomości słuchać, czekać.
— Słyszysz, Julek? Ten drugi, to właśnie tam zaśpiewał...
— W Dębowym Rogu?
— Gdzie te cztery najstarsze dęby rosną...
— Mama i w ciemnościach dęby te rozpozna?
— Oj, oj! Ile razy ja tam byłam. Ile ja tam...
Miała już powiedzieć: przepłakałam! ale wstrzymała się, umilkła. Zawsze wstyd jakiś czy hardość niepokonana wstrzymywały ją od głośnego wspomnienia o przelanych kiedykolwiek łzach. Więc milcząc szła dalej i tylko myślała o tem, ile razy w dnie letnie albo i jesienne biegła tą drogą, wpadała do tego lasu i ku owym dębom dążyła, aby w gęstym cieniu ich listowia, ukryć dolę swoją i z nich wyciekające łzy. „Dwa gołębie wodę piły"... Mój Boże! ileż razy, gdy piosnka ta głosem kochanym śpiewana, przebrzmiała dla niej, wciąż jednak — brzmiąc dla innych, — jeden z gołębi wił się z bólu i płaczu na mchach szmaragdowych, u potężnych stóp czterech najstarszych w tym lesie dębów!
Teraz szła ku temu miejscu ucieczek swych od oczu i uszu ludzkich z myślą ukrycia w nich czegoś innego niż łzy i szlochania.
Weszli do lasu i gdy szybko szli naprzód, omijając pnie drzew i gęste sploty gałęzi przed sobą rozchylając, ogarniały ich miejscami ciemności grube, a miejscami, tam, gdzie rozstępowały się nieco drzewa, zmroki przezroczyste, zlekka przez gwiazdy rozświetlone i u dołu, przy samej ziemi, usiane drobnemi twarzami, które zdawały się patrzeć na gwiazdy. Były to anemony obficie i bujnie rozkwitłe, te narcyzy leśne, które nocami nawet odrzynają się od ciemności bielą śnieżystą. Dwa słowiki, to tu, to tam, odezwały się z kolei, ale krótkiemi nutami, które wnet milkły. Jakby próbowały tylko swych instrumentów muzycznych, jakby je nastrajały...
Wtem, przed dwojgiem ludzi przez las idących stanęła grubsza, gęstsza, wyższa, niż gdziekolwiek indziej, ciemność i z ciemności tej gruby, stłumiony szept zawołał.
— Pani! pani! Toż to tu!...
— Teleżuk? Tak, tak! to tutaj! A turkotu nie słyszałeś jeszcze? Czy od strony Dziatkowicz turkotu nie słychać?
I stanęła jak wryta; o parę kroków od niej stanął też jak wryty Julek. W ciemności zaś ozwał się ten sam, co wprzódy, gruby szept:
— Ot i jadą!
Słuchali. W dalekiej jeszcze głębi lasu toczył się turkot powolny, koła jakieś z głuchemi stukami uderzyły o wystające nad ziemią korzenie drzew, czy o wystające nad mchami leśnemi kamienie.
Słuchali i w turkot ten powolny, a coraz bliższy, wyraźniejszy wsłuchani, nie usłyszeli kilku szelestów, które ozwały się w pobliżu.
Kędyś w pobliżu, w zarośli leszczynowej, złamała się z głuchym trzaskiem gałąź, nadeptana czyjąś stopą, zaraz potem ktoś bardzo ostrożnie, jednak nie bez szelestu prześliznął się wśród leszczyn i gdyby oczy dwojga nieruchomych ludzi nie były wytężone w stronę, od której zbliżał się turkot, mogłyby dostrzedz dwie małe postacie, dwa raczej małe cienie, które wyśliznąwszy się z pomiędzy leszczyn, szybkim jak myśl ruchem zanurzyły się w padającą od drzew potężnych ciemność.
Jednocześnie Julek na spotkanie turkotu zupełnie już niedalekiego poskoczył i po lesie rozeszło się trzykrotnie powtórzone, krótkie, lecz przenikliwe gwizdnięcie.
U stóp grubej, wysokiej ciemności, która przestrzeń pomiędzy czterema potężnemi dębami zawartą napełniała, zatrzymał się wóz dwukonny, wysoko czemś naładowany i ktoś wysmukły, zgrabny, sprężystym ruchem młodzieńczym z niego zeskoczywszy, w mgnieniu oka przed panią Teresą się znalazł.
— Pan Gustaw — szepnęła — pan sam?
— Naturalnie, że sam. To najbezpieczniej. Takiego Teleżuka, jak pani, nie mam.
W rękę ją na powitanie pocałował.
— Julek, do roboty! a! i Teleżuk jest! Tem lepiej! We trzech prędzej pójdzie!
We trzech! Zapewne! Bez pani Teresy rachował młodzieniec, z wozem naładowanym przybyły. Jeszcze tego świat nie widział, żeby ona gdy robota pilną była, sama lub wespół z innymi do niej się nie zabrała.
— Teleżuk! Ile rydli przyniosłeś?
— Cztery, pani.
— Ot, sprytny! wziął jeden i dla mnie.
Chłop spokojnie odpowiedział.
— Wiadomo.
I dźwignął z wozu grubą więź przedmiotów jakichś, szczelnie w coś owiniętych, które, gdy w silnych ramionach je podnosił, metalicznie i ostro szczęknęły.
Niedaleko stamtąd, za grubym pniem dębowym jakiś mały cień, przysiadłszy do ziemi, zaszeptał.
— Słyszysz, Olek?
A z za sąsiedniego pnia, szept inny, jak liść na wietrze drgający, odpowiedział:
— Sza... sza... szab... le!...
Było to tak, jakby dwa małe robaki po ostrych kończynach traw przepełzały i nie mogli tego usłyszeć ludzie, krzątający się około wozu, tembardziej, że w tejże chwili, kędyś blizko, jak zdrój z podziemia, wytrysnął z ciemności rozgłośny, pełny już teraz, śpiew słowika.
Cztery stare, najstarsze w lesie dęby splatały w górze liściaste gałęzie i była to jakby kaplica napełniona ciemnością, ze stropem gdzie niegdzie ucentkowanym złotemi oczyma gwiazd. Unosiła się nad tą ciemną kaplicą nieprzerwana pieśń słowicza, a na podłożu jej poruszały się sylwety czworga ludzi i kiedy niekiedy pobrzękiwał metal. Pobrzękiwania te, to dłuższe, to krótsze, to mniej, to więcej ostre zdawały się towarzyszyć słowiczej pieśni, tak jak akordy instrumentu muzycznego towarzyszą ludzkiemu śpiewowi. Czasem jeszcze wydawać się to mogło rozmową tonów podniebieskich, czystych, wolnych, wzlotnych, z przyziemnemi, ostremi, groźnemi zgrzytami.
Oku, we wnętrze tej kaplicy patrzącemu, trzeba było tylko oswoić się z ciemnością, aby rozpoznać robotę poruszających się w niej ludzi. Wykopywali doły, pogrążali w nie przedmioty z woza zdejmowane i nakrywali je warstwami ziemi, pełnej ziół i mchu. Widać było szerokie chwilami rozmachy ramion p. Teresy i silnie w jej rękach, uderzające o ziemię narzędzie pracy.
Pracowali w milczeniu, czasem tylko kilku słowami przerywanem.
— Niech mama odpocznie!
— Także gadanie! Na tamtym świecie wszyscy wieczny odpoczynek mieć będziemy!
A potem szept przybyłego z wozem młodzieńca.
— Oj, zmęczyłem się!
I odpowiedź p. Teresy.
— Także dziw! rączki do roboty nie przyzwyczajone!
Potem, pracy nie przerywając, trochę zdyszanym głosem mówiła.
— A ja powiem, że nie szkodziłoby panom, oj, nie szkodziłoby dobrze sobie czasem pomachać siekierą, czy tam kosą, albo nad pługiem oblać się takim potem, żeby z nim razem wszystkie głupstwa, a to i grzechy, z kości i duszy powychodziły...
Dwa młodzieńcze głosy zaśmiały się, a ona w odpowiedź śmiechowi temu sarknęła.
— Niema czego śmiać się: prawdę mówię!
Żelazco rydla głęboko w ziemię pogrążając, dodała.
— Nie do Julka to mówię... on od dzieciństwa do roboty nawykł...
— Do mnie pani to mówi?
— A pewnie! Małoż to grzeszków: polowanka, baliki, koniki, pieski, zawracanie główek dziewczętom... No, czy nie było? Niech pan Gustaw sam powie... małoż to tego było?...
On, po krótkim odpoczynku, znowu do kopania ziemi się zbierając, odpowiedział:
— Już nie będzie.
Nie żart, ani żal, ani smutek, lecz uroczysta powaga w odpowiedzi tej brzmiała. Czuć w niej było potężny wiew czasu, który w dalekość niezmierzoną odniósł od ludzi baliki, koniki, pieski i dziewczęce główki.
— Ty, Julku, do domu teraz nie wrócisz, ale ze mną teraz pojedziesz... potrzebnyś!
— Wedle rozkazu, panie setniku!
Długo pracowali. Już i drugi słowik kędyś tam dalej na drodze się rozśpiewał i konie u wozu zniecierpliwione długim staniem, parskały i czasem wydawały krótkie rżenia. Gdy p. Teresa, narzędzie pracy na ziemię rzucając, rzekła:
— Skończone! Teraz wy sobie jedźcie, a ja z Teleżukiem do domu powrócę.
Teleżuk zbierał rydle i w jakimś krzaczystem schronieniu pomiędzy dębami je składał.
— Nie zabierzesz tego do domu?
— Ot! żeby jeszcze nieśpiący ludzie zobaczyli! Już ja lepiej wiem, kiedy po to przyjść trzeba. Bądźcie spokojna pani.
Po kilku minutach nikogo już pomiędzy staremi dębami nie było. W głębi lasu odezwał się czasem turkot wozu coraz słabszy i dalszy. Na drodze, pośród pól od lasu biegnącej dwoje ludzi pośpiesznie szło ku majaczącemu w swych gruszach i lipach dworkowi.
Wtedy z gęstwin leszczynowych, z za potężnych pni dębów, wyskoczyły dwa małe cienie ludzkie i rzuciwszy się ku sobie szybko, namiętnie zaszeptały:
— Teraz, Olek! Teraz, albo nigdy! Ziemia świeżo poruszona, odkopać łatwo...
— I rydle są...
— Widziałem, gdzie schował.
— I ja! i ja!
— Szabel nie można — za duże, ale pistolety...
— I kindżały...
— A jakże... Naboje do pistoletów też...
— Tylko, Olek, z całej siły kopać... z całej siły...
— Już ty mnie nie ucz, Janek, ja sam...
— Bo drugi raz już tak nie zdarzy się...
— Chodźmyż prędzej!
— Prędzej, prędzej!
Zniknęli w ciemnej kaplicy dębowej i nic już w lesie słychać nie było, oprócz dwu pieśni słowiczych, które tony i trele zachwycone, rozmarzone, romantyczne, to razem, to naprzemian rzucały pod świecące nad ciemnym, nad cichym lasem gwiazdy.

III.

Ze wsi chłopskiej, do której dobry kawał drogi był z Leszczynki, a w której dziś robotników do pilnej jakiejś roboty gospodarskiej zamawiała p. Teresa biegła drożyną polną bez tchu prawie i cała potem oblana, bo ranek duszny był i upalny. Zdyszana, z policzkami gorąco zarumienionemi, ze wzrokiem zakłopotanym, do kuchni bocznemi drzwiami domu wpadła i wnet zawołała.
— Teleżukowa! a maleńkie gdzie?
Kobieta w chłopskiem ubraniu, od kuchennego ognia twarzy nie odwracając odpowiedziała.
— Z Julkiem w pole poszli...
— A chłopcy?
— W sadzie siedzą... czytają...
— Jedli co?
— O jej! Może wy pani co zjecie?
— Nie chcę! Nie mam czasu! do obiadu zaczekam...
Nie miała czasu na jedzenie; musiała w rachunkowej książce coś zapisać, bo potem zapomni, do ogrodu, gdzie dziewczęta warzywa pełły zlatać, do lochu, gdzie dziś udój bez niej postawili skoczyć...
Więc, jak wicher, głośno za sobą drzwi zamykając, parę izb przebiegła, ku tej, która nazwę jej pokoju nosiła, dążąc, gdy wypadkiem na okno otwarte spojrzawszy, jak do ziemi przykuta, stanęła i oczyma, w których to gniew, to żal iskry zapalał, na ogród za oknem otwartem zieleniejący patrzała...
Po ogrodzie...
Jakaż to księżniczka, czy dama wielkoświatowa lub dworska w szacie białej, czarnemi centkami nakrapianej, srebrną obręczą przepasanej, przechadza się po tym biednym ogrodzie bez alei cienistych, bez dróg gracowanych, bez kwiatów wyszukanych? A może jest to jakieś zjawisko zaziemskie, które na chwilę tylko tu zleciało, bo wśród starych drzew owocowych i agrestowych krzaków, miejscami wśród zielsk dzikich przesuwa się powoli, niedbale, nigdzie nie dążąc, na nic nie spoglądając, czasem tylko białą rączką zrywając z krzaku listek, który wnet roztargnionym, czy zniechęconym gestem z palców wypuszcza. Na wydeptanej wśród trawy ścieżce stópki, ładnemi pantofelkami okryte ostrożnie stawia, aby niemi jakiego kamyczka, czy twardej kępki trawy nie dotknąć, ale że sukni białej w czarne kropki nie podnosi, więc malowniczo wlecze się za nią ona po trawie, jeszcze tu i ówdzie pobłyskującej rosą. Pobłyskuje też na niej opasująca kibić taśma srebrna i w jasnem złocie włosów kunsztownie utrefionych, jak ogniska, blasków, iskrzą się gwiazdy z polerowanej stali wyrobione.
Pani Teresa w krótkiej, szarej spódnicy i muślinowej chuście na głowie, z twarzą od potu błyszczącą i żyłami tak od upału nabrzmiałemi, że zdawało się, iż wnet krew z nich wytryśnie, stała przed otwartem oknem, jak w ziemię wryta, i patrzała, aż skoczyła od okna i tak głośno, że po całym ogrodzie się rozległo, zawołała:
— Inka! Inka!
Strojna główka księżniczki czy zaziemskiego zjawiska białą jak lilja twarzyczkę obróciła ku domowi i głosik srebrny, delikatny, słodki, odpowiedział:
— Idę, mamciu, idę!
Była biała jak lilja, w każdem poruszeniu wiotkiej kibici delikatna i łagodna; doskonale nakreślony owal jej twarzy przypominał madonny na obrazach malowane, usta porównać można było do delikatnie zaróżowionego płatka róży, oczy pod złotemi rzęsami i długiemi, sennemi jakby powiekami, miały łagodny blask ciemnych szafirów i marzące spojrzenie wygnanego na ziemię anioła.
Gdy w ubożuchnej izdebce, bawialnią zwanej, stanęła, zdawać się mogło, że pomiędzy biało tynkowane i nieco zszarzałe jej ściany, pomiędzy stare, z żółtego drzewa sprzęty, na podłogę z grubych desek, pod sufit z ciężkich belek – anioł zleciał.
— Dzień dobry, mamusiu!
I pogarnęła się ku zgrubiałej, czerwonej, na grubą, szarą spódnicę opuszczonej ręce matczynej, którą jednak pani Teresa porywczym ruchem cofnęła.
— Nie całuj mię w rękę! Nie na czułości cię zawołałam! nie! Cóżeś się tak, ledwie wczoraj do domu powróciwszy, za królewnę zaraz przebrała? Sukienka najlepsza ze wszystkich, jakie masz, dla tego pewnie sprawiona, abyś ją rankami po mokrej trawie ciągała! I skąd u ciebie te błyszczące srebrności się wzięły... ten pasek... te szpilki, coś ich sobie we włosy ponatykała... Ja ci ich nie dałam, sama pewno nie kupiłaś... aż oczy mię od nich bolą! Skąd je wzięłaś?
Gdy pani Teresa mówić zaczynała, rysy młodej dziewczyny na mgnienie oka zmąciły się i rozedrgały, a oczy ostro błysnęły. Ale było to tylko mgnienie oka, po którem z anielską łagodnością w głosie i uśmiechu odpowiedziała:
— Ten pasek, moja mamciu, od Klemuni Konieckiej dostałam, a te szpilki darowała mi Tosia Awiczówna...
— Także żebraczka! — zawołała p. Teresa — jak Boga kocham, żebraczka! Od człowieka do człowieka chodzi i jałmużnę do worka zbiera... Nie wstyd ci te błyskotki od bogatszych panien przyjmować, aby cię za pozbawioną ambicji...
— To są, mamciu, przyjaciółki moje i mama sama...
Ale p. Teresa skończyć jej nie dała i czerwone ręce w pięści zaciskając, mówiła, raczej krzyczała.
— Oj, jakbym ja ci tę fryzurę na głowie rozczesała, gładko w warkocz prosty zaplotła! Jakbym ja z ciebie to błyszczadło wyżebrane i tę sukienkę świąteczną, a u dołu już zaflądraną ściągnęła i w perkalową spódniczkę cię ubrawszy, do roboty jakiej zasadziła! A prawdę powiedziawszy i z temi przyjaciółkami twemi zrobiłabym to samo. Żałobę narodową noszą!... Oprócz czarnego i białego kolorów, żadnego nie wolno, złotych rzeczy nosić nie wolno... ale za to czarne i białe gałganki popatrzeć tylko jakie i zamiast złotych cacek, srebrne, stalowe... Także żałoba! Po ojczyźnie... po wolności... po tych, co na pewną prawie śmierć idą, żałoba... A ty panny światowe i z posagiem naśladujesz... to co one w salonach i parkach swoich, ty, w tych izbach i pomiędzy temi pokrzywami robisz... o tem tylko myślisz, żeby we wszystkiem do nich być podobną i w stroju, i w minach i... w nicnierobieniu.
Aż zachłysnęła się z zapału, aż zachrypła od krzyku i na chwilę umilkła, a głos dziewczęcy, jednostajnie zawsze cichutki i delikatny zaczął znowu:
— Mama sama...
Zatrzęsła się p. Teresa od dwu tych słów, poraz już drugi usłyszanych. Snać dotknęły w niej one jakiegoś punktu, który niepokoił, bolał...
— Co: ja sama? — krzyknęła. — Dlaczego powtarzasz ciągle: mama sama? Co: ja sama?
— Mama sama chciała, abym ja do tych panien była podobna, kiedy mię na edukację do państwa Awiczów oddała...
Prawda! To prawda! Raz jeden p. Teresa pozwoliła sobie unieść się próżnością, próżnością zato śliczne, nad życie kochane dziecko swoje, zapragnęła dla niej upiększeń innych jeszcze niż te, któremi przyoblekała ją sama natura, i gdy ta poczciwa Awiczowa powiedziała raz do niej: Oddaj mi Michalinkę (jeszcze wtedy Michalinką ją wszyscy nazywali) na czas jakiś... z moją Tosią niech uczy się przy guwernantkach... nie wytrzymała, oddała... a teraz ona mówi: mama sama... I sprawiedliwie mówi...
Odwróciła się plecami do córki, twarzą do okna, w rękach, które ochłonęły już od upału i przybladły, mięła końce muślinowej chustki i głęboko zmęczonym wzrokiem patrzała w ogród. Poczucie sprawiedliwości usta jej zamknęło. A w oczach i po ustach Inki przemknął figlarny, może nawet złośliwy uśmieszek, lecz zniknął natychmiast, gdy z jednostajną zawsze słodyczą mówić zaczęła.
— Ja, moja mamciu, do innego niż tu otoczenia, do innego spędzania czasu przywykłam... ja mam w sobie takie potrzeby, takie gusta... trochę subtelniejsze, wyższe... I czyż to moja wina, że jestem biedną dziewczyną...
Głowa p. Teresy, w sztywnej białej chuście tak nisko opadła, jakby ją kto z tyłu czaszki ku dołowi popchnął. To prawda. Cóż ona winna temu, że ojciec majątek roztrwonił, a matka pozwoliła nabrać tych potrzeb i gustów, które przy majątku, to jeszcze jako tako... choć zawsze... ale bez majątku.. Jezus Marja! A toż co? Co ty robisz, Inka? Ja gniewam się... daj mi pokój!
Bo Inka, po nagłem umilknięciu matki, głowę jej na pierś opadającą ujrzawszy, ruchem jak myśl szybkim ku niej poskoczyła i obu ramionami grubą kibić jej objąwszy, śliczną twarzyczkę swą do jej ramion, piersi, policzka przytulać i pocałunkami okrywać je zaczęła.
— Niech mamcia nie gniewa się, moja mamciu, niech się już mamcia na mnie nie gniewa! Szpilki te z włosów powyjmuję, pasek z siebie zdejmę... tylko sukni tej nie zdejmę, bo jak zbrudzi się, to Teleżukowa wypierze...
— Sama wypierzesz! groźnym jeszcze tonem burknęła p. Teresa, ale rozgniewany przedtem wyraz jej twarzy topniał, znikał.
— No dobrze, już, dobrze! Sama wypiorę! Alboż to raz prałam... sobie i nie sobie... Tylko już teraz niech zgoda będzie... moja mamciu złota, brylantowa, kochana...
Łaszczącemi się, miękkiemi, kociemi ruchami przytuliła się do matki, okręcała się dokoła niej, ze śliczną główką w tył wygiętą, swemi szafirowemi, marzącemi oczyma w twarz jej patrzała...
Ach! te jej oczy szafirowe, ze spojrzeniem marzącem, czułem, z pod długich jakby sennych, jakby rozkoszą wiecznie upojonych powiek... Oj, te jej tak niegdyś namiętnie, bezpamiętnie, kochane ojcowskie oczy! Co one jej przypominały! Jakie chwile, jakie złudy, jakie upojenia nigdy niezapomniane one jej przypominały! Wydało się w tej chwili p. Teresie, że ona to dziecko, to właśnie, najwięcej, najnamiętniej z pomiędzy wszystkich swoich dzieci kocha i sama nie wiedziała, jak, kiedy ramiona jej w szorstkich rękach kaftana otoczyły łabędzią szyję córki, a usta pocałunkami osypywać zaczęły czoło alabastrowe i tę fryzurę jasno złotą, którą przed chwilą tak bardzo pragnęła rozczesać i w prosty warkocz zapleść... Inka śmiała się, a p. Teresie ten cichutki, pieszczotliwy, wesoły śmieszek wpływał do serca strugą roztopionego miodu i w głowie obudzał myśl: niech już tam! młodziutkie to takie i śliczne, łagodne, kochane!
Wtem już za oknem ozwały się dwa cienkie głosiki dziecinne.
— Mamuchno! Mamciu! Mamusiu!
I jednocześnie młodzieńczy głos męski wołał.
— A cóż to za czułości i romanse mama tu z Inką wyprawia! Aż zazdrość bierze, patrząc... No, czy ja nieprawdę czasem mówię, że mama Inkę najwięcej z nas wszystkich kocha!
Szeroki, błogi uśmiech rozwierał usta i całą twarz p. Teresy oblewał. Pierś jej zatrzęsła się od głośnego, szczęśliwego śmiechu.
— Nieprawda! — wołała. — Nieprawda! bo ja z wami wszystkimi jestem kobietą nieszczęśliwą, nie wiedząc nigdy, które z was więcej, a które mniej kocham... Raz zdaje się, że to, a drugi raz, że tamto i na które patrzę, te zdaje się więcej kocham... Ot, wiecznie kłopoty z wami!
Julek tymczasem dwie małe siostry z ziemi podniósł i na otwartem oknie posadził, a one wnet uczepiły się sukni matczynej, rozsypując po niej przyniesione z pola pęki traw i kwiatów. Szczebiotały przytem, o przechadzce ze starszym bratem odbytej opowiadając, a i on także coś tam o runi zbożowej, o trawach na łące już wysokich mówił. Blask słoneczny obejmował ich wszystkich płaszczem złotym, kwiaty polne pachniały, pod okapem dachu świegotało na zabój ptactwo, na ramieniu pani Teresy, iskrząc się stalowemi gwiazdami w złotych włosach z wdziękiem opierała się śliczna główka Inki. A sama p. Teresa, kwiatami polnemi osypana, słonecznym blaskiem oblana, miała pozór istoty żywcem do nieba wziętej i w raju przebywającej. Jednak, po chwili zaniepokoiła się nieco i oczyma zaczęła po ogrodzie czegoś szukać.
— Gdzieś tam w ogrodzie Janek i Olek...
Julek uśmiechem wybuchnął.
— Ha, ha, ha! Mamci do pełnego romansu Janka i Olka już zabrakło!
Do sióstr malutkich zwrócił się.
— Niech robaczki polecą, chłopców wyszukają i tu przyprowadzą...
— A pewno! pewno! — rajsko śmiała się pani Teresa; — cóż to oni gorszego od was? Co gorszego?
Robaczki już z okna ku ziemi swoje nagie, długie ogorzałe nożęta spuszczały, aby na wyszukanie braci lecieć, gdy z drugiej strony domu, na dziedzińcu rozległ się turkot zajeżdżającej przed ganek bryczki: Inka drgnęła.
— Pan Gustaw przyjechał!
— Skąd wiesz, że to pan Gustaw?
— Wczoraj widziałam go...
Julek nagle śmiać się przestał.
— Tak, mamo; to on być musi... wczoraj już spodziewałem się...
Odbiegł na spotkanie gościa, odbiegła włosów swych dłońmi dotykając i do sąsiedniej izby wśliznęła się Inka, robaczki w zieleni ogrodu zniknęły, a pani Teresa przez parę minut sama jedna stała jeszcze u otwartego okna, jak skamieniała, jak ze snu rajskiego obudzona do rzeczywistości strasznej... Przestrach spędził z jej twarzy gorące przez chwilę rumieńce; bólem skrzywiły się usta, rajsko przed chwilą roześmiane.
Pan setnik przyjechał...
I zaraz po wyskoczeniu z bryczki Julka pod ramię wziąwszy, do ogrodu z nim poszedł. Tam, cicho i żywo rozmawiając, chodzili po dzikich trawach i wydeptywanych ścieżkach, aż z za krzaczystej zarośli, która ogród owocowy od warzywnego oddzielała, wychodząc, ujrzeli naprzód Janka, który na ziemi siedząc, zdawał się zatopionym w czytaniu rozwartej na kolanach książki, a potem Olka, leżącego na trawie z twarzą ku niebu obróconą i tak śpiącego, że aż zlekka sobie pochrapywał. Gdy koło nich przechodzili, Janek przed gościem czapki uchylił i wnet znowu w czytaniu się zanurzył, a Olek, nietylko nie obudził się, ale głośniej jeszcze zachrapał. Minęli ich, Julek na chłopców uważnie popatrzył.
Brzegiem warzywnego ogrodu przez chwilę jeszcze szli, aż w inną stronę skręcili i pomiędzy drzewami zniknęli. Wtedy Olek porwał się z trawy i do starszego brata przyskoczył. Błękitne oczy zdawały się mu aż wyskakiwać z orbit, głos trząsł się.
— Słyszałeś, Janek? Słyszałeś? Już, ju... jutro wy... wy... wychodzą...
Ale Janek gniewał się czegoś na brata.
— Głupi jesteś z tem udawaniem śpiącego... czy kto może uwierzyć, że o tej porze... A Julek pewno domyślił się, że udajesz...
Krępy, pyzaty Olek wyprostował się jak rozgniewany kogut.
— No i co, jeżeli domyślił się? Czy to on mój pan i władca? A co usłyszałem za to, leżąc przy samych krzakach, jak oni za krzakami szli, to usłyszałem... A ty nic nie słyszałeś... nie wiesz...
— Czego nie wiem?
— A tego, dokąd pójdą.
Zerwał się na równe nogi Janek.
— A tyś słyszał? wiesz? dokądże? dokąd?
— Aha! A scyzoryk, ten nowy od Julka, oddasz mi, to powiem...
Janek do kieszeni sięgnął, i bohaterskim ruchem przedmiot żądany bratu oddając, tonem wzgardliwej nieco wyższości, rzekł:
— Masz i mów.
Wtedy Olek ku samemu uchu jego nachylony, szepnął.
— Do lasów horeckich...
I w tejże chwili zakłopotał się czegoś, czy zawstydził.
— Ale ten scyzoryk, zaczął, to weź go sobie, Janku, napowrót... ja tylko żartowałem... ja nie sprzedawczyk, ani już taki chciwiec z pod ciemnej gwiazdy...
Na płacz mu się prawie zebrało.
— Mazgaj jesteś i tyle, odparł Janek, ten scyzoryk i bez tego jużbym ci dziś darował. My teraz inne scyzoryki mamy, prawda? Ot, pogadajmy, jak zrobić, żeby cel nasz osiągnąć. Cel nasz wielki i w tem tylko bieda, że my jesteśmy mali... Mali! powtórzył i zaśmiał się z ironją.
— Ehe! dodał Olek. Można być małym, a odwagę mieć większą, niż u jednego z wielkich. Ale oni tego nigdy nie zrozumieją...
— Oni nas nie rozumieją i nigdy zrozumieć nie będą mogli! My dla nich robaki... niewolniki...
Tak wyrzekł chłopak o szczupłej, smagłej wrażliwej twarzy i wysmukłym, wybujałym wzroście. Sposępniał przytem, schmurzył się, zmarszczyło mu się czoło pod gęstwiną krótko ostrzyżonych włosów. Olek blisko przy nim na trawie usiadł, ramię na szyję mu zarzucił i pocieszał.
— Ja z tobą! My razem... nietylko bracia, ale i przyjaciele... nieprawdaż, Janek!
— Tak, tak, Olku! — ożywił się i rozpromienił Janek — na walkę, na czyn mężny, choćby na śmierć razem, ale nie hańbę, nie na hultajskie życie i gnicie, wtedy, gdy inni...
Pan Gustaw tymczasem, po skończonej rozmowie z Julkiem, witał na małym ganku domu p. Teresę i jej córkę. Ździwiła się śliczna Inka na widok zamyślonej i milczącej twarzy sąsiada, zawsze wesołego, mównego i przez głowę jej zaraz przemknęła myśl: brzydko dziś uczesałam się i w tym kołnierzyku nie bardzo mi do twarzy, dlatego pewno taki obojętny... Ale p. Teresa zupełnie innej przyczynie zmianę w p. Gustawie zaszłą przypisać musiała, bo jakby nogi posłuszeństwa jej odmówiły, ciężko na ławce usiadła i daremnie drżenie głosu pohamować usiłując, gościa, aby koniom do stajni odejść pozwolił i do obiadu z nimi zasiadł, prosić zaczęła. Ale on, bardzo czegoś roztargniony i do rozmowy nieusposobiony, brakiem czasu wymawiając się, już chciał ją żegnać.
— Także pośpiech! — wesołej swej rubaszności probując, zawołała, lecz nie udała się rubaszność ani wesołość i już tylko zgniecionym jakby głosem poprosiła, aby choć trochę, choć chwileczkę z nimi posiedział.
Chciała widocznie powiedzieć mu o czemś, czy o coś go zapytać, a on na zmącone oczy jej i twarz przybladłą patrząc, posłusznie, na ławce usiadł.
— Ot — zaczęła — chciałabym wiedzieć zdanie pana... bo Konieccy młodzi niedawno tu do Julka przyjeżdżali... obaj; Henryk i Artur i mówili o interwencji mocarstw, że będzie... że na pewno będzie... A pan jak o tem myśli? Bo, widzi pan, ja kobieta prosta, pracująca, nic wcale o takich rzeczach... a jednak to jest rzecz bardzo ważna, ta interwencja... więc jak pan, panie Gustawie, o tem myśli?
Młodzieniec wysmukły, złotowłosy, z ładnym owalem twarzy niewieściobiałej i błękitnemi oczyma dziwnie zamyślonemi dziś i razem rozgorzałemi, zmieszał się nieco i po chwili z wahaniem w głosie odpowiedział:
— Czy ja wiem, droga pani. Mówią niektórzy, że ta interwencja będzie... Młodzi Konieccy w to wierzą, a ojciec ich nie wierzy. I wszyscy tak samo: jedni wierzą, a drudzy nie wierzą. Jednak więcej jest wierzących niż niewierzących... to może i będzie... Ja tam niewielki polityk i nie wódz, tylko żołnierz... Wodzowie powinni rzeczy takie do dna zgruntować i wszystko na pewno obliczyć... a my co? Na nas wołają: idźcie! Serce i honor mówi nam: iść! Idziemy... i na... Bożą wolę!
Ręce p. Teresy kurczowo się zacisnęły.
— O Boże! — zaszeptała i na młodego sąsiada zapatrzyła się z jakąś czci pełną pokorą. Znała go, od kiedy dzieckiem i pacholęciem był, widywała na balikach, na konikach ślicznych, u boku panienek najładniejszych... a teraz... taki młody — dwadzieścia cztery lata mu chyba, nie więcej i bogaty... porzuca wszystko, idzie, a tak mu oczy goreją i czoło białe wznosi się mężnie, dumnie, gdy mówi: idziemy! Szacunkiem głębokim, miłością pierś rozpierającą zdjęta, z ławki powstała i gestem błogosławiącym ramiona przed siebie wyciągając, rzekła:
— Niechże wam Bóg błogosławi... niech błogosławi!
I miała w tej chwili p. Teresa „formę“, nabyła w tej chwili formy niewiasty mężnej, która trwogę własną pod nogi wziąć, a rzeczom podniebieskim, wiecznym, wielkim błogosławić umie.
Pan Gustaw w obie błogosławiące ręce ją całował i razem żegnał się. Czasu nie miał, odjechać musiał. Ona cicho go zapytała.
— Kiedy?
— Jutro — równie cicho odpowiedział.
Słowa te dosłyszała Inka i gdy p. Gustaw rękę na pożegnanie jej podawał, anielsko w twarz mu patrząc, wyszeptała:
— Konfederatkę panu sama, własną ręką uszyłam... szafirowa z białym barankiem...
Uśmiechnął się i podziękował, ale obojętnie jakoś, z roztargnieniem. Anielskie spojrzenia tak pięknej nawet jak Inka dziewczyny, dziś władzy nad nim nie miały. Ona spostrzegła to i różowe usta jej wydały się jak u zmartwionego dziecka, a przez głowę przewinęła się myśl: jacy oni teraz zrobili się nudni!... nieznośni!...
Pani Teresa zaś, jakby nic ważnego nie zaszło i zajść nie miało, już śpieszącym się, szerokim swym krokiem do domu wchodziła.
— Głodni musicie być... pora jeść obiad... pójdę pomódz Teleżukowej, aby prędzej było...
Zaledwie odeszła, Inka obróciła się ku Julkowi, który milcząc przy słupie ganku stał i wdzięcznie ku niemu pochylona, wpatrywała się w niego z wyrazem takiego podziwu i uwielbienia, jakby z nieba tylko co zleciał, jakby nadprzyrodzonem zjawiskiem w tej chwili jej się wydawał, aż nagle ramiona ku niemu wyciągając, zawołała.
— O, bohaterze mój! Bracie! Jakaż to duma, jakie szczęście mieć brata bohatera, brata, który...
Nie mogła dokończyć, bo on śmiejąc się za podniesione ręce ją pochwycił i ku dołowi je skłaniając, trochę wesoło, a trochę z irytacją w głosie mówić zaczął.
— Nie pleć, Inka, nie deklamuj! Boże drogi! Toż ty i mnie już nawet kokietować zamierzasz! Dla wprawy zapewne, co? Ale daj pokój! Teraz na takie rzeczy nie pora! Ot, lepiej pomówmy z sobą poważnie... Mam z tobą o czemś poważnem do pomówienia... chodź!
Pociągnął ją ku ławce i gdy obok siebie usiedli z głową ku jej głowie przychyloną, mówić zaczął.
— Słuchaj Ineczko, to, co ci teraz powiem ważne jest, jak obowiązek najświętszy, jak sumienie, jak Boskie i ludzkie prawo. Kiedy... odejdę, mama będzie bardzo niespokojna, bardzo smutna... Razem ze mną odejdzie od niej najstarsze jej dziecko, już zupełnie dojrzałe, które już przyjacielem jej być mogło, pomocnikiem, a w potrzebie opiekować się nią i ją bronić... po mnie, ty przy niej zostaniesz... najstarsza... Moja Inko, przejmij się ty tą myślą, że pociechą, pomocą, a w razie... nieszczęścia jakiego... wsparciem i opieką jej być powinnaś...
Tu Inka mowę mu przerwała.
— O, Julku! ja kochać umiem, ja kochać pragnę, ja poświęcenie uwielbiam i u nóg mamy leżeć będę...
— Znowu deklamujesz! Któż tu o poświęceniu i o leżeniu u nóg mówi. To twój obowiązek, Inko. Bo pomyśl tylko, czem mama dla nas była... jak kochała nas, jak za nami przepadała... Gdyby nie jej praca, zabiegi, starania, bylibyśmy w nędzy i w ciemnocie pogrążeni... Ona to wyżywiła nas i wykształciła... Teraz Inko, w tem ciężkiem dla niej przejściu, ty jej choć w części wypłać się z długu wdzięczności. Nie o leżenie u nóg jej idzie, ale nie martw ją niczem, pomagaj jej, młodszemi dziećmi zajmij się... strzeż, aby jej nie martwiły... Szczególniej Janka i Olka... miej na oku...
W sieni za otwartemi drzwiami ozwało się wołanie p. Teresy.
— Dzieci! dzieci! Na obiad chodźcie!
Ale teraz Inka, przerywając mowę brata, z twarzą smutnie spuszczoną, mówiła.
— Mój Julku! ty nie rozumiesz mię, ty mię nigdy zrozumieć nie chciałeś. Ja przecież niczem mamy nie martwię... ja, kiedy jestem w domu, to wszystko co trzeba, robię, choć te wieczne zachody i kłopoty, całe to życie w Leszczynce... Czyż ty, Julku, nie rozumiesz tego? Moje myśli, moje marzenia... Czyż ty tego nie rozumiesz? Mnie trzeba innego życia...
— Ależ rozumiem, rozumiem — przerwał Julek i wstał z ławki.
Po deklamacji nastąpiła deklinacja zaimka osobowego: ja, mnie, dla mnie.
— Ej! nie wysoko, Inko, i nie daleko lecą myśli i marzenia twoje. Nic tu mówienie twoje nie pomoże, bo serduszko twoje uszek nie ma! Chodźmy lepiej na obiad!
Wkrótce po obiedzie Julek braci młodszych zawołał, aby z nim na przechadzkę w pole poszli. Chłopcom, gdy usłyszeli to wołanie, aż oczy zabłyszczały i Olek nagle, jak piwonja zaczerwieniony, do Janka szepnął.
— Może nam co ważnego powie, może nakoniec przekonał się, że my nie... bębny i przynajmniej wiedzieć o wszystkiem powinniśmy.
A Janek z przybladłą nieco twarzą wyprostował się i odpowiedział.
— Może powie, abym z nim szedł...
Olek zatrząsł się cały.
— A ja? a ja? a ja?
Starszy z uczuciem wyższości zrazu na młodszego spojrzał, ale potem coś tkliwego zaświeciło w oczach i ruchem opiekuńczym, niemal ojcowskim, dłoń swą szczupłą i nerwową na głowie Olka położył.
— Bądź spokojny, Olek, ja cię nie opuszczę... ja jemu powiem, że albo my obaj z nim, albo... bez niego!
Olek uczynił z ramion dwa łuki nad głową rozwarte i wysoko nad ziemię dwa razy podskoczył.
Z za węgła domu Julek zawołał.
— Czemuż nie idziecie, chłopcy? Chodźcie prędzej!
Poszli drogą polną ku wiosce szarzejącej w oddali, za wioskę daleko...
Po dwóch albo i trzech godzinach chłopcy z długiej przechadzki powracali, ale bez starszego brata. Niedaleko już dworku spotkali się z Teleżukiem i Julek, zawróciwszy się z nim ku lasowi poszedł, braciom mówiąc, aby bez niego szli do domu.
Zamyśleni byli obaj i wydawali się bardzo czemś zmartwionymi. Po odejściu Julka nic zrazu do siebie nie mówili, tylko Janek zniecierpliwionym ruchem nogi co moment kamyki z drogi zrzucał, a Olek z policzkami, jak do rozdmuchiwania samowara wydętemi, na podobieństwo miecha głośno sapał, czasem wzdychał.
Po chwili starszy ze zniecierpliwieniem w głosie sarknął.
— Czego tak sapiesz i wzdychasz... aż miech kowalski w oczach staje! Nic tu wzdychanie nie pomoże... zastanowić się trzeba, pomyśleć...
— Aha! — jęknął młodszy, a starszy z zamyśleniem mówił dalej.
— Bo nie można powiedzieć aby Julek zupełnie słuszności nie miał... Mama jest bardzo zacną kobietą i ciężko na nas pracowała i pracuje. Dla takich matek, jak ona, dzieci mają obowiązki, to prawda, temu zupełnie zaprzeczyć nie można... co?
W odpowiedzi Olek zaszeptał.
— Ja mamę bardzo kocham...
A Janek z powagą wielką zaczął znowu.
— Przypuśćmy, że o kochanie tu nie idzie... i ja do mamy przywiązany jestem... bardzo... ale tu dwie miłości ze sobą walczą... rozumiesz? Przecie i Julek mamę kocha, a jednak... widać w nim inna miłość tę zwyciężyła, a w takim razie, dla czegóżby i w nas zwyciężyć nie miała... Ale tu, widzisz, idea obowiązku zachodzi... zrozumiej to... i i—de—a rzecz najważniejsza w świecie. Julek przemawiał do mnie w imię i—de—i obowiązku, tego obowiązku, który nam rozkazuje...
— Ehe! — tryumfująco jakoś zawołał Olek, — a dla ojczyzny, to obowiązku nie ma? a? Jeżeli tu miłość i tam miłość, to i z obowiązkiem tak samo... tu obowiązek i tam obowiązek... A z czegośmy powstali — prawił dalej, krępą postać swą prostując i pyzatą, rozpromienioną twarz wysoko podnosząc, — jeżeli nie z tej ziemi? co nas ogrzewało, jeżeli nie to słońce? Skąd wszystkie uczucia i myśli nasze, jeżeli nie od tych przodków, którzy... no, ty sam wiesz, co to ojczyzna! Wszystko, co było i co jest... z czego nasze ciało i nasza dusza... ty sam wiesz... A my niby to obowiązków dla niej nie mamy! Śmiech powiedzieć! Jeżeli pomiędzy dwiema miłościami okropny los nas postawił, to tak samo i między dwoma obowiązkami... A czy nie tak?
— Tak — po chwili zastanowienia zgodził się Janek — i ty to bardzo dobrze wyrozumowałeś... Nawet nie spodziewałem się... Ale tem gorzej dla nas. Jesteśmy postawieni w położeniu — tragicznem!
Na bladej, nerwowej twarzy jego i w piwnych oczach rozlał się wyraz cierpienia. Olek, tak wymowny przez chwilę, zamilkł i smutnie zwiesił głowę. Z chmury nabrzmiałej błyskawicami i grzmotami, która nad krajem całym stała, oderwał się ciemny obłok, spłynął na te głowy dziecinne, wkradł się pod ich czaszki, wichrem szumiącym, ogniem błyskawicznym...
Przed samą już bramą dworku, Olek podniósł głowę i rzekł.
— Brutus dwóch rodzonych synów zabił...
Janek pomyślał chwilę.
— To prawda; ale synowie Brutusa zdrajcami ojczyzny byli, a mama...
Olek dokończyć mu nie dał.
— I Timeleon zabił rodzonego brata...
— Brat Timeleona tyranem był, a mama... Spróbujże zabić mamę! czy mógłbyś... a?
Olkiem jakby dreszcze lodowate od stóp do głowy wstrząsnęły i aż krzyknął.
— Co ty wygadujesz, Janek. Wiesz, ty czasem bywasz okropny...
— A no widzisz! Na nic się nam nie zdadzą Brutusy i Timeleony. Położenie jest zupełnie inne i na świecie każdy za siebie myśleć musi. Musimy, Olku, wiele zastanowić się i myśleć. Julkowi całkowicie słuszności odmówić nie można...
— A dlaczegóż on sam... — zaszeptał jeszcze uparty Olek, ale zobaczyli idącą naprzeciw ich matkę i tak, jak nigdy przedtem, pogarnęli się ku niej śpiesznie i pieszczotliwie. Nawet Janek, do pieszczot zazwyczaj nie skłonny, z powagą, opiekuńczym jakby gestem, ramieniem ją otoczył. Ale ona wyraz twarzy miała roztargniony i oczy głęboko zmącone. Z roztargnieniem zapytała.
— A gdzie Julek?
Powiedzieli, że z Teleżukiem ku lasowi poszedł.
— No, to idźcie do domu, a ja na spotkanie Julka pójdę...
Wiedziała dlaczego z Teleżukiem poszedł i wiedziała, że jeszcze do domu powróci, ale serce jej paliła taka żałość i tęsknota, że w domu, ani dokoła domu, miejsca sobie znaleźć nie mogła i teraz na spotkanie syna przez pole jak wicher pognała, aby go choć o ćwierć godziny prędzej zobaczyć... przez tę ćwierć godziny jeszcze na niego popatrzeć...
Powrócili razem, kiedy już dobrze po zachodzie słońca było i p. Teresa zaraz do Teleżukowej powiedziała:
— Daj dzieciom wieczerzę i maleńkie niech po wieczerzy zaraz idą spać. My z Julkiem...
Nie dokończywszy, poszła z synem do swego pokoju, którego drzwi z zewnątrz na zasówki pozamykała.
I nikt nie wiedział ani słyszał, co oni tam z sobą przez te ostatnie godziny mówili, jak się żegnali...
Inka na małym ganku siedziała, z twarzą na dłoń opuszczoną, z poczuciem krzywdy ponoszonej w sercu. Dotąd, wszystko, co się w koło niej działo, zajmowało ją, cieszyło, nawet wyobraźnię jej rozpalało tak, że otaczającym wydawać się mogło i ona sama najmocniej przekonaną była, że uczucia powszechne są również i jej uczuciami.
Przy zbiorowem dokonywaniu przygotowań rozmaitych, a w licznem gronie rówieśnych lub nieco zaledwie starszych od niej kobiet, bawiła się wybornie; ruch gorączkowy, który w okolicach zapanował, stwarzał liczne sposobności do zebrań gwarnych, do rozmów ożywionych, śród których, jeżeli nie czem innem, to pięknością swoją jaśniała i pociągała. Ale od pewnego czasu zaczął uczuwać, że w oczach ludzkich maleje, że młodzi panowie zajmować się nią przestają, że wogóle coś w powietrzu otaczającem ogromnie ją przerasta, gasi, rzuca jakiś cień czy tłumik na jej dziwnie bujne i niecierpliwe nadzieje, pragnienia. I oto powróciła do Leszczynki i ani wie, kiedy znowu wyjechać stąd będzie mogła... a tu, zawsze nie raj, o! nie! Lecz teraz, gdy Julek odejdzie i takie zmartwienie w domu zapanuje... I za co to wszystko na nią spada? Dlaczego to właśnie jej młodość ma być przytłoczona, zatruta temi wszystkiemi powagami, obawami, utrapieniami...
Drzwi domu, na ganek prowadzącego ze stukiem się otworzyły i wypadła z nich p. Teresa, a za nią wyszedł Julek, który zatrzymał się przed siostrą, po rękę jej sięgnął, i tak mocno ją ścisnął, że aż trochę zabolało. Głębokiem przytem wejrzeniem w twarz jej patrzał, ale, ani jednego słowa nie wyrzekłszy, zbiegł z ganku, dopędzając matkę, która już przez dziedziniec gnała ku stajni, przed którą Teleżuk konia do małego wózka zaprzęgał. Gwiazdy na niebie świeciły...
Inka powoli do wnętrza domu weszła. Jakże inaczej, o! jakże inaczej pożegnanie z bratem sobie wyobrażała! Gdy przedtem na myśl jej przychodziło, że ono kiedyś nastąpi, niewiedzieć dlaczego przed wyobraźnią jej stawał rycerz z pękiem piór nad głową, który siostrę do piersi przyciskał, mówiąc do niej o jakichś rzeczach wzniosłych, poetycznych.
...A tu bez słowa, z tem tylko uściśnieniem ręki, takiem silnem, że aż pierścionek, który od Tosi Awiczówny w prezencie dostała, boląco jej w palec wpił się... I ten jednokonny, brzydki wózek z Teleżukiem w baraniej czapie na głowie...
Wózek z Teleżukiem w baraniej czapie na głowie za bramą już turkotał, pani Teresa od stajni do domu z powrotem gnała. W połowie dziedzińca nagle stanęła, uczuciem, które znała już nieco, ale któremu poddać się nie chciała, ogarnięta. Było to takie uczucie, jakby siła jakaś niewidzialna porywała ją i usiłowała o ziemię cisnąć. Zrywało się w niej pragnienie rzucenia się na ziemię, uderzenia o nią czołem, wyszarpania z niej rękoma garści piasku, czy trawy. Doświadczała już była tego razy parę niegdyś, niegdyś w dawnych swoich bólach serdecznych; potem, gdy ze śmiercią tego, który jej sprawiał bóle serdeczne, przeminęły, i to ją opuściło, a teraz znowu... Ach! z ramionami rozkrzyżowanemi na ziemię paść i czołem o nią bić... Ale nie! Nie uczyni tego! Mężną musi być i rozsądną... Jeszcze przecież nic takiego... jeszcze Julek żywy i zdrowy kędyś tam do Dziatkowicz jedzie... jeszcze może Bóg tarczą obrony swej... Ach tak! padnie na ziemie i czołem o ziemię uderzy, ale... przed Bogiem, przed Chrystusem na krzyżu...
Znów biedz zaczęła, do domu wbiegła, parę izb przebiegła i w swojej izdebce przed zawieszonym na ścianie krucyfiksem starym, który pamiątką po dziadku jej był, zrazu na klęczki, a potem z ramionami rozkrzyżowanemi, jak długa, na ziemię upadła.
Gwiazdy na niebie świeciły, kilka złotych oczu przez małe okno patrzało na ciemną postać kobiecą, rozciągniętą na ziemi przed bielejącą na czarnym krzyżu postacią Chrystusa. W głębokim zmroku izdebki rozchodził się szmer modlitwy półgłośnej, żarliwej, jak powiewami wichru, westchnieniami przerywanej, aż nagle umilkł.
Pani Teresa przestała się modlić, podniosła z nad ziemi głowę, uklękła, podniosła się z klęczek, powstała i szybko, jak wiatr, z izdebki wypadła. Gdy mówiła i wołała: Chryste, zmiłuj się! — uczuła nagle ogromne, ogromne pragnienie ujrzenia innych swoich dzieci. Tamten odjechał, o Chryste! może na zawsze! Ale te inne pozostały przy niej i ona zobaczyć je musi, zaraz, natychmiast, spojrzeć na nie, popatrzeć na nie musi. Zdawało się jej, że umrze! albo nie wiedzieć, co się z nią stanie, jeżeli zaraz, natychmiast, nie ujrzy, nie przekona się, że są zdrowi i cali, że są przy niej, że je posiada...
Wypadła z izdebki swojej wprost do tej, w której zazwyczaj sypiali i uczyli się Janek i Olek.
— A toż co? — krzyknęła.
Małe łóżka chłopców, w których było im już od dość dawna trochę za krótko i trochę za ciasno, puste były. Pościele nawet z nich zniknęły... P. Teresa w mgnieniu oka znalazła się w kuchni.
— Teleżukowa! — zawołała — gdzie są chłopcy? Dlaczego pościeli ich...
Chłopka w czerwonym, okrągłym czepku na głowie, szyła przy świetle małej lampki, podniosła z nad roboty okrągłą, dobroduszną twarz i wesoło odpowiedziała.
— Ot, powyciągali sobie sienniki do ogrodu i pod lipą spać się pokładli. Nocka ciepła; nic im to nie zaszkodzi.
Ależ naturalnie! Cóż im może zaszkodzić, że noc prześpią pod gwiaździstem niebem, w przeczystem powietrzu ogrodu? Alboż jedną noc tak przespali? I, zdaje się, że w ogrodzie tym nie ma jednego takiego drzewa, u którego stóp nie próbowaliby w ciągu dzieciństwa swego urządzać podobnych noclegów. Ale p. Teresa musiała ich zobaczyć, musiała koniecznie wieczoru tego na nich śpiących, czy czuwających, popatrzeć. Wyszła tedy do ogrodu i długo szukać nie potrzebowała. O kilkanaście kroków od domu, ujrzała pośród trawy, na podściółkach szczupłych, u stóp lipy rozłożystej, szarzejące w nieruchomości ich postacie.
Zbliżyła się. Spali. Janek oddychał równo i cicho, Olek głośno sapał i zlekka pochrapywał. Pochylona patrzała na ich niewyraźnie rysujące się twarze, słuchała ich sennych oddechów, aż na zmącone i zmartwione dziś jej rysy wypływać począł uśmiech.
— Robaki moje! Brylanty! Skarby moje — głośnym szeptem wymówiła i powolnym gestem nad głowami chłopców znak krzyża uczyniwszy, spokojniejszym już krokiem ku domowi odeszła. W myśli jej przez odjazd Julka wzburzonej i rozwichrzonej, porządkować się, rozwidniać znowu zaczęło! Cóż? Tamtego niema, ale te są... Są i będą. Robaki jeszcze małe. Jeden, dwa, trzy, cztery, pięć... Jeszcze pięć brylantów, pięć skarbów pozostało przy niej! Szła do izdebki, w której Inka wespół z małemi siostrami sypiała.
A gdy zamknęły się za nią drzwi domu, Janek i Olek żywym ruchem na swych pościołkach pod lipą usiedli.
— Słyszałeś — zapytał starszy.
— Aha! Myślała, że śpiemy i mówiła: brylanty, skarby moje! a potem...
— Pożegnała nas! błogosławiła... Jednak, wiesz, Olek...
I zamilkł.
— Co Janku?
— Ej, nic! Tak sobie tylko pomyślałem...
— Co pomyślałeś?
— Ot! pomyślałem, coby to było jednak... gdyby mama tak nas wszystkich trzech... wszystkich trzech...
— Co?
— Straciła!
Rozpacznym ruchem Olek buchnął na swą pościółkę i zaszeptał.
— Bieda! bieda! bieda! Pewno! Szkoda mamy!
Ale bardzo wkrótce mrukliwym tonem ozwał się.
— Poco ma zaraz tracić? Czy to każdy, kto idzie na wojnę, musi być zabity?
— Musi, nie musi, ale może, — rozważał Janek.
— A gdyby i tak — zrywając się znowu, zawołał Olek. — A pamiętasz, co Katarzyna Sobieska synom swoim powiedziała, gdy szli na wojnę? „Z tarczami albo na tarczach powracajcie!" Tak i my... Z tarczami, albo na tarczach do mamy powrócimy.
— Głupi jesteś! Żadnych tarcz teraz w wojskach niema, to jedno, a drugie, że gdyby i były, niktby nas na nich mamie odnosić ani myślał... Ty wiecznie z temi swemi historycznemi przykładami... Ot, myślmy lepiej, jak zrobić... co wybrać... co poświęcić...
Teraz obaj pod lipą siedzieli i obaj czoła na dłonie spuścili. Myśleli, walczyli. Był w nich zaczerpnięty z otaczającej atmosfery żar uczuć egzaltowanych, błądziły we krwi spadkowe po przodkach instynkty rycerskie, majaczył na dnie, dzieciom właściwy, instynkt naśladowczy; zrywała się wyobraźnia ku przygodom, wrażeniom, czynom nadzwyczajnym. To z jednej strony, a z drugiej wyrzutem dokuczliwym gryzła serca, słowami starszego brata z codziennej drzemki obudzona, miłość dla matki, płakał w sercach litośny nad nią żal.

IV.

Dawno już, przed dziesięciu, czy jedenastu laty, kiedy najmłodszych „robaczków" pani Teresy na świecie jeszcze nie było, a najstarszy ledwie do szkół się wybierał, okolicę, w której znajdowała się Leszczynka, nawiedził gość okrutny. Po drogach, przerzynających pola, po zagonach pod wiosenną siejbę zaoranych, u ciemnych ścian lasów, chodzić poczęła straszna pani, aż prawie do nieba wysoka, w szacie czarnej, z twarzą trupio bielejącą wśród czarnych przesłon, które daleko za nią rozwiewały się, jak olbrzymia chorągiew, czy chusta. Kędy przeszła, powietrze stawało się zaprawione wonią trupów i zapalonych gromnic; którego z siedlisk ludzkich dotknęła swoją chustą, czy chorągwią, tam pod strzechami, czy dachami znajdowały się trupy, a w oknach chat, czy domów błyskać poczynały te światełka, smutne migocące, które dniem i nocą palą się przy ciałach zmarłych.
Na imię przeraźliwej tej pani było: Zaraza.
Od dość już dawna podobno chodziła po całym kraju, teraz tu przyszła i chorągwią, czy chustą swą dworku w Leszczynie dotknęła.
A zdarzyło się, że wówczas właśnie, w izbie, do małego domu już przez panią Teresę przybudowanej, mieszkał z rodziną tak samo, jak u pani Teresy liczną, chłop, nazywający się Panas Teleżuk.
Parobkiem był i zarazem furmanem, i zarazem jeszcze najstarszym w gospodarstwie pomocnikiem byłego dzierżawcy folwarku; pani Teresa znalazła go tu, do Leszczynki przybywając i zatrzymała, pozostałby z woli własnej, bo w rodzinnej chacie jego aż trzech braci starszych z rodzinami licznemi siedziało i ta izba widna, obszerna, którą przybudowała dla niego pani Teresa... Ta izba uszczęśliwiała go, wprost uszczęśliwiała, z tego powodu, że przestronno i wesoło w niej było czworgu jego dzieciom.
Chłop to był wtedy młody, ale jak wszyscy chłopi polescy, więcej milczący, aniżeli mówny, w ruchach ociężały, w wejrzeniu posępny. Wysoki wzrost jego, silne bary, śniada cera twarzy, uderzały siłą fizyczną zdrową i wielką, lecz dusza zdawała się mieć wzrost przez coś wypaczony, bo z jednej strony ukazywała się ognistą i bujną, a z drugiej senną i leniwą. Tą stroną duszy Teleżukowej, która wyrosła najbujniej, zapałała najgoręcej, była miłość rodzicielska. Z Nastką swoją ożenił się wbrew woli braci, którzy w prymy go dać, czyli z dziedziczką chaty i roli, ożenić usiłowali, i żył z nią w zgodzie wielkiej, w częstych szeptaniach poufnych, we wspólnych nad wszystkiem naradach, niemniej zdarzało się, że i do niej, tak samo, jak do innych ludzi, całemi dniami słowa żadnego nie przemówił, albo w złej chwili, wykrzyczał ją i nawet pięść nie byle jaką na plecy jej opuścił.
Ale z dziećmi... O! to już było wcale co innego. To już był tajemniczy zdrój jakiś, z którego lały się mu na serce, więc też i z twarzy, z oczu, z ruchów i mowy wytryskiwały raźność, żywość, wesołość i często, dziwna w tym ciężkim, twardym chłopie, niewieścia czułość, skowrończa polotność i śpiewność.
Czworo ich miał; starsze już gęsi albo owce pasły, młodsze spódnicy matczynej jeszcze się trzymały; ale on wszystkie i starsze, i młodsze, po każdym powrocie od roboty, na rękach aż do niskiego sufitu podnosić i podrzucać musiał, a potem je sobie na kolanach, na ramionach sadzał i huśtał i przyśpiewywał im i gwarzył z niemi, a kiedy na kark, na grzbiet, na głowę niemal mu właziły, śmiał się tak głośno, że śmiech ten aż cały dworek napełniał odgłosem serdecznej, jak pierś chłopska, szerokiej radości. W niedzielę i święta za bramę dworku je wyprowadzał i na jakimś bliskim kawałku pastwiska, albo ugoru, można go było widzieć, jak leżał na wznak, wszystkie je na sobie mając, huśtał je na ramionach i nogach i gadał do nich, a czasem zrywał się i w poskokach, od których ziemia trząść się zdawała, uganiać się z nimi poczynał. Potem, kiedy oddalał się od dzieci, albo kiedy one się oddalały, wracały mu znowu do ciała ruchy leniwe, czy senliwe, do warg milczenie chętne, a do roztropnych oczu obojętność lub też posępność wejrzenia.
Pani Teresa od pierwszego poznania się z nim, polubiła go za tę niezwykłą miłość ojcowską, a on polubił ją, jak się zdawało, od tej chwili, gdy dała mu na mieszkanie zamiast uprzedniej, ciasnej i ciemnej, izbę nową, przestronną i jasną. Hulałyż bo po niej, hulały dzieciaki jego, stając się coraz tłustsze i rumiańsze, a i Nastka w pałacu takim żyjąc, pokraśniała, powagi jakby a razem i wesołości nabrała, tak że częściej, niż dawniej, począł za nią, gdy przez izbę przechodziła, oczami wodzić. Szczęśliwą zdawała się być ta rodzina chłopska, szczęśliwszą, niż ta, która obok nie w jednej, ale w kilku izbach mieszkała i rozumiał to dobrze Teleżuk. Ot, o pani Teresie mawiał do żony: pani ona niby to, a nieszczęśliwa. Swego tak jak nie widzi nigdy, a na detyny swoje pracuje, haruje.
Mogło się zdawać, że jak ona jego za szczególną miłość ojcowską polubiła, tak on za jej nieszczęście i za to, że na detyny swoje harowała uszanował i także polubił.
Wtem straszna pani, z trupią twarzą aż do nieba sięgającą, nadeszła i dotknęła końcem rozwianej chusty swej domu w Leszczynce, a właściwie tej jego izby, którą Teleżuk z rodziną zamieszkiwał. Napełniła się wówczas izba ta jękami, krzykami, zsiniałemi i wijącemi się w bólach ciałami i jeden tylko ojciec rodziny na nogach pozostał, osowiały, zmartwiały, bezradny. Jak w kamień obrócony, dnie i noce w najciemniejszym kącie izby na ławie przesiadywał, szeroko rozwartemi oczyma na krzątanie się pani Teresy około chorych patrzał. Bo zakrzątnęła się ona około nich z energją sobie właściwą, z niedającą się niczem zrazić litością gorącą i czynną. O lekarza w zakącie tym było tak trudno, że prawie niepodobna, pielęgniarek jakichkolwiek sama nazwa była tam nieznana. Ale pani Teresa miała jakąś książczynę w wypadkach podobnych doradczą, jakąś szafkę z flaszeczkami i przyrządami leczniczemi, wiedziała więc co czynić i czyniła niezmordowanie, odważnie. Odwagi potrzebowała więcej jeszcze, niż energji, bo i roztropność własna i jakaś bawiąca wtedy u niej stara krewna ostrzegały ją przed niebezpieczeństwem przeniesienia trującego oddechu strasznej pani z izby Teleżukowej do piersi własnych dzieci. Ale roztropności swojej i przestrogom starej krewnej po krótkim namyśle stanowczej odpowiedzi udzieliła.
— Także paskudztwo! żebym ja dla swego strachu ludzi w nieszczęściu takiem nie ratowała!
A strach w niej jednak był, o był! I ona jedna tylko wiedziała, jakich śmiertelnych dreszczów pełny. Więc też dzieci swoje na wszystkie strony okadzała, ocierała, zapobiegliwemi środkami poiła, starą krewną zaklinała, aby je przed wszystkiem, co za szkodliwe uchodziło, strzegła i znowu do tamtych wracała, godzinami całemi zsiniałe i pokurczone ciała rozcierając, rozgrzewając, lecznicze płyny warząc i w usta spieczone wlewając.
Przyszło do tego, że samemu Teleżukowi, który przecież zdrów był, przemocą niemal, z krzykiem i gniewem, pożywienie wmawiając, prawie wkładać do ust musiała, bo u końca tych dni straszliwych, gdy dwoje dzieci jego już w trumienkach z izby wyniesiono, skamieniał on do ostatka, mowę jakby utracił i oczy miał jak sowa we dnie, czerwone i nieprzytomne.
Potem ucichło wszystko; Teleżukowie w swojej widnej, obszernej izbie we dwoje już tylko pozostali i raz, gdy p. Teresa krzątała się dokoła łóżeczek Julka i Inki, których welon strasznej pani zlekka dotknął, do pokoiku, w którym się znajdowała, weszli. Świątecznie ubrani byli oboje i wyrazy twarzy mieli świąteczne, uroczyste. Spojrzawszy na nich, p. Teresa pomyślała.
— Masz tobie! przyszli pewnie prosić, abym ich od służby uwolniła. Nie mogą pewno wytrzymać tu, gdzie ich nieszczęście takie...
A oni zbliżyli się, przed nią stanęli i oboje ruchem jednostajnym pokłonili się jej nizko, aż do stóp, tak, że prawie ziemi czołami dotknęli.
— Także pokłony! zawołała. Wiele już razy Teleżukowi mówiłam, aby nigdy...
Ale on, jakby słów jej nie słysząc, powoli, zgniecionym głosem mówić zaczął.
— My przyszli podziękować wam, pani, że nasze dzieci nie bez ratunku poumierali i że Nastka przy życiu została...
— Co tam! co tam!... z oczyma, które łzami nabiegły przerwać chciała, ale on jakby znowu jej nie słyszał.
— My przyszli powiedzieć, że my przy was do śmierci... jak psy ostaniem i dobra waszego, dzieci waszych... pani...
Nie dokończył, bo w piersi jękło mu coś straszliwie i głos w szlochu się załamał, a Nastka to już płaczem aż ryknęła i chciała znowu do stóp p. Teresy czołem przypaść, ale ona w pół ją schwyciła i w policzki wycałowała, a potem jego głowę obu rękami do siebie przyciągnęła i — także wycałowała.
— Biednieńkie wy moje! kochanieńkie! nieszczęśliwe! Dzieci tak potracić! Czy ja nie rozumiem...
O! jak rozumiała! Łzy jej zmięszały się ze łzami Nastki, bo on, Teleżuk nie płakał, tylko na twarzy postarzałej miał już tę maskę z zastygłego jakby przerażenia i cierpienia sklejoną, która pozostać miała na niej na zawsze.
Przed odejściem, rzekł jeszcze.
— My z wami, pani, do śmierci... i co tylko będzie trzeba... co tylko — skażete, zrobim...
Dotrzymali obietnicy. Zostali, wszystko, co trzeba było, robili, pomocnikami jej, wyręczycielami, doradzcami stali się, razem z nią dzieci jej hodowali. Byli całą jej służbą, innej nie miała i nie potrzebowała, a kto wie, czy pod ciężarem trosk swoich i twardej swej pracy nie ugięłaby się nieraz, gdyby nie oni... Dusza chłopska tak samo jak ze strony miłości rodzicielskiej, ukazała się była w tym wypadku bujnie i pięknie wyrosłą ze strony wdzięczności... Cóż dziwnego, że p. Teresa w kilka dni po odjeździe Julka, przyszła wieczorem do kuchni i naprzeciw Teleżuków za stołem siedzących, na ławie usiadła. Nastka, jak zwykle o tej porze bywało, szyła, a on coś z drewna piłką i młotkiem majstrował. Widząc ją wchodzącą zapytał.
— A szczo pani? Może potrzeba czego...
— Niczego mi nie potrzeba, niczego ja od was nie chcę, cicho jakoś odrzekła p. Teresa i dodała: przyszłam pogadać z wami...
Zmieniła się nieco przez te dni parę, przymizerniała na twarzy i spowolniała w ruchach.
— Męka taka, zaczęła, niepokój taki, miejsca sobie w domu dobrać nie mogę, roboty żadnej do końca zrobić nie mogę... Nic nie wiem, co się tam dzieje... muszę jutro do pana Orszaka pojechać, on pewno wie, może już bitwa jaka była... pojedziemy jutro, Teleżuk, do pana Orszaka...
Dobre, pani, pojedziem, odpowiedział chłop i, głowę z nad roboty podniósłszy, po raz pierwszy, odkąd przyszła, na nią popatrzył, a popatrzawszy, zaczął.
— Oj, biedy wy sobie narobiliście, pani, biedy! I na szczo he to? Wyrósł wam synem, jak ten dąbek gładziusieńki, jak ten młodzieńczyk na obrazie w cerkwi malowany, a wy jego posłali tam, gdzie śmierć i zgubienie... Nie przeszkodzili, nie zabronili...
Dziw to był, że Teleżuk mówił tak wiele i snać przedmiot rozmowy bardzo już dopiekał, skoro do takiego rozgadania się go skłonił. I mówiłby dłużej jeszcze, gdyby mu matka nagle bardzo i z ferworem w mowę nie wpadła.
— A toż! rękę z igłą i nicią wysoko podnosząc, zawołała. Już my z Panasem ciągle o tem gadamy i gadamy... Co wam, pani, stało się? Toż wy dzieci swoje zawsze lubili, toż wy za niemi przepadali i świata nie widzieli, a teraz pozwolili, nie przeszkodzili synowi na zgubę iść! Takiego gołąbka miłego, takiego mołojczyka krasnego, wy z chaty swojej tam, gdzie strzelają i rąbią, wygnali...
I gadała, gadała w ferwor coraz większy wpadając, aż robotę z kolan na ziemię zrzuciła, aż porwała się z ławy, czegoś do pieca poleciała i znowu na ławę wróciła, ramionami rozmachując, lamentując, pani Teresie za zgubienie syna wyrzuty czyniąc. Znać było, że ona tego gołubczyka miłego, tego mołojczyka krasnego, nie na żarty sama lubiła. I nie dziw! wespół z matką hodowała go, strzegła, gdy był mały, a gdy dorósł przyjazdami jego ze szkół do domu, cieszyła się, nigdy inaczej, jak zdrobniałem imieniem go nie nazywając i z przekomarzania się z nią wesołego chłopca, z figlów, które jej płatał, do rozpuku się śmiejąc. Teraz za to płakała... Łzy, jak groch sypały się na twarz jej okrągłą, rumianą, na osłaniającą pierś szarą koszulę.
Pani Teresa, wyrzutów, czynionych jej przez czas jakiś w cierpliwem milczeniu słuchała, ale widać było, że siliła się na tę cierpliwość. I długo wytrzymać nie mogła. Musiała przecież tym ludziom dobrym, ale ciemnym, tym pomocnikom i przyjaciołom swoim kochanym, ale nic nie rozumiejącym, wytłómaczyć, wyjaśnić. O zgubę syna, o zgubę Julka ją obwiniali! Mogłaż pod ciężarem tego obwinienia śmiało w oczy im patrzeć? Aż w stopy i w gardło piec ją zaczęło. Zerwała się z ławy, krzyknęła.
— Słuchajże, Nastka! Umilknijże! Także rozgadała się! Wy tego nie rozumiecie! Wy o tem nic nie wiecie! Posłuchajcież! Wytłomaczę, opowiem!
Nastka umilkła i uszu nadstawiła. Nie dlatego umilkła, aby krzyku p. Teresy zlękła się, ale dlatego, że ciekawość ją zdjęła. Z natury była wszelkich opowiadań i nowin, wszystkiego, co tylko mówionem być mogło, ciekawą bardzo. Ale i Teleżuk, choć z pozoru niczego nie ciekawy, wzrok w twarzy p. Teresy utkwił, a ona, widząc ich uspokojonych i słuchających, mówić zaczęła o początkach, przyczynach i celach wszystkiego, co się w tej chwili tu i na przestrzeni całego kraju stawało i działo. Z początku nie łatwo to jej szło. Od umiejętności jakiegokolwiek nauczania ludzi i wykładania im przedmiotów abstrakcyjnych o sto mil była odległa, a do długich zastanawiań się nad przedmiotami temi i dobierania dla nich odpowiednich słów i wierzeń ogromnie nienawykła.
Jednak, z zasobu nauk dziecinnych, z licznych zasłyszeń, z czytań częstych niegdyś, a potem choć rzadkich, lecz zdarzających się kiedyniekiedy, wydobyć mogła wiadomości ilość znaczną, a z serca, przez które razem ze krwią przepływały uczucia pewnego rzędu, polały się jej i na usta wybiegać zaczęły coraz obfitsze, często dla niej samej niespodziewane słowa. Gdy tylko zaczęła mówić, od mowy własnej zaczęła płonąć. Królowie, rycerze, bohaterzy, poeci, potęga, świetność, sława; a potem klęski, upadki, niedole, krzywdy srogie, deptanie ludzi, gwałcenie praw boskich i ludzkich — wszystko co niosła z sobą niewola, wszystko czem nęci, zachwyca, jaśnieje wolność... I mógłże tu być wybór? I mogłoż być wahanie? I mogłaż syna odwracać od swoich własnych świętości? I mogłaż doradzać mu podłość, sobkowstwo, tchórzostwo? Nie! tak jak się stało, stać się musiało — i basta! Nie jest wyrodną matką, nikt od Teleżukowej lepiej o tem nie wie, ale nie może też być wyrodną córką, a jest przecież córką ojczyzny tak, jak wszyscy, którzy z łona jej powstali i na niem żyją, są jej dziećmi... I tak dalej, i tak dalej mówiła, prawie, opowiadała, przekonywała, w zapale czasem zrywała się z ławki i w postaci stojącej ramiona rozkładała szeroko, albo w górę je podnosiła, albo ze splecionemi rękoma przed siebie wyciągała. Wtedy, na ścianie kuchenki, małą lampą słabo oświetlonej, powstawał za nią cień jej chwiejący się czarny i patetyczne gesty jej powtarzał.
Aż z twarzą w ogniu od mówienia i zapału zadyszana, umilkła. Ze wzrokiem znieruchomiałym i rozwartemi usty nagle jakoś umilkła. Rozpłomienione jej oczy długo nie widziały dokoła nic, nic, w wewnętrzne wizje swoje zapatrzone, aż nagle zobaczyły, że Nastka spała. Na przedramiona skrzyżowane na stole głowę spuściła i usnęła. Od jak dawna spała, niewiadomo, lecz nie od paru minut zapewne, bo sen jej wydawał się głęboki..
Teleżuk nie spał, ale czy długiej mowy p. Teresy słuchał, czy nie słuchał, odgadnąć byłoby niepodobna, tak niezmienione w swej zwykłej nieruchomości, tak żadnym błyskiem w posępności swej nie rozjaśnione były rysy jego twarzy. Zmęczonym tylko wydawał się, bo przepracował dzień cały i pora była późna. Ciężkim też ruchem powstał z ławy i ociężale rękę ku włosom niosąc, rzekł:
— Spać pora, pani! A toż i świtać niezadługo zacznie!
Żonę za ramień potrząsł.
— Nastka! spać się kładnij!
I tylko, gdy ku drzwiom izby swojej, z pochyloną twarzą zwrócił się, na krótką, na króciutką jak sekunda chwilę, w sennem oku jego błysnęła ironja.
Z tej strony, ze strony o której p. Teresa tak długo dziś prawiła, dusza chłopska posiadała wzrost stłumiony, była ślepą, głuchą, niemą...
P. Teresa stała chwilę jeszcze pośrodku kuchni, z czołem nagle w kilka fałd zmarszczonem i wzrokiem wbitym w ziemię, a za nią stał na ścianie czarny cień jej i z pochyloną także głową w ziemię patrzał.
Wzięła potem lampkę ze stołu i przyświecając nią sobie, do sypialni córek poszła. Maleńkie spały głęboko w białych pościołkach swych różowe i spokojne, Inka nawpół rozebrana, w głębi izdebki wąskiej i długiej, przed lusterkiem włosy sobie na loki zawijała, pasemka ich dokoła szmatków papieru okręcając.
Mnóstwo już białych papierowych strąków sterczało nad połową jej głowy, gdy z drugiej połowy, na obnażone, alabastrowo-białe ramię złota fala spływała swobodnie i obficie. Była tak w zajęciu swem pogrążona, że wejścia matki nie spostrzegła, zaś pani Teresa, w progu ze swoją lampką stojąc i na nią patrząc z politowaniem, drwiącem trochę, a trochę żałośnem, głową wstrząsała.
— Także robota! — głośno burknęła i cofnęła się z progu, ze stukiem drzwi za sobą zamykając.
Nazajutrz do Władysława Orszaka, o dwie mile od Leszczynki mieszkającego, pojechała. Przed wyjazdem do córki rzekła:
— Muszę po wiadomość pojechać... Rady sobie inaczej nie dam... Julek mówił, abym się w każdej potrzebie do pana Orszaka udawała i że on zawsze najwięcej o wszystkiem wiedzieć będzie. A ty, Inka, nie siedź z założonemi rączkami; wyręcz mię, maleńkich popilnuj, sukienkę Ludwinki napraw... wczoraj ją porozdzierała.
Na bryczkę, parę koni zaprzężoną i przez Teleżuka powożoną, siadła i pojechała, a niewiele przed wieczorem wróciła z twarzą w ogniu i rękoma, które, gdy muślinową chustę swą z głowy zdejmowała, widocznie drżały. Do spotykającej ją na ganku Inki rzuciła się z głośnym szeptem.
— Lada dzień... już lada dzień.. jutro, pojutrze... może jutro...
— Co, mamo? co?
Inka także wiadomości nie tylko ciekawą była, ale namiętnie oczekiwała, pożądała. Jakże! W tej głuszy, w tej monotonji, w tej nudzie żeby choć jakiekolwiek urozmaicenie, wrażenie.
— Cóż, mamciu? Co? co będzie lada dzień — może jutro?
Pani Teresa wybuchnęła:
— Bitwa!... już ku lasom horeckim wojsko idzie...
I dziwnie jakoś na miejscu się zakręciwszy, jak wicher wleciała do domu, gdzie biegły na jej spotkanie dwa cienkie radośne głosiki.
— Mama powróciła! Mamo! Mameczko! Mamciu! A w tej samej chwili, na ganku, z którego Inka zeszła, aby powolnym, zniechęconym krokiem po ogrodzie błądzić, Janek i Olek przysunęli się ku sobie, cali drżący i tak na twarzach pobledli, że rumianego Olka zaledwieby w tej chwili poznać było można. Stali za Inką, gdy matka z bryczki wysiadła, słyszeli, co mówiła.
— Wo... wojsko już idzie! trzęsąc się jak w febrze, szeptał Olek.
A Janek ze spuszczoną twarzą milczał i tylko szczupłemi palcami miął karty trzymanej w ręku książki. Gdy twarz podniósł, oczy mu tak błyszczały, jak nieraz u p. Teresy, w chwilach zapału bywało. Julek i on odziedziczyli po matce te piwne oczy, które wśród pewnych stanów psychicznych, przemieniały się w zarzewia gorejące. Chłopięcą, smukłą, sprężystą postać swą wyprostował i z powagą tak wielką, że niemal uroczyście, rzekł.
— Teraz, Olku, albo nigdy pójdź! pogadamy!
Tej nocy nikt w Leszczynce dobrego snu nie miał. Pani Teresa wprawdzie, z przyzwyczajenia i zmęczenia usnęła około północy, lecz wkrótce potem z pokoiku jej wychodzić poczęły i po całym domu się rozchodzić jakieś dziwne, senne, przeciągłe nawoływania czy przyzywania. Żadnego imienia, żadnego wyraźnego słowa w dźwiękach tych, z uśpionej piersi wychodzących, rozróżnić nie było podobna, ale nabrzmiałemi one były taką żałością i tęsknotą, tak tęsknie, posępnie, przewlekle rozchodziły się po ciemnych izbach, że Inka, jak codziennie bywało, do późna zawijaniem loków zatrudniona, zerwała się z przed lusterka i z lampką w ręku do izdebki matki pobiegła. Pani Teresa miała zwykle sen twardy i nie przebudziło ją wejście córki, która, zobaczywszy ją uśpioną i po izdebce obejrzawszy się, znowu przed lusterko swe wróciła, ale już do zawijania loków nawet ochoty pozbawiona. Ze stukien lampkę na stole postawiwszy, gniewnym ruchem wzięty do ręki grzebień odrzucając, zaszeptała.
— Boże mój! ja nie wytrzymam! Żeby to od tych wszystkich smutków gdziekolwiek uciec można było! Boże mój! Jaka ja nieszczęśliwa... nieszczęśliwa!
Oczy miała pełne łez, które też dwoma sznurkami po pięknej twarzy popłynęły, piękniejszą jeszcze ją czyniąc. Patrzała też na odbite w lusterku swoją piękność i swe łzy.
— I poco mi ta piękność? co mi z niej? Poco mi ona... w tej dziurze... wśród tych smutków?...
Gdy tak z załamanemi rękoma i dwoma sznurkami łez na policzkach szeptała, w tej samej chwili, z izdebki pani Teresy znowu wypłynęło i po ciemnym domu rozpłynęło się senne, przeciągłe, tęskne bezbrzeżnie, żałośne wołanie czy błaganie.
Kogo tak przez sen przyzywała, czy błagała syna, który lada dzień w ogniu bitwy znaleźć się miał, czy Boga, którego ukrzyżowany obraz w głębokim zmroku mętnie bielał?
Teleżuk także, wcześniej niż zwykle, bo u samego początku świtania z pościeli wstał i, Nastki nie budząc, drzwiami do ogrodu prowadzącemi z domu wyszedł. Czegoś niespokojnym być musiał, bo niezwykle szerokim krokiem poszedł ku lipie, pod którą chłopcy od niedawna nocleg sobie założyli, a na rospostartych u stóp drzewa pościałkach nikogo nie ujrzawszy, stanął, jak wryty, jeden tylko przeciągły dźwięk z ust wydając.
— Aaaa!
Przed nocą widział, na własne oczy widział, jak pokładali się tam do snu i bliskimi uśnięcia się zdawali, a teraz... Wstali znać wśród nocy dokądściś poszli. Dokąd? Nie zastanawiałby się nad tem Teleżuk w innym czasie, bo małoż to dokąd niedorosłe chłopcy takie latać mogą! Ale teraz, miał podejrzenie pewne i obawy... niedobrze określone... niejasne, ale miał. Powstały w nim one już wtedy, gdy z Julkiem i dziatkowickim panem, broń w Dębowym Rogu zakopaną odkopując, spostrzegł, że ziemia poruszona była, że ktoś tu po nich z rydlem około niej chodził... A potem Julek i dziatkowicki pan z wielkiem zdziwieniem spostrzegli, że pudło z pistoletami odbite i że w niem dwóch pistoletów brakuje. A potem jeszcze i dwóch noży jakichś, co to ich panowie sztyletami czy kindżałami nazywali, zabrakło... Ale długo o tem nikt nie mówił; czasu nie było... Tylko znowu, kiedy Julka do Dziatkowic wiózł, prosić on jego zaczął, aby chłopców na oku miał, aby przed własnem dzieciństwem strzegł ich, bo kto wie, jakie głupstwa do głowy przychodzić im mogą... Wszystko to Teleżuk miarkował sobie w głowie, jedno do drugiego przykładając, aż teraz zaniepokoił się i wszystkie kąty ogrodu obszedłszy, szerokiemi krokami ku wsi chłopskiej poszedł. Bawił dość długo, a powrócił znać z powziętą wiadomością jakąś, bo z wielkiem pośpiechem konia do wozu założywszy, nikogo w domu ze snu nie budząc, za bramę dworku wyjechał i skierował się w stronę lasów horeckich. O tem, co teraz działo się i dziać się miało w tych lasach, od pani Teresy wiedział. Konia zaprzęgając i potem na wozie siedząc, często z ust wydawał dźwięk przeciągły.
— Aaaaa! Aaaaa!
Dziwienie się wielkie i zgryzota w tym dźwięku brzmiały. I wyglądał Teleżuk na wozie swym ponuro, czasem tylko gniewnie.
— Oj, dałby ja im za to, dałby!
Biczem w powietrzu szeroko zamachnął, znowu głowę na pierś opuścił i w posępny kamień, kształt człowieka na wozie mający, zastygł.
A oni, gdy Teleżuk w pogoń za nimi z Leszczynki wyjeżdżał, już Kanał Królewski wpław przepłynąwszy, ku horeckiemu dworowi zmierzali.
Nie wytrzymali tedy, poszli. Na wieść o bliskiej bitwie, o wojsku już nadchodzącem, rozbujała się ich wyobraźnia tak szeroko i mocno, krew w żyłach chłopięcych zawrzała tak gorąco, że wszystkie inne uczucia umilkły, wahania ustały. Śród nocy, pod lipą, w świetle pobłyskujących z za jej gałęzi gwiazd, najnowszą odzież, skórzanemi paskami przywiązaną i niekoniecznie całe obuwie przywdzieli, pistolety i kindżały za odzieżą schowali i wszystko to rękoma z niecierpliwości drżącemi uczyniwszy, cichutko odeszli.
Do partji poszli.
A jeżeli naczelnik nie zechce ich tam przyjąć? Może i on tak, jak inni — bębnami ich nazwie, do domu wracać każe?
Myśl to była piorunująca, ale otrząsnęli się z niej prędko.
Nie, tak być nie może! Naczelnik wielkim człowiekiem jest, a ludzie wielcy wszystko wiedzą i rozumieją. On ich zrozumie; on im powie: zostańcie, rycerze młodzi! Walczcie z nami i z nami zwyciężcie lub zgińcie!
Zwyciężyć, albo zginąć! Co za czar w trzech tych wyrazach! I naczelnik wypowie je do nich niezawodnie, a Julek zawstydzi się, że choć brat i — bohater, tak, bo pomimo wszystko bohaterem jest jednak, ich zrozumieć nie potrafił i — ocenić! Tak; nie potrafił on ocenić w nich takiej samej odwagi i takiego samego rzutu do bohaterstwa, jakie w nim były. Teraz przekona się.
Drogę do dworu horeckiego dobrze znali. Gdy Inka cztery lata z panną Awiczówną się uczyła, matka jeździła tam często i ich z sobą czasem zabierała. Niezbyt daleko zresztą była droga. Trzy mile niespełna. Roskosznie ją w kilka godzin przebyli, bo cudne były świeżość i jasność poranku i cudniejszemi jeszcze napełniające je uczucia. Czuli się krzepcy, silni, letcy, nadewszystko wolni.
Zdawało się im, że okowy jakieś z nich opadły i że lecą nie idą, ale wprost na niewidzialnych skrzydłach lecą ku przygodom nadzwyczajnym i zadziwiającym, ku czynom potężnym, do których prężyły się ich ramiona i zaciskały drobne pięści, ku słońcu jakiemuś, wirującemu w oddaleniu ogromnem i rozrzucającemu na świat cały olśniewające, czarujące kolory i blaski.
Mieli zamiar przejść koło dworu horeckiego w sposób taki, aby przez nikogo tam spostrzeżonemi nie zostać i w pobliżu dworu tego, w miejscu dobrze im znanem do lasu wejść. Lecz z pewnej już odległości dostrzegli, że we dworze dzieje się coś niezwykłego... Jakiś tłum ludzi na dziedzińcu rozległym, jakieś błyski metalowe w powietrzu, jakaś wrzawa grubych głosów za zasłonę krzaczystych wierzb, które ścieżką polną obrzeżały, zbliżyli się jeszcze nieco, wzrok wytężając i jednocześnie zaszeptali.
— Żołnierze! Wojsko!
Z łatwością domyśleć się mogli, że wojsko to wkrótce pójść miało tam, dokąd i oni dążyli. Jednocześnie z tym domysłem uczuli oblewające ich od stóp do głowy gorąco. Gorąco zapału i niecierpliwości. Ach! znaleźć się już tam, — znaleźć się co prędzej tam, gdzie będzie walka, niebezpieczeństwo, pole do urzeczywistnienia marzeń tak długo snutych, ambicji tak długo skrywanych, bo przez ludzi nierozumianych i poniewieranych. Tyle jednak rozwagi im zostało, że zrozumieli potrzebę odejścia stąd jaknajszybszego i przedostania się do lasu w miejscu od tego odległem. Tak uczynili. Jak myszy polne po zagonach i miedzach, pod krzakami i drzewami, głębią rowów u brzegów pól prześliznęli się, przesmyknęli i daleko, tam dokąd już z horeckiego dworu żaden błysk ani odgłos nie dochodził, do lasu wbiegli. Tu zziajani, bez tchu prawie, cali jeszcze od przeprawy przez wodę mokrzy, na mchy leśne pod sosnami upadli.
— Ot szczęście! szybko i głośno oddychając zawołał Olek.
Janek nic nie odpowiedział, ale na bladawej twarzy, ku przezierającym przez sosny błękitom niebieskim zwróconej, miał wyraz ekstazy. Porwał się też wkrótce z ziemi.
— Chodźmy!
Olek, choć nieco cięższym ruchem na nogach stanął.
— Chodźmy!
Dobrze! lecz w którą stronę lasu skierować się im wypada? Wiedzieli, że był ogromny i łączył się z lasami innemi, a w jakiem punkcie jego znajduje się to, ku czemu dążą, skądże im wiedzieć? Pierwsza to była troska, która po opuszczeniu Leszczynki na nich spadła, lecz nie przywiązywali do niej wagi wielkiej. Olek zawołał.
— Ot, wielkie rzeczy! Będziemy lasem iść, iść, iść, aż znajdziemy...
— Zapewne! nie połowa kuli ziemskiej przecież jest ten las! Coś przecież dojrzymy, czy usłyszymy co nam wskazówki jakieś udzieli.
Poszli i — szli, szli, szli... po ścieżkach przez trzody wydeptanych i po mchach sprężystych, trawach wysokich, wrzosowiskach suchych, po drogach nieszerokich, w mnóstwo kolein wyrzeźbionych, pomiędzy kolumnadami wyniosłych sosen i świerków, przez gęstwiny zarośli i wiklin, nad któremi konary odwieczne rozpościerały stare, jak sam ten las drzewa liściaste, gałęziste, jak czary winem musującem ptactwem świergocącem napełnione, przez te świergoty ptactwa i metaliczne, chóralne brzęczenie owadów, przez rozciągnięte od krzaku do krzaku złote smugi słoneczne, przez spadające od splątanych konarów płachty czarnych cieniów, — szli, szli, szli.
Mali, wielkością otoczenia pomniejszeni, jak u zmęczonych i zarazem śpieszących się bywa, szczupłe ciała naprzód pochylając, z daszkami czapek głęboko na oczy osuniętemi, wynurzali się z cieniów głębokich, przebywali osłonecznione polany, zatapiali się w gęszczach zarośli, wynurzali się z nich na ścieżki lub drogi, po których przemykali się nakształt zajęcy, które na widnych przestrzeniach zdwajają szybkość biegu, instynktem gnane ku cieniom, schronieniom, zasłonom.
Nie słyszeli szczebiotu ptactwa, ani brzęczenia owadów, nie spostrzegali wychylających się zewsząd kwiatów, ani zrywających się z pod stóp ich motyli, nie uczuwali grzęźnięcia stóp w pagórkach mrówczych, ani czerwonych szramów, któremi im jałowce i świerki znaczyły twarze i ręce.
Szli, szli, szli, głusi i ślepi, a jednak ze wszystkiemi siłami istot swych, skupionemi we wzroku i słuchu. Skupionemi i wytężonemi aż do bólu, aż do zapierania oddechu w piersi, aż do obezmyślenia wytężonemi, w oczekiwaniu, w poszukiwaniu namiętnem prawie do szału, upragnieniu jakiegoś odgłosu, przebłysku, czegoś, czegokolwiek, co powiedziałoby im, oznajmiło, wskazało: tam! tam! tam! idźcie, zlećcie pomiędzy zbrojnych, odważnych, bohaterskich z okrzykiem: „I my, i my!"
Okrzykiem tym, w miarę, jak czas upływał, piersi ich coraz więcej nabrzmiewały. Pot perlisty występował na czoła, oblewał policzki, u Janka coraz bledsze, u Olka coraz czerwieńsze i często tak wydęte, jak bywało, gdy na rozkaz matki ogień w samowarze rozdmuchiwał.
I nic, nic, nic. Żadnego odgłosu, ani błysku, ani koloru, któryby oznajmiał, ukazywał.
O południu Olek zajęczał.
— Siądźmy trochę...
I upadł na ziemię pod rozłożystem drzewem. Janek niechętnie stanął przy nim. Starszy i sprężystszy, mniej czuł zmęczenia. Ale wzamian uczuł, że jest głodnym.
— Olek, daj chleba!
Chłopak nagłym ruchem postawę leżącą na siedzącą zmienił i obu dłońmi po bokach się uderzył. Zmięszaniem zamigotały mu błękitne oczy.
— Zapomniałem wziąć!... — zajęczał.
Ale Janek ze spokojem przyjął smutną tę jednak wiadomość.
— No, cóż robić? Nic dziwnego, żeś zapomniał... Takeśmy się śpieszyli.
Obok brata na trawie usiadł.
— Trochę głodu co to znaczy? Czy tak jeszcze na wojnach bywa
A Olek dodał:
— Spartanie to nieraz i bez wojny po trzy dni nic nie jadali, aby tylko hartu...
Wyprostował się nagle.
— Słyszysz, Janek?
— Słyszę... słyszę... słuchajmy!
Cóż usłyszeli? Jakieś w oddaleniu pewnem szemranie i niewyraźny, przez oddalenie tłumiony pogwizd... Odezwało się to i milkło, ale od tła innych poszumów i pobrzmiewań lasu odskakiwało.
— Może to...
— Może tam...
I zerwali się na równe nogi. W kierunku niewyraźnego szemrania i pogwizdywania poszli i szli, szli, szli, aż przyszli na dolinkę małą, u brzegu której wytryskiwał nie wiedzieć skąd strumyk wody srebrzystej, perlistej, przez dolinkę płynął i szemrał, brzęczał, jakby mowę ludzką, śpieszną, tajemniczą naśladował. Nad strumykiem zaś, rosły w miejscu pewnem do gromady zbiegnięte brzozy białokore, a w listowiu ich wilgi żółte skakały i gwizdały.
Uklękli nad strumieniem, pili wodę srebrzystą, perlistą, potem nią twarze i ręce omyli i dalej poszli.
Dość późna popołudniowa godzina znalazła ich siedzących na dywanie z traw, jak płatami śniegu, usypanych kępkami kwiecia poziomkowego. Gdybyż to były jagody! Ogromnie przedwczesnem tej wiosny wszystko było w naturze i kwiat ten był przedwczesnym, jagody też zdarzały się już tu i owdzie, ale w tem miejscu ich nie było, a im głód doskwierał. Wczoraj, we wzruszeniu niezmiernem, wieczerzy do ust wziąć nie mogli. Już przeszło dobę całą nie jedli. Jednak, niby umowie jakiejś posłuszni, o głodzie nie mówili ani słowa. Co do zniesienia przyszło, odważnie muszą znieść i, broń Boże, nie jęczeć, ani narzekać po babsku! Oprócz głodu, zmęczenie we wszystkich członkach czują, boć od północy wciąż idą i idą. Przez otwory niezupełnie całego obuwia nabrali pełno ciał obcych, igieł sosnowych, żwiru, które kłują i do krwi ranią spieczone stopy. Ale to wszystko nic. Te wszystkie rzeczy cielesne mężnie i w milczeniu zniosą. Zmartwienie ciężkie i troska gryząca ich w tej chwili, to błąkanie się po lesie już tak długie. Od wczesnego ranka aż dotąd błąkają się i — nic! Może od celu swego oddalają się coraz, zamiast do niego się przybliżać? Bieda! Co tu robić? Żeby choć człowieka jakiego zobaczyć, zapytać!
— Żeby to, tak jak dawniej bywało, pustelnicy po lasach mieszkali! — westchnął Olek i dalej snuł marzenia.
— Taki pustelnik przyjąłby nas w swojej lepiance, czy jaskini, nakarmiłby i drogę nam pokazał... A teraz co? Niema na świecie pustelników.
— Za to leśnicy są, tylko że żadnego spotkać jakoś nie możemy: dla tego pewno, że prawie wszyscy w partji.
— Szczęśliwi!
— Aha! Im nikt nie bronił. Owszem, wołali ich, ułatwiali.
I znowu: co tu robić? W którą stronę iść, w którą nie iść!
Na pociechę czy dla uspokojenia pistolety zza odzieży powyjmowali i długo oglądali je ze stron wszystkich.
— Śliczne zadecydował Olek.
— Co tam, że śliczne! Ważne to, że doskonale niosą...
— Uhu! jak to ja wtedy do tej wiewiórki trafiłem...
W lesie, daleko od Leszczynkowego dworku, po wielokroć już broni tej próbowali, pukając z niej i pukając, Olek raz wiewiórkę zabił. Naboi też wydali na to sporo, lecz mieli przy sobie zapas ich jeszcze znaczny.
— A scyzoryki?
W dziecinnych rękach niedawno wodą srebrzystą, perlistą omytych, ukazały się z pochew dobyte, szerokie, w połowie zakrzywione noże. Promień słońca w stalowej powierzchni ich złociście zabłyszczał. Błysk ten jakby podrzucił ich w górę.
— Idźmy!
Poszli znowu, ale szli wolniej niż wprzódy. Tu i ówdzie, z za drzew przerzedzonych, widzieli tarczę słoneczną, już dużo ku zachodowi podsuniętą. Gdzieindziej kryła się ona przed nimi za gęstwinami nieprzeniknionemi, przez które na nich, na trawy, krzaki i w powietrze sypał się złoty deszczyk rozpylonych iskierek słonecznych. Wśród jednej właśnie z gęstwin takich, o słuch ich obijało się coś nadzwyczajnego, grzmot nie grzmot, turkot nie turkot, coś, co głucho potoczyło się lasem, w oddaleniu znacznem, niewyraźne, potężne, toczyło się czas jakiś — aż umilkło i po chwili niedługiej, po dwu minutach może, znowu się potoczyło.
Wśród przerastającego ich, albo do szyi im sięgającego listowia krzaków, nad któremi z kolei listowie drzew rozpościerało pułap zaledwie przejrzysty, stali jak w ziemię wryci, słuchali, aż Olek krzyknął.
— Strz... strz... strzelają!
— Strzelają! potwierdził Janek i bez porozumienia się, bez słowa, nagle, jednomyślnie, z jednostajną szybkością, przez gęstwinę, w której odgłos grzmotu ich znalazł, w stronę odgłosu tego biedz zaczęli. Ramionami, które nabrały sprężystości i mocy, rozgarniali, rozrywali przed sobą uploty gałęziste, rozdzierali je swemi ciałami, przeskakiwali nogami, które zdawały się być w tej chwili ze stali i elastyki utworzone.
Daszki z czapek zsunęły się im prawie na oczy, policzki, przez liść szorstki wciąż chlastane, okryły się czerwonemi plamami, szramami i z pod szram, z pod plam przeglądały bladością, wielką bladością szalonego zapamiętania w jednej myśli, w jednem dążeniu. Był to szał. Teraz, to już szał ich niósł, podrzucał, świecił im w nieprzytomnych prawie oczach, świstał i rzęził w oddechu tak głośnym i śpiesznym, iż zdawało się, że wnet, wnet szczupłe ich piersi rozerwie. Wszystko, co w naturze chłopięcej jest porywem do przedwczesnych, lecz wabiących czynów, wszystko, co jest w niej uporem, ambicją i wszystko, co we krwi i duszach chłopców tych było górnem miłowaniem i marzeniem, w tej chwili, w chwili bezprzytomnego biegu w stronę usłyszanych odgłosów bitwy, kipiało w nich, szalało...
Ale pod szałem, w ciałach ich niedorosłych, zgłodniałych, tułaczką wielogodzinną umęczonych, pracowało coś innego jeszcze; pracowało w nich i ogarniało je stopniowo, przezwyciężane, przemijające, powracające, aż nakoniec niepodobne do przezwyciężenia — mdlenie. Mdleć im poczęły ramiona i nogi, mdlał, rwał się dławił oddech, przed oczy nasuwała się mgła czerwono-centkowana.
— Nie mogę! — zajęczał Olek, bo kolana ugięły się pod nim i jak długi runął na ziemię, u stóp sosny wyniosłej, wyniosłej.
Janek nie rzekł nic i nie upadł, ale osiadł obok leżącego brata z oczyma zgasłemi, bardzo blady.
Teraz otaczały ich sosny wyniosłe, wyniosłe, bardzo rzadko rozstawione. Wspaniałą kolumnadą stały na podścielisku gładkiem, tak, jak najgładsza posadzka gładkiem i od opadłego igliwia płowo lśniącem.
Płowo lśniła gładka posadzka lasu pod ukośnie kładącemi się na nią smugami słonecznego światła, a głowice kolumn, szeroko rozpostartemi koronami gałęzi zdawały się wpierać w błękitne niebo. Cisza tu panowała.
Po ciszy głębokiej, czystej, wonnej, wśród rzadko rozstawionych na płowo lśniącej posadzce kolumn złotawych, otaczały się niezbyt oddalone, dość nawet bliskie grzmoty... Grzmoty strzelania zbiorowego. A pomiędzy niemi, w przestankach krótkich, stuki strzałów pojedyńczych...
— Bitwa! — zaszeptał Janek.
— Bi... bi... bit...
Olkowi oddech marł w piersi, nie mógł wyrazu dokończyć.
— Blisko gdzieś!
— Blisko.
— Lećmy!
Porwali się z ziemi, znowu biedz zaczęli i, niedużą przestrzeń przebiegłszy znowu na ziemię upadli.
— Jeszcze trochę — zaszeptał Janek — jeszcze trochę odpocząć...
Powieki opadały mu na oczy, przed któremi błąkały się szmaty mgły mętnej, w czerwone kropki. Ale minuta cała nie upłynęła jeszcze, gdy przez tę mgłę ujrzał coś takiego, co mu członki wyprostowało i krew całą do serca rzuciło.
— Widzisz? Widzisz, Olek, widzisz? tam!
— Widzę! widzę! widzę!
I ten siedział już wyprostowany, a oczy płonęły mu, jak ogniki błękitne.
Widzieli gromadkę jedźców, która wyłoniła się skądciś od strony grzmotów, z pośród gęstwin, i biegła kolumnadą widną, na luźnych przestrzeniach, po smugach słonecznych, leżących na posadce płowo-lśniących. Głucho po mchu i igliwiu tętniały kopyta ich koni, jaskrawo migotały w złotej mgle słonecznej, jak krew czerwone ozdoby ich ubrań, wysoko błyskały ostrza ich długiej, nad ubranemi w czerwień głowami sterczącej broni... Niewielu ich było; dziesięciu, dwunastu. Drobny oddział wojskowy, może z rozkazem kędyś posłany, może straż stanowisko zmieniająca.
Pod jedną z kolumn zaszemrał szept chłopięcy wezbrany, zdyszany.
— Kozaki!
A po sekundach kilku drugi szept bezprzytomny, gwałtowny.
— Strzelajmy!
Na jedno kolano przyklękli obaj, czapki z głów im pospadały, wargi trzęsły się, oczy płonęły, w rękach błyskały pistoletowe lufy.
— Janek! Razem!... razem... czy już?
Tamten tonem komendy wojskowej głośno uroczyście mówił.
— Strze-lać!
Jak dwa kamienie w przezroczystą wodę i w ciszę kolumnady głęboką, czystą, wonną, padły dwa strzały.
Konie kozackie stanęły zrazu jak wryte, a potem zwróciły się w stronę strzałów.
Nie widzieliby i nie byliby zapewne dostrzegli dwóch drobnych postaci przy ziemi szarzejących w oddaleniu. Teraz na koniach chyżych, kolumny złotawe wymijając, lecieli ku nim...
Zakotłowało się, zahuczało, zastukało u stóp sosny wyniosłej. Kulą w ramię ugodzony, Olek na iglicową pościel upadł. Janek stał śmiertelnie blady, ale wyprostowany i tylko powieki mrugały mu prędko, prędko nad oczyma, jakby oślepionemi krwistą czerwienią ubrań tych jeźdźców, którzy z koni zeskoczywszy otoczyli go kołem huczącem, ciasnem. W huczeniu mowy ich gniew wrzał, ale także i śmiech pobrzmiewał... Śmiech gruby, może nienawistny i może wzgardliwy, jednak nie dający w pełni wezbrać gniewowi. Jakiegoż to nieprzyjaciela tu napotkali. Takiż to zasadzkę tu na nich uczynił! Rzemienie nahajek parę razy świsnęły w powietrzu i na szczupłe plecy nieprzyjaciela upadłszy, ku ziemi zwisły, pistolety utkwiły za czerwonemi pasami.
— Cha, cha, cha, cha!
Ale nie wszyscy śmieli się, niektóre z twarzy wąsatych i ciemnych były srogie i groźne. Dowódca zawołał:
— Brać ich! Na koń z nimi! Do naczalstwa!
Lecz w tejże chwili z piersi Janka wydarł się krzyk radości taki, z jakim istota ludzka, na zgubę swą oko w oko patrząc, wita ratunek, zbawienie. Ujrzał przeciskającą się przez mundury kozackie siermięgę chłopską i zaświeciła mu wśród kozackich twarzy blada, bardzo blada, lecz nie wstrząśnięta, tak jak zawsze nieruchoma, niema twarz Teleżuka. Wężowym skrętem Janek wyśliznął się z rąk, które już porwać go miały i jednym skokiem znalazł się przy chłopie, ręce na szyję mu zarzucił, do piersi jego piersią przylgnął.
A on, w siwej siermiędze, zdjął z siwiejących włosów czapę baranią i, ramieniem pacholę ogarniając, nisko aż do samej ziemi pokłonił się temu z pośród żołnierzy, w którym domyślił się zwierzchnika.
— Oddajcie mi, panie, te detyny! To małe jeszcze... głupie!
O! gdyby to nie był chłop! Za wstawiennictwo takie dałby w okup wiele. Ale z chłopami oględnie, niemal miłośnie postępować przykazano. Od chłopskich pleców nahajce kozackiej — wara!
Więc tylko głos niecierpliwy zapytał.
— Kto ty taki?
On z pokłonem znowu aż do ziemi niskim.
— Ja chłop.
A potem głosem powolnym mówił jeszcze.
— Ja nie miatieżnik, ja chłop. I oni nie miatieżniki, oni — dzieci.
— Twoje? — krzyknął dowódca.
Głową przecząco wstrząsnął.
— Nie moje... ale matkę mają...
Rękę do włosów podniósł; coś wypowiedzieć chciał, słowa wychodziły mu z trudnością. Jednak zaczął.
— Ona nie pani... z biedą żyje, na nich pracuje, haruje.
Dowódca, cierpliwość tracąc, krzyknął:
— No to i ją do turmy, na Sybir... czort niech ją weźmie.
A do podwładnych zwrócił się:
— Brać ich!
Sekund kilka i już obaj znaleźli się na siodłach, ramionami żołnierzy, którzy na nie wskoczyli, ogarnięci.
Teleżuk raz jeszcze u strzemienia aż do ziemi się pochylił.
— Zlitujcie się... panoczku... zaczął.
Ale nad podnoszącą się z nad ziemi głową jego zabrzmiał okrzyk:
— Pójdź precz! precz!
Gdyby nie był chłopem! Był nim, więc nietknięty pozostał i widział jeźdźców, odbiegających wśród sosen rzadko rozstawionych, na koniach zgrabnych i lekkich, w różowym pyle poświaty słonecznej. Przez mgnienie oka zobaczył na rękawie odzieży Olka wielką plamę koloru krwistego, a potem twarz Janka bladą, jak płótno, oblaną deszczem łez. Z nad ramienia kozackiego zwracała się ku nim twarz Janka, wołając:
— Teleżuk, powiedz mamie...
Zagłuszył cienki głos chłopięcy tętent odbiegających koni. Teleżuk stał chwilę z głową w namyśle, czy w żalu kołyszącą się w obie strony, aż ruchem niespodzianie u niego szybkim rzucił się ku stojącemu opodal swemu wozowi.
Siadł na wóz, wstrząsnął lejcami i pełnym kłusem niewielkiego, lecz dobrze doglądanego konia puścił się za gromadką jeźdźców. Z postawy naprzód podanej, ze zmroku przed siebie wytężonego, ze sposobu, w jaki konia do pośpiechu nagląc, rozmachiwał biczem, odgadnąćby można, że za znikającymi mu już z oczu jeźdźcami ślad w ślad jechać, a w potrzebie choćby śladów ich szukać, choćby daleko, najdalej, doganiać ich zamierza . . . .

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Dwa, może nawet trzy dni przeminęło po stoczonej w lasach horeckich bitwie. Pani Teresa siedziała w kuchni na ławie i słuchała opowiadania stojącego przed nią Teleżuka. Tylko co do Leszczynki powrócił. Nastka z twarzą od płaczu opuchłą ujrzała go przez okno przed stajenkę podjeżdżającego i do izb przyległych, przeraźliwie krzyknąwszy: „Pani, Panas powrócił“! z szalonym śmiechem radości na spotkanie jego z domu wypadła. W domu dały się słyszeć głośne stuknięcia drzwi, głośne, pośpieszne kroki i do kuchni wbiegła pani Teresa. Jednocześnie w drzwiach przeciwległych ukazał się Teleżuk, kurzem dalekiej snać drogi okryty, na twarzy zmizerowany i więcej, niż kiedy, ponury, z biczem w ręku stał przed siedzącą na ławie kobietą i głosem powolnym, mową jakby senną, opowiadał.
Domyślił się, dokąd chłopcy polecieli, we wsi parobek jakiś widział ich po północy przechodzących, i w którą stronę poszli, powiedział, pogonił za nimi, w drodze nie dogoniwszy, do obozu powstańczego jechał, długo odnaleźć go nie mógł, po lesie wielkim błądził, strzelanie usłyszawszy, ku miejscu, z którego dochodziło, jechał i ot na co trafił! Zabrali chłopców. Prosił: oddajcie! toż to detyny! Nie posłuchali i razem z nimi do naczalstwa polecieli. On za nimi gnał — dognał, naczalstwa prosił: oddajcie, toż detyny jeszcze nie wyrosłe, głupie! Nie posłuchali. Dalej powieźli. On za nimi. Z miasteczka do miasteczka. Gdzie stawali, on także stawał i — prosił: oddajcie! puśćcie! toż to detyny! Matkę mają! Tak aż do powiatowego miasta, o dziesięć mil stąd zajechał, ale tu już prosić nie mógł, bo do naczalstwa go nie dopuszczono. Tyle tylko, że dowiedział się... chłopcy w turmie posadzeni... Jak rozbójniki, czy koniokrady w turmie siedzą... Szczob ich!
Reszty rozpoczętego przekleństwa głośno nie dopowiedział i niewiadomo było, kogo przeklinał: detyny, które tyle biedy naczyniły, albo tych, którzy próśb jego tylokrotnych nie posłuchali, lecz gdy przestawszy mówić, na okno, za którem w zieloności majowej ptaki ćwierkały, nieruchomo patrzeć zaczął, oczy miał tak samo, jak po stracie własnych dzieci, niby u sowy we dnie krwią zaszłe i osłupiałe.
Wszystko, co tylko wiedział, opowiedział, oprócz tego, że Olek, gdy go na siodło brano, miał na rękawie odzieży wielką plamę krwistego koloru, oczy zamknięte i twarz tak bladą, jak była u jego nieboszczyka, Wasylka, gdy go do sosnowej trumienki składano. Tego jednego tylko nie powiedział. Matki żałował.
Pani Teresa wysłuchała powolnej mowy jego w nieruchomości kamiennej, żadnem słowem, żadnym ruchem jej nie przerywając.
Co przez te ostatnie dni i noce przeniosła, trochę opowiadały o tem policzki jej przychudłe i obwisłe, powieki nabrzmiałe i zaczerwienione, czoło głęboko zorane, ale wszystkiego opowiedzieć nie mogły.
Ach, te dni i te noce, kiedy Janek i Olek zniknęli i Teleżuk kędyś przepadł, kiedy o bitwie i o Julku nie było wieści żadnej, kiedy godzinami całemi biegała, dokąd tylko mogła, w poszukiwaniu synów zaginionych, kiedy po wiadomości o synu zagrożonym, sama sobie powożąc, jeździła do Orszaka i w domu go nie znalazłszy, bez wiadomości powróciła.
Teraz, słuchając opowiadania Teleżuka, końcami palców, ruchem prędkim, ciągłym skubała, poszarpywała fałdę swojej szorstkiej spódnicy. Wzrok miała na opowiadającego podniesiony i usta nieco rozwarte.
Teleżuk po chwilowem milczeniu rzekł jeszcze.
— Jedźcie, pani, do miasta. Was może do naczalstwa dopuszczą... Was może posłuchają... wam może oddadzą...
Trzęsącemi się wargami wyszeptała:
— Także historja!
I nagle ruchem żywym podniosła się z ławy.
— Tak! tak! Jechać trzeba. Robaki moje ratować... Zaraz, zaraz... Żeby tylko czegokolwiek o Julku się dowiedzieć!... Ale to nic! Tam dowiem się pewnie. Mój Teleżuku! parę koni do bryczki... Zaraz... Tylko rzeczy trochę upakuję... ich i swoje... w jednych koszulach tam...
Śpiesznym krokiem szła przez kuchnię i nagle uczuła, że znowu tak, jak po odjeździe Julka, coś ją chce o ziemię cisnąć... Ta sama moc wewnętrzna, która z przeszytych bólem piersi ludzkich wywołuje krzyki, jęki, wyrzekania głośne, nią dziwnie jakoś zakręcała na nogach i na ziemię usiłowała cisnąć. Nie krzyczała, nie łkała, nie wyrzekała, ale ach! ramionami rozkrzyżowanemi na ziemię paść i czołem o nią bić! Lecz nie uczyni tego, nie. Także głupstwo! Jeszcze przecież nic takiego...
Do izdebki swojej wbiegła z głową, pełną myśli: skąd pieniędzy na drogę wziąć? Gdy wzrok jej spotkał się ze stojącą u okna postacią Inki. Jak posąg boleści pełen wdzięku, stała u okna z załamanemi na suknię rękoma, ale z różowemi usty, wydętemi gniewnie i szafirowemi oczyma, połyskującemi ostro... ostro. Gniew ją na młodszych braci porywał. Jeszcze i oni. Jeszcze i tego trzeba było, aby do reszty piekło z życia uczynić! Wzdrygnęła się cała, podniesiony głos matki usłyszawszy.
— Inka! co tak stoisz, jak malowana! Słyszałaś przecie, co się stało. Jechać muszę. Zaraz... Do wsi pobiegnę, do arendarza, pieniędzy na drogę dostać... a ty rzeczy moje i chłopców złóż!
Dziewczynie twarz rozbłysła jakąś nagłą nadzieją, czy radością.
— Mamy i chłopców rzeczy? Przecież moje także! Przecież i ja z mamą pojadę...
— Ty? A poco? Żeby koszt utrzymania się w mieście powiększyć? Przy kim? pod czyją opieką maleńkie zostaną?
— Teleżukowa opiekować się niemi będzie.
Twarz pani Teresy, przedtem nieco przybladła, ogniście się zaczerwieniła. Już i w tych paru dniach śmiertelnej dla niej męki, wszystkie złości ją chwilami brały na tę królewnę w wiecznych lokach na głowie, z wiecznie opuszczonemi na suknię rękoma, taką obojętną na wszystko, co się działo, taką bezczynną, taką, w samym nawet sposobie pocieszenia, czy uspokajania jej niezręczną i nienaturalną.
Przyszła była, naprzykład, raz do izdebki matki i jak długa przed nią na ziemię upadła. Pani Teresa zlękła się.
— Co ty robisz? Inka! Co tobie?...
A ona twarzyczkę śliczną z nad ziemi podnosząc, szeptać poczęła:
— Ja u nóg mamy leżeć będę... Dopóki Janek i Olek do domu nie wrócą... Czyż ja mamie zastąpić ich nie mogę? Czyż ja nie mogę być dla mamy wszystkiem... wszystkiem... Głowę na kolanach mamy położę...
— Także romanse! — zawołała pani Teresa; potrzebne mi twoje leżenie u nóg i mam ja teraz czas głowę twoją na kolanach trzymać, wstań i puść mię, bo do pana Orszaka zaraz jadę, o Julku czegokolwiek dowiedzieć się... A ty, ot lepiej zamiast na ziemi leżeć i bzdurstwa pleść, idź maleńkich w ogrodzie poszukaj i naglądnij, aby sobie czego nie zrobiły...
Tak działo się wczoraj, czy przedwczoraj, a teraz pani Teresa cała w ogniu, z gestami rozgniewanemi do córki mówiła, że w domu zostać musi, Teleżukowej w gospodarstwie i doglądaniu maleńkich pomagać, ją w wielu rzeczach, które inaczej zaniedbaniu ulegną, wyręczać. Ale niedługo mówiła, bo i na alabastrową twarz Inki wybiły się rumieńce gorączkowe, a głos ze słodkiego i przyciszonego stał się ostrym i donośnym, gdy mówić, a raczej wołać zaczęła, że nie zostanie tu za nic, za nic, że za bryczką matki, jak pies pobiegnie, ale w tej dziurze sama jedna z tymi chłopami nie zostanie.
— Ja nie wiem, czego mama odemnie chce. Ja nie wiem, za co mię mama nie lubi! Ja kucharką, ani niańką być nie mogę! Ja nie do tego stworzona! Mnie i tak życie to obrzydło! Jeżeli mama mnie z sobą nie weźmie, to chyba zwarjuję albo umrę...
Załamywała ręce, z miejsca na miejsce przebiegała, dziwne spojrzenie z roziskrzonych oczu na matkę wyrzucając. Mieszały się w tych spojrzeniach gniew, żal i coś nakształt niechęci, może do stopnia nienawiści, czy wstrętu posuniętej. Po raz pierwszy w sercu Inki uczucia te względem matki ozwały się tak wyraźnie. Zawsze, w najtajniejszej głębi myśli swoich uważała ją za kobietę trywjalną, grubym pospolitościom życia oddaną, wzniosłym marzeniom niedostępną. Ale teraz, z tem swojem przywiązaniem do tych bębnów, które tyle złego naczyniły, a obojętnością dla niej, z temi swemi rękoma grubemi, z tym swoim grubym głosem, z tą twarzą, jakby w pocie cierpienia skąpaną, budziła w niej uczucie bardzo do wstrętu, do fizycznego wprost wstrętu podobne. Jednak, rzecz dziwna pomysłem jakimś, nagle w głowie powstałym, uderzona, opanowała się, łamać ręce i gniewnie po pokoju rzucać się przestała, do matki przypadła i obejmując ją, miękkiemi, okrągłemi, kociemi ruchami owijać się dokoła niej zaczęła. I w oczy jej znowu słodkiemi, marzącemi oczyma zaglądała i głosem znowu słodkim, przyciszonym prosiła.
— Także umizgi, — oburkliwie zaczęła pani Teresa, ale znać było, że już miękła.
Gdy tamtych niema, niechże ta z nią będzie. Przytem, czasy takie niespokojne. Bóg tylko wie, jacy ludzie włóczyć się po wsiach mogą i młodziuchne to stworzenie bez opieki tu zostawiać... czy bezpiecznie? A główna rzecz to, że jej samej w tem nieszczęściu z chłopcami lżej będzie, choć jedno to dziecko swoje mieć przy sobie...
— No, dobrze już, dobrze! Co robić? Pewno, że maleńkich i gospodarstwa nikt lepiej od Teleżukowej... No, to już jedź ze mną... rzeczy składaj! ja tymczasem do arendarza polecę...
Ale nie poleciała, bo od strony dziedzińca rozległ się turkot kół i, zanim Inka z bawialnej izby wybiedz zdołała, wszedł do niej Władysław Orszak.
Poważny, z twarzą szlachetną i zmęczoną, o ruchach i słowach powolnych, a duszy ognistej i czynnej, organizator i naczelnik poczty obywatelskiej, wszedł do izby o żółtych, starych sprzętach i belkowanym niskim suficie, blady, ze wzrokiem zmąconym. Zatrzymał się u progu, twarz pochylił, może w ukłonie powitalnym, może w zmieszaniu. Pani Teresa rzuciła się ku gościowi.
— Byłam wczoraj u pana... w domu nie zastałam... żona pana... pani Karolina, nic nie wiedziała... Cóż bitwa? Julek?
Obu rękoma rękę jego trzymała, krzyczącemi z głodu oczyma w twarz mu patrząc. On, głosem przytłumionym mówić zaczął.
— Bitwa pomyślna... ale Julek...
— Co? krzyknęła pani Teresa.
— Z obowiązku przyjechałem oznajmić... raniony...
— Jezus, Marja!
Teraz on obie ręce jej w dłonie swe ujął i mocno je ściskał.
— Raniony ciężko...
Pani Teresa szeroko otworzonemi oczyma patrzyła mu w twarz, która pod jej wejrzeniem, w otoczeniu ciemnego zarostu, bladła. I oczy męskie, znużone, powlekły się szkliwem.
Po izbie rozległ się przeraźliwy, kobiecy krzyk.
— Zabity!
Zaprzeczenia nie było.
Wyrwała ręce z rąk Orszaka i przez izbę szła, niewiedzieć w jakim celu ku drzwiom izdebki swojej, z oczyma suchemi, z ustami rozwartemi szła, aż w pobliżu drzwi tych na ziemię upadła. Teraz to już nie oparła się mocy wewnętrznej i nawet o opieraniu się jej nie pomyślała. Runęła jak długa z ramionami rozkrzyżowanemi, z palcami tak wpitemi w deskę grubej podłogi, jakby je w niej pogrążać, jakby ją niemi rozdzierać usiłowała. Głowa jej czołem o podłogę uderzyła i potem nieruchomą pozostała, a tylko z piersi dobywać się począł dźwięk bez słów, nieustanny, dziwny, do tego podobny, jaki wydaje czasem nad rozłogami białych śniegów wyjący wiatr zimowy...
Orszak do Inki mówił.
— Odjeżdżam... muszę. Za godzinę najdalej przyjedzie tu żona moja, którą matka pani poważa i kocha, a tędy do miasteczka przejeżdżać będzie, bo... brat jej uwięziony...
Obfitemi łzami oblaną była teraz twarz Inki, gdy dokoła matki na ziemi leżącej biegała, prosząc, modląc się prawie, aby wstała, usiadła, rozpaczać przestała. Sama w tej chwili uczuła ból i przerażenie. Serce jej uszka trochę pokazało. Julek zabity! Julek nie żyje! Julka nigdy już nie zobaczy! Na chwilę zniknęła sobie z oczu i serca. Deszczem łez płacząc, co czynić nie wiedząc, biegała wciąż dokoła rozciągniętej na ziemi matki, schylając się nad nią, dotykając jej, prosząc...
Ale pani Teresa poruszenia najlżejszego nie czyniła. Jak kłoda ściętego drzewa leżała wciąż z czołem wspartem w podłogę, z plecami w nią wpitemi i tylko to wycie przytłumione, monotonne, nieustanne...
Aż w drzwiach izby, żonę głośno zawodzącą na stronę usuwając, ukazał się Teleżuk. Do żony rzekł:
— Maleńkie, wyszukaj... przyprowadź...
Nad panią Teresą stanął i mową, jak zwykle, powolną, tylko głosem nieco podniesionym mówić zaczął:
— Pani! A toż Janka i Olka ratować trzeba... A toż Olek to nawet i kulą utrafiony...
Nad ziemią ochrypły, zdławiony głos krzyknął:
— Jezus Marja!
I ciężkie ciało kobiece, w szarej, szorstkiej sukni z rozplecionemi na plecach wspaniałemi włosy, nad ziemię dźwigać się poczęło. Z nieszczęścia i przerażenia jednego podnosiło je inne nieszczęście i przerażenie. Teleżuk ujął je w dwie wielkie dłonie i stanąć na nogach mu dopomógł.
— Olek raniony?
— A toż?
— Ciężko?
— Pewno nie, bo ot tu!
Na ramieniu swem ukazał miejsce, gdzie odzież chłopca miała czerwoną plamę.
— Wyzdrowieje... Bóg da... Ale to detyna... kiedy boli, to matki woła... i Janek bardzo płakał...
— Robaki! Skarby moje! Teleżuk! konie zakładaj! Inka składaj rzeczy!
Wtem dwie drobne istotki przez Teleżukową do izby wepchnięte, dwa cienkie, żałośne czegoś głosiki.
— Mamciu! matuchno! mamusiu!
Wszystkiemi czterma łapkami uczepiły się szyi matki i do twarzy jej drobne głowy przytulając, z jednej strony ciemnemi z drugiej jasnemi, jak len włosami, ocierały potoki lejących się po niej łez.

V.

W miasteczku powiatowem szła do mieszkania dostojnika, przewodniczącego komisji sądowej, z prośbą o pozwolenie widywania się z synami uwięzionemi i wyglądała dziwnie. Na tle ulicy małomiosteczkowej, ale szerokiej i ludnej, niskiemi domostwami ostawionej, ale różnorodnych typów i strojów ludzkich pełnej, wyglądała dziwnie.
Bo nigdy przedtem ulice miasteczka tego ludności tak rozmaitej i tak licznej jak teraz, nie miały. Widać, słychać i czuć tu było zmięszanie plemion, stanów, języków, kipienie namiętności, zalatujący z przestrzeni szerokich wiew walki i grozy.
Pełno przywodzących na pamięć wojskowe parady i bale ubrań oficerskich: błyszczące mundury i oręże, białe rękawiczki, postawy butne, srebrem ostróg i ostrzami pałaszów brzęczące; gdzieniegdzie przewiązki czarne, podtrzymujące w bitwach nadwyrężone ramiona, lub osłaniające na czołach niedobrze jeszcze zgojone rany.
Pełno strojów kobiecych, z piór, kwiatów sztucznych u żon, matek, przyjaciółek oficerów i poczynających napływać ze stron dalekich urzędników.
Liczni mieszkańcy wsi, o twarzach ogorzałych, włosach siwiejących i liczniejsze nad mieszkańców ich mieszkanki, w sukniach, o tej gorącej porze letniej, białych, zastępujących surowo teraz ściganą i karaną czarność żałoby narodowej. Ojcowie, bracia, żony, siostry więźniów, coraz liczniej z szerokiej okolicy napływających.
Wśród mundurów błyszczących, jedwabiów szeleszczących, sukien różnobarwnych i białych, pani Teresa szła wązkim chodnikiem tak samo, jak w Leszczynce chodzić była zwykła, więc właściwie nie szła, ale pędziła, rękami bez rękawiczek z pośpiechu trochę rozmachując, w sukni czarnej i czarnym również, odwiecznym jakimś, płaskim, wciąż na tył głowy zsuwającym się kapeluszu.
Przed chwilą zaledwie do miasteczka przyjechała, Inkę w najętej naprędce izdebce domu zajezdnego zostawiła, a sama, już rozwiedziawszy się, dokąd i do kogo iść jej wypada, pędziła śród ludzi, nie widząc ich, nie słysząc, ani nawet spotykanych niekiedy znajomych spostrzegając.
Nie do ludzi, nie do przyglądania się im, ani do oddawania ukłonów teraz jej było! Gorzał w niej, piekł ją w piersi, stopy jej z nad ziemi podrywał ogień żądzy i niepokoju: żądzy ujrzenia synów, niepokoju o to, czy ujrzeć ich będzie jej wolno. A spodem płynęły myśli drżące o los tych zagrożonych i myśli rozpaczne o tamtym... na wieki straconym. I dla tego tylko myśli rozpaczne o tamtym nie ciskały ją o ziemię, że krzyżowały się z niemi i upadać jej nie dawały myśli drżące o tych...
Wtem męska postać drogę jej zastąpiła i gruby głos przy samej prawie twarzy jej przemówił.
— Pozwólcie, barynia (pani)! Wy w traurie (w żałobie).
Chciała usunąć natręta i pędzić dalej, lecz ciemne palce policjanta przedramię jej ujęły tak silnie, że stanąć musiała.
— A toż co? Czego pan chce odemnie?
— Wy w czarnej sukni! W czarnych sukniach chodzić nie dozwolono.
Ach tak! Słyszała o tem, ale wyleciało jej to z głowy. Przypomniała sobie teraz.
— Także historja! A kiedy ja innej sukni niemam!
Jak wicher odwróciła się, zanim policjant opamiętać się zdołał, odbiegła i do pierwszego lepszego sklepiku wpadając, zawołała.
— Wstążki dajcie! Kolorowej! Najkolorowszej! prędzej!
— Najkolorowszej? To może czerwonej?
— Niech będzie czerwona! Wszystko jedno!
Kupiła wstążkę bardzo szeroką, a tak czerwoną, że na jej widok wszystkie byki ze wściekłością rogi by ku niej nastawiały, i skleiwszy z niej natychmiast kokardę wielkości olbrzymiej, u szyi ją sobie, do sukni przypięła. Nosiła ją odtąd stale i na ulicach miasteczka zdala już, zdala, po tym punkcie jaskrawym poznać można było, że ona to idzie.
Wobec czerwoności motyla, rozpinającego u jej szyi ogromne skrzydła, znikał z przed oczu ludzkich nadzwyczajny kształt jej przedwiecznego, płaskiego kapelusza, znikał niezwykły również w pierwotnej prostocie swej krój jej czarnej sukni, lecz nie znikała, owszem widoczniejszą i wypuklejszą stawała się maska tragiczna, poczynająca twarz jej oblekać. Na tył głowy wciąż zsuwający się kapelusz odkrywał czoło, które brózdy zgryzoty we wsze strony ryć poczynały i pod którem wielkie, piwne oczy bywały czasem aż do dna zmącone, uciekające jakieś, strachliwe i rozmigotane, a czasem ogniem posępnym i stałym gorejące, przywodziły na myśl pochodnie pogrzebowe.
Wiele już dni od przybycia do miasteczka upłynęło.
Na powietrze gorące, na blask słońca złocisty szeroko otwarte było okno w mieszkaniu przewodniczącego, a że dom był jednopiętrowy, niski, przechodnie uliczni widzieć mogli w ciemnawej głębi pokoju pałającą, czerwoną kokardę pani Teresy. Widzieć też mogli jak z szerokiemi gestami rąk ogorzałych mówiła o czemś do mężczyzny, którego tylko wzrost wysoki, kruczy zarost u smagłego profilu i błyszczące ozdoby ubrania, w głębszym cieniu pokoju widzieć było można.
Wysoki, w obcisłym mundurze, zgrabny i wykwintny, twarz miał południowca, wśród kruczego zarostu owalną i smagłą, a w czarnych jak noc oczach płomienistość południowego słońca.
Synem Kaukazu, czerkieskim kniaziem był, w żyłach swych miał zmieszaną krew dwóch narodów zwycięskiego i zwyciężonego, ale w ustach mowę i w sercu uczucia zwycięzców. Dostojnikiem był, topór gniewu i kary trzymającym nad dużą przestrzenią ziemi pożarem objętej i przez nieszczęście oranej coraz szybciej, głębiej. Nosił tytuł kniazia i ludność tej ziemi, nazwisko jego rzadko wymawiając, mówiła o nim wprost i tylko: kniaź.
Dość często pani Teresa do kniazia przychodziła, o pozwolenie widywania się z synami, o możność zaspakajania różnych ich potrzeb prosząc, o bieg i możliwy koniec ich sprawy zapytując.
Nie bardzo umiała prosić. Czasem mówiła.
— Zmiłujcie się, książę, toż to dzieci...
Lecz wnet z tonu prośby wpadała w ton wyrzutu albo przekonywać usiłującej prawdomówności.
— Ja matka! Do mnie tylko dzieci, dopóki nie dorosną, należeć powinny! Ja broni im nie dawałam i do partji iść nie kazałam, bo to jest głupstwo, aby dzieci w takie rzeczy się wdawały, ale skoro uczyniły to głupstwo, ja jedna ukarać mam prawo, mnie oddać ich trzeba, bo mnie jednej Bóg dał prawo i nietylko Bóg, ale ta praca moja, te moje zgryzoty, kłopoty, które ja dla nich...
Tu spostrzegła, że z wezbranego serca skarga wybuchać zaczyna, więc powściągnęła się, milkła, ale nie mogła zatamować drogi łzom, które w oczach jej stawały, szkliste.
Wysoki, wytworny kniaź, oczu z niej nie spuszczając, półsłówkami odpowiadał. Widocznem było, że zadziwiała go i może potrochu bawiła. Ta twarz tragiczna, nad tą co moment przekrzywiającą się kokardą czerwoną, ta głowa śmiało podniesiona, z oczyma oszklonemi powstrzymywaną z całej siły łzą... Przypatrywał się jej, mówić pozwalał.
Mowę jej rozumiał. Dwoma różnemi językami rozmawiali ze sobą, ale rozumieli się wzajemnie. Ramiona krzyżując na piersi i mrużąc zlekka swe południowe oczy, mówił.
— Młodszym synom nie dawaliście broni, sami wzięli, ale starszemu daliście ją... bo dla starszego to nie było głupstwo... co? cha, cha, cha!
Śmiał się zlekka, niezbyt złośliwie, owszem, lekkomyślnie raczej i lekceważąco. W jej oczach łzy jak na zaklęcie nagle osychały. Ze spuszczoną twarzą, ponuro i krótko rzekła.
— Sam wziął, nie broniłam!
— I źle zrobiliście! — żartował jeszcze kniaź. — Ot i zginął starszy syn wasz...
Podniosła głowę i przerwała.
— Za dobrą sprawę, za świę...
I nie mogła dokończyć wyrazu, bo połknięte łkanie gardło jej zdławiło.
Kniaź odwrócił się i urzędowym tonem zapytał, poco dziś przyszła i czego od niego żądała.
Innym znowu razem zauważył.
— Atmosfera w domu widać taka była, skoro malczugany malcy tacy zrobić to mogli... Nus, sami przyznajcie, jaka tam u was w domu atmosfera być musiała... a?
Wzruszyła ramionami.
— Atmosfera? A jakaż w moim domu atmosfera być mogła? Wiadomo, że polska. Czy chińską miała być albo angielską? Także pretensja! Polką jestem, i dzieci moje w atmosferze polskiej hodowały się... Ale do walki występować to tym robakom małym nie pora jeszcze była...
Kniaź znowu ku ogromnemu biurku swemu odwrócił się i urzędowym tonem głosu mówić zaczął.
Teraz pani Teresa, przed siedzącym sądzią synów swoich, stojąc, mówiła.
— Bo niech tylko książe zastanowi się i sam powie. Książe jest przecie człowiekiem cywilizowanym, a może i dobrym... Czy ja wiem? W każdym narodzie ludzie i źli i dobrzy bywają. Proszę pomyśleć i powiedzieć, czy to jest sprawiedliwie i czy to jest ładnie, dzieci w turmach zamykać, jakieś śledztwa sądowe nad niemi zaprowadzać? Przecież oni nie dla rozboju, ani dla hulanki, nie dla pieniędzy, ani dla swawoli, ale ze szlachetnego serca, na ofiarę za sprawiedliwość...
Brwi kniazia, jak krucze pióra czarne, drgnęły, rozdęły mu się nieco cienkie, wrażliwe nozdrza, z ust purpurowych wyszło syknięcie gniewne. Ze sprzętu, na którym w postawie niedbałej siedział, wstał i wyprostowany, ironicznie mówić zaczął:
— Za wiele mówicie i... za śmiało! Patrzcie, abyście sami nie znaleźli się tam, gdzie są wasze małe gieroje (bohaterzy).
Ruchem tak nagłym, że aż czerwony motyl u szyi jej podskoczył, pani Teresa głowę w tył odrzucila i zawołała:
— A jeżeli znajdę się tam, gdzie są dzieci moje, to i cóż? Także groźba! Dręczycie innych, dręczcie i mnie. Gotowa jestem. O dzieci swoje lękam się, nie o siebie!
Ale w chwili, gdy to mówiła, spojrzenie kniazia pobiegło za otwarte okno i nieprędko już powrócić do niej miało. Spotkać się musiało z czemś bardzo miłem i pociągającem, bo razem z uwagą całkowicie się od niej odwróciło.
Z wyrazem zachwycenia, może rozkochania, najpewniej pożądania namiętnego, kniaź patrzał na stojącą pośród wązkiego chodnika Inkę. Za otwartem oknem postać jej ukazywała się, jak obraz blaskiem słonecznym zamalowany, ramami otoczony.
Na tle słonecznego blasku stała piękna dziewczyna, w wiośnie życia, w śnieżnej bieli sukni, w jasnem złocie włosów, w zadumie marzącej, smętnej i niewymownie słodkiej.
Więcej niż linje rysów i kształty kibici uderzał w niej i oczy ludzkie do niej przykuwał ten wyraz słodyczy niewymownej, delikatności niemal rozwiewnej, smętku marzycielskiego. Zdawać się mogło, że tuż, tuż skrzydła rozepnie i do nieba uleci, albo śpiewem anielskim rozebrzmi, albo z tęsknoty za rajem łzami brylantowemi zapłacze.
Na wyjście matki z domu tego czekała. Niewiedzieć dlaczego naparła się dziś iść z matką. Dla pani Teresy właściwie było to: niewiedzieć dla czego; ona wiedziała.
— Zaczekam na ulicy wyjścia mamy stamtąd...
Czekała. Stała na chodniku i powolnym ruchem wzniesionych ku górze źrenic, ścigała białe kwiaty, pływające po błękitnem morzu, niemniej wiedziała i czuła, że przez otwarte okno patrzą na nią, lgną do niej, ogniem ją oblewają oczy męskie, czarne i płomienne, piękne oczy.
Rumieniec czerwieńszy, niż po delikatności cery i kształtów jej spodziewaćby się można, co chwilę aż po brzegi włosów twarz jej powlekał i znikał, aby po chwili, jak zorza, wypłynąć znowu, — różowe usta czasem drgały. Kniaź rumieńce i drgnienia wzrokiem chwytał, z pomiędzy warg purpurowych błyskały mu w uśmiechu białe zęby. Wiedział, że ona wie o nim, choć na niego nie patrzy, tak jak ona czuła, nie patrząc, że on ją pochłania wzrokiem. Była to rozmowa bez słów. Nie po raz pierwszy pomiędzy Inką i kniaziem się zdarzała.
Wnet po przyjeździe swym do miasteczka Inka uderzona została postaciami, ubraniami, wielu cechami ludzi, którym podobnych nie widywała dotąd nigdy. W mundurach obcisłych, wyprostowani i mnóstwem świecących ozdób błyszczący, mieli w sobie ten rodzaj elegancji i gracji, który zawsze i wszędzie ludziom wojskowym towarzyszy, ale który dla jej oczu był nowym zupełnie, nie podobnym zupełnie do tego ich rodzaju, wśród którego wzrosła.
Ruchy ich, brzmienia głosów, śmiechy rozlegające się często na ulicy i we wnętrzach domostw, miały w sobie tę śmiałość — i wesołość, z jakiemi chodzi po świecie i patrzy na świat — siła. Siła oręża, pobrzękującego o kamienie bruku i rzucającego w świetle słonecznem połyski jak stal ostre i jak złoto świetne. Siła ogromu, który zwyciężał nieraz i był pewnym, że zwycięży znowu. Siła ciał zahartowanych w musztrach, nie rozsłabionych w myśleniu, które całe i z chciwością podają się ku radości życia i jego rozkosznym użyciom. I jeszcze: jakiś rozmach szeroki, jakaś hulaszcza swoboda i zwycięska, tryumfująca duma.
W szeroko od ciekawości otwarte oczy dziewczyny rzucały się, wyobraźnię jej ku sobie ciągnęły, nowość, egzotyczność, błyskotliwość, pewnego rodzaju malowniczość. Bił w nią stamtąd powiew jakiś nierozumiany, nie nazwany, lecz upalny, woni jakichś, radości nieznanych i nie nazwanych pełen...
Zaczęła roić.
W ciasnej, brzydkiej, dusznej izdebce zajezdnego domu, w upale nocy letnich, obok matki po całodziennych trudach i wzruszeniach śpiącej, zaczęła roić.
— To są rycerze. Rycerskie postawy i ubiory.
Przypominała sobie Julka do partji odjeżdżającego, prostą jego odzież, pasem skórzanym objętą i wózek jednokonny, z powożącym Teleżukiem o baraniej czapie. Takie to było proste, pospolite, prozaiczne.
Przypominała sobie rozmowy i twarze pana Gustawa, młodych Konieckich, Julka i innych jeszcze z tej młodej gromadki, którą znała. Tacy w czasach ostatnich zamyśleni bywali, poważni. Poważnemi rozmowami zajęci i takie to bywało smutne... nudne!
A ci są tak weseli, pewni siebie i na tak szczęśliwych wyglądają, jakby żadne nieszczęścia, ani niebezpieczeństwa, ani smutki, ani nudy na świecie nie istniały.
Dobrze też im pewnie na świecie!
Niektórzy wprawdzie noszą czarne opaski na czołach. Ranieni znać w bitwie... może tej samej, w której Julek! Ile razy przypomni sobie o nim, serce jej uszki pokazuje i oczy stają się wilgotne. Ale bo i poco to ludziom wojny sobie wytaczać i nawzajem zabijać, męczyć? Wiedziała wprawdzie dokładnie, wiedziała po co i o co ta wojna, lecz wszystkie inne myśli tłumiła w niej myśl:
— A ja co temu wszystkiemu winną jestem? Za co ja mam pokutować?
I serce z uszkami, głęboko do wnętrza wtulonemi, milkło, a głosy inne, nierozumiane, nienazywane, z gwałtem, z gniewem, z niecierpliwością wołały.
— Mnie wszystko jedno! Ja chcę życia, radości, świetności! Ja chcę szczęścia!
Tak roiła śród nocy, a zrana w świeżo kupionym, ładnym kapelusiku ulicą miasteczka biegła. Dotąd, udręczeniem jej było, że takiego nie miała; uczucie wstydu, wprost cierpienia dotkliwe sprawiał jej ten, w którym przyjechała ze wsi.
O tem, aby od matki nowy otrzymać, myśleć było niepodobna. Więc po krótkiem wahaniu poszła do jednej z towarzyszek starszych, majętniejszych i z najwdzięczniejszem przymileniem się swem poprosiła: pożycz. Nie spotkała się z odmową i teraz w kapelusiku nowym i ślicznym ze sklepu, w którym nabyła go, wybiegła, gdy uderzyła ją, wprost jak dwa płomienie uderzyły w nią i warem ją oblały oczy idącego naprzeciw niej mężczyzny, jak noc czarne oczy, wśród smagłej twarzy, pod kruczemi, brwiami pałające. Jak dotknięcie żelaza rozpalonego spojrzenie to w policzki ją zapiekło. Słyszała, czuła, że on z drogi swej zawrócił i szedł za nią. Wiedziała, kim był. Parę już razy zdaleka go była dostrzegła. On może po raz pierwszy spostrzegł ją i zauważył. Ale jak zauważył! Ślepiec chyba nie dostrzegłby wytrysłego mu na twarz wyrazu zaciekawienia i nagłej ekstazy miłosnej.
Idąc i za sobą słysząc stąpanie jego równe, silne, myślała.
— Jaki wysoki, zgrabny. I ten mundur jego, zdaje się, że aż iskrzy się, aż pała...
Iskrzyły się, pałały w blasku słonecznym ozdoby bogatego munduru kniazia.
Kniaź! Nie znała dotąd ludzi tytuły takie noszących, bo w ich rodzinnej okolicy jej nie było. Czarem powiało na nią od wyrazu tego. Nie myślała o tem, skąd czar pochodził. Pochodził z wyobrażenia o bogactwie, potędze, z niepospolitości również i nowości. Nieraz już przedtem czuła ciekawość: jak wyglądać może człowiek, mający tytuł księcia. Teraz wiedziała. Był młody, piękny, świetny.
Aż do bramy zajezdnego domu, w którym z matką mieszkała, szedł za nią. Chciał może dowiedzieć się, gdzie mieszka i dłużej na nią patrzeć. Słyszała wciąż za sobą kroki jego równe, silne, czasem ostrogą srebrną pobrzękujące. U bramy domu stanęła i profilem ku ulicy obrócona na niego spojrzała, lecz kędyś w górę, w górę. Miała z tem spójrzeniem wyraz tęsknoty niewymownej, czystości anielskiej i wiedziała o tem. On zaś, na chodniku przystanąwszy, patrzał wprost na nią, śmiało i ciekawie, z zachwyceniem. Trwało to bardzo krótko, może pół minuty, lecz zadzierzgnęło pomiędzy nimi nić, której on zniknąć nie pozwolił. Kilka już razy odtąd znalazł się na jej drodze i słuchała potem rozlegających się za nią stąpań jego równych, silnych zlekka i czasem, srebrem ostrogi pobrzękujących. Kilka już razy policzki jej oblały się warem, gdy oczy na sekundę, na czas mrugnięcia powieki, spotykały się z jego czarnem, płonącem spojrzeniem. I książęcem. I spływającem na nią z pośród świetnego munduru.
Ale nie zamienili się dotąd słowem żadnem. Była to dotąd niema gra szukających się nawzajem wzroków i wyobraźni, krzyżujących się z sobą nici, które elektrycznością napojone... Lecz pocóż gry takie opowiadać? Rzecz to powszednia i powszechna, pospolita i na wszystkich szczeblach, żywego stworzenia znana. Ince jednak wydawało się przygodą nadzwyczajną, tryumfem upajającym, przedsmakiem czy przebłyskiem nad wszystko miłego i upragnionego...
Teraz ujrzała matkę, opuszczającą mieszkanie kniazia z zupełnie prawie wygładzonemi na czole zmarszczkami, z radością w oczach do córki przypadła.
— Chodźmy! chodźmy! Jakże długo czekać na mnie musiałaś! Ale cieszę się! Przyrzekł wydać rozporządzenie, aby Olek przez parę tygodni jeszcze w szpitalu pozostał. Wzmocni się trochę, chłopak w wygodach lepszych i może przestanie lękać się tak okropnie celi więziennej. I codziennie z obydwoma widywać się nam pozwolił. Tak, mnie i tobie. Ja nawet dla ciebie nie prosiłam. Sam powiedział: „może i dla córki pozwolenie weźmiecie; trzeba, aby siostra braciszków gierojów odwiedziła“. Nie rozumiem, skąd on wie, że ty na świecie jesteś. Ale zresztą nic dziwnego, nie wszystko o nas wiedzą.
Po drobnych ustach Inki uśmieszek się przewinął. Nie spostrzegła go pani Teresa, myślami i troskami swemi zajęta.
— Do szpitala, do Olka teraz polecę, powiem mi, że go jeszcze ani dziś, ani jutro do turmy nie wezmą, a potem dowiem się, co z Jankiem dziś... bo wczoraj taki był jakiś zdesperowany, posępny, że aż mnie strach zimny oblał. A ty pójdziesz ze mną do braci?
— Nie, mamciu, pani Awiczowej i Tosi przyrzekłam, że dziś u nich... że dziś u nich w szyciu jakiemś pomogę...
— Kiedy przyrzekłaś, to dotrzymaj i dobrze, że choć trochę robotą jakąś się zajmiesz... Idźże do Tosi w tę stronę, a ja do Olka pójdę w tamtą...
U zbiegu dwóch ulic stanęły; pani Teresa rzekła jeszcze:
— Wiesz, Inka? ten kniaź, to może i niezły człowiek! Nie wytrzymałam dziś i może zanadto prosto z mostu prawdę mu nagadałam, aż nasrożył się — plecami do mnie, a twarzą do okna się odwrócił. Ale prędko jakoś złagodniał i z wielką grzecznością wszystko, o co prosiłam, zrobił.
Przez oczy i usta Inki znowu uśmieszki przeleciały, ale pani Teresa już na nią nie patrzyła; pędziła, leciała w stronę szpitala więziennego.
Była już tam nieraz. Wkrótce po przybyciu tutaj znalazła się w tej sali widnej, dużej, gdzie na szeregach pościeli szczupłych, leżały postaci w białe płótna owinięte, sztywne. Sztywność ciał i ciasność obejmujących je opasek, czyniły je podobnemi do mumji, na dnie sarkofagów wyciągniętych, lecz w białem świetle, które salę przez nieosłonięte okna zalewało, jak wypukłorzeźby z żółtego wosku odrzynały się od bielizny twarze, z rysami przez wychudnięcie zaostrzonemi i oczyma, pałającemi gorączką lub bólem. I jak nad mumjami, gdy dźwignięte są w górę wieka sarkofagów, unosiły się nad postaciami temi wonie mdłe, ckliwe, wonie ziół i minerałów, na leki przerobionych, zaprawione zlekka zapachem krwi.
Ranieni w zbrojnych walkach z obydwóch stron walczących.
Na jednej pościeli leżała postać, od wszystkich innych mniejsza, w wyszczupleniu swem i spowijającej się bieliźnie zupełnie mała; zdaleka już poznać można było, że dziecinna. Wychudłą była, twarz miała żółtą, z rysami wyostrzonemi i oczyma, które śród nich błękitnością turkusów świeciły.
Gdy pani Teresa po raz pierwszy do sali tej wchodziła, dziecko to krzyknęło: Mama! i ruchem namiętnym padło w objęcia, które je długo obejmowały, kołysały, do piersi tuliły bez słów. A potem:
— Robaku mój! Skarbie mój! Dziecko ty moje nieszczęśliwe, najmilsze! A cóżeście wy najlepszego razem z Jankiem uczynili! Czyż ja mogłam przypuszczać, aby wam to w głowach powstać mogło! Toż dzieciaki z was jeszcze, siły nie mające, nic o takich rzeczach nie wiedzące i nie umiejące... Ach, złe wy dzieciaki, niegodziwe, żeby taką biedę na siebie i na mnie...
On ręce jej pocałunkami pożerając, ze szlochami szeptał.
— Niech mamusia nie gniewa się, niech mamusia przebaczy... my mamcię nieszczęśliwą uczynili, ale myśmy myśleli, nam zdawało się, my w sobie czuli...
Z nową mocą w ramiona go schwyciła, już pocieszając, szepcząc.
— Podrzuciło was coś w górę, biedaki moje, jak te listeczki, które wiatr podrzuca ku niebu wysokiemu, ku pięknej gwieździe was podrzuciło... ale przedwcześnie, ale nadaremnie! Chwała Bogu, że żyjecie! Dorośniecie i wtedy... A ja na was nie gniewam się, nie! Za podłe chęci, za podłe postępki, jabym was karała, przeklęła... A tak, to tylko niedorosłość rozumków waszych... nieszczęście...
I zaraz.
— Jakże tam z raną twoją. Czy bardzo boli? Ach ty, robaku mój, biedaku, dzieciaku niegodziwy, najdroższy...
Rana, którą Olek otrzymał, śmiertelną nie była, jednak była ciężką. Coś mu w ramieniu kula kozacka porwała, czy zgruchotała, tak, że dotąd nie wiadomo było, czy kiedykolwiek całkowitą władzę w niem odzyska; przytem na koniach kozackich, na wozach trzęsących bez opatrunku dziesięć mil wieziony, krwi mnóstwo utracił i matczyne tylko oczy poznać w nim tylko mogły pyzatego, rumianego chłopca, który gdy policzki wydął i sapać począł, samowar czy miech kowalski obecnym się przypominały, a gdy się z czego cieszył, to z ramionami w półkrąg nad głową wyciągniętemi, na łokieć wysoko podskakiwał.
Inaczej wcale, niż Olek, powitał matkę Janek.
W celi więziennej, którą z towarzyszem daleko od siebie starszym podzielał, znalazła go milczącym, zamkniętym w sobie, nie po dziecinnemu jakoś ponurym i smutnym. Ręce matki ucałował, ale nie przepraszał, o nic i o nikogo nie zapytywał, mówił mało i niechętnie, w ziemię, albo kędyś w stronę, ze zmarszczką na czole chłopięcem, patrzał. Zaciął się, zaskalił się w uczuciu i myśli, że uczynił dobrze, że uczynić tak był powinien i że tylko nie udało się. Żądłem w sercu, goryczą w piersi, wstydem na twarzy, nieudanie się to mu osiadło. Czasem, wyglądał tak, jakby nagle śruba bólu wkręcać się mu w serce zaczynała; z ust wykrzywionych syknięcie wychodziło, wzrok stawał się osłupiałym albo błędnym.
Raz pokazał matce czerwono-sine pręgi i plamy, które na szyi, rękach, plecach miał od kozackich nahajek i żołnierskich kolb, a pokazawszy, rozpłakał się głośno. Lecz wnet powściągnął płacz.
— Niech mama nie myśli, że ja z bólu! Nie bardzo boli i o ból mniejsza! Ale jak oni... oni... jak oni... śmieli mię bić.
Cała krew uderzyła mu do twarzy, szczupłe ręce zaciskały się w piersi tak mocno, że się paznogcie w dłonie aż wpiły.
Pani Teresa perswadowała.
— Moje dziecko! wyście przecie strzelali do nich; cóż dziwnego...
Porywczo przerwał.
— Ja wiem! ja wiem! Na wojnie, jak na wojnie! I gdyby mię byli ranili tak jak Olka, albo i zabili... ale bić... bić... mię nie mieli prawa! Ja nie niewolnik!
Pani Teresa dziwnie się uśmiechnęła. Boleśniejszemi bywają czasem uśmiechy nad jęki. Z tym uśmiechem, a z czołem w mnóstwo fałd zbiegłem, syna w ramionach trzymając, nad głową mu szeptała.
— Tyś niewolnik... biedny robaczku mój! Otóż to, żeś niewolnik ty... niewolnik...
Nieprędko odważyła się powiedzieć mu o tem, co stało się z Julkiem. Chłopak zbladł bardzo i wargi tak drżeć, że aż latać mu zaczęły. Odwrócił się i z czołem do więziennego muru przyciśniętem, namiętnie szeptał.
— Szczęśliwy Julek! Kochany biedny Julek, szczęśliwy, szczęśliwy!
O tego syna swego pani Teresa więcej jeszcze niepokoiła się, niż o tamtego. Tym którzy ją o synów zapytywali, odpowiadała.
— Janek ciężej od Olka raniony... wewnętrzną ranę ma, utajoną, ale ja ją widzę... Ach, gdybym go do Leszczynki i... gdybym ich obu do Leszczynki zawieźć mogła... W mig obaj by wyzdrowieli... a tak... Bóg jeden wie... Bóg jeden chyba... obroni...
Leszczynka! Palącą tęsknotą tryskające marzenie o raju, wśród tego brudnego, zakurzonego, kamieniami wysłanego, dusznego miasteczka, w tej sali szpitalnej...
Zaogniła się jakoś dnia pewnego rana Olka, dokuczać zaczęła, gorączkę sprowadziła. Pani Teresa w godzinie przepisanej na sposób żaden od dziecka cierpiącego oderwać się nie mogąc, o możność pozostania przy nim, przez noc całą straż i służbę szpitalną ubłagała. Powiedzieć można, że wypłakała sobie tę krótką noc letnią, która na zachodzie około chorego, na cichych szeptaniach z nim jej zeszła, aż on usnął, a ona, w sali, stękającemi oddechami śpiących i mdłemi zapachami leków napełnionej, przy odsłoniętem oknie siedząc i na szmat nieba porannego patrząc, nagle jakoś i strasznie do Leszczynki zatęskniła.
Teraz tam, wzbijają się z nad ziemi mgły poranne, jakby krepy białe rozwlekają się w powietrzu, znikają, a naprzeciw okna jej izdebki, jak raz naprzeciw tego okna, występuje z ciemnej pręgi lasu, rubinowa wstęga jutrzni...
Drzewa w ogrodzie stoją jak z kamieni wykute, tak nieruchome, jak w nieruchomość zaklęte i wsłuchane, w coś wsłuchane, choć nic nie słychać i cisza panuje taka, że szelest ptasiego skrzydła szumem wichru wydać się mógłby. Ale ptaki śpią jeszcze... Niemem powietrzem przelatują tylko lekkie chłodki — dreszcze świtu.
O! przez minutę, przez jedną, odetchnąć tamtem powietrzem porannem, przeczystem...
I raz choćby spojrzeć na łan zoranej ziemi, co pod pręgą lasu i pod wstęgą zorzy wyciąga dłonie, ciemne zagony... na drzewa, których listowie, od występującego z za jutrzni słońca dostaje złotych podszewek... na rosę, która po źdźbłach trawy, po ziarnach piasku, po liściach, poczyna drgać, błyskać, i grać...
Ach zebrać, ach zgarnąć w objęcia dzieci, wszystkie dzieci, które jej pozostały i znaleźć się z niemi w Leszczynce. Jakie marzenie rajskie, jakie pragnienie piekące, rozciągające ciało i duszę na torturach tęsknoty nieskończonej!...
Rozmarzyła się pani Teresa, u okna sali szpitalnej siedząc, roztęskniła się tęsknotą nieskończoną i przez trwanie godziny, doświadczała męki głodu, który nasyconym i pragnienia, które napojonem być nie mogło.
Ale był to w życiu jej tutejszem jakby sen, krótki sen i razem piekielny. Rzeczywistość twarda, sroga, pochłaniała ją, porywała, po bruku miasteczka wciąż z miejsca na miejsce nosiła.
Teraz niosła do Olka dobrą nowinę, że jeszcze czas jakiś w szpitalu zostać będzie mu wolno. Bo niewiedzieć dlaczego, dzieciak począł ogromnie lękać się turmy. Nie był w niej jeszcze nie wiedział, jak wygląda i stworzył o niej sobie wyobrażenie jakieś fantastyczne, straszne. Może dlatego, że był fizycznie słabym, albo że wyobraźnię jego wstrząsnęła owa scena leśna i potem jazda dziwna, fantastyczna, na koniu kozackim, w zmrokach zapadającej nocy. Tulił się do matki z błaganiem.
— Tylko niech mię tam nie zabierają... niech mię nie zabierają do więzienia!...
A Inka, u zbiegu dwóch ulic z matką się rozstawszy, nie w kierunku mieszkania p. Awiczowej i jej córki poszła, ale w tym, który do pewnej, mało uczęszczanej przechadzki publicznej prowadził.
Nie miała ochoty najmniejszej towarzyszyć matce do więzienia i szpitala. Małych braci żałowała czasem, że cierpią, ale były to chwile przelotne; wogóle zaś nie czuła szczególnej do nich tęsknoty, a wzamian, takie miejsca udręczeń i smutku, jak więzienie i szpitale, budziły w niej odrazę taką, jakiej doświadczać musi ryba do suchego piasku, lub jakiej niektórzy ludzie na widok krwi i ran doświadczają. Od atmosfery cierpienia czyniło się jej mdło, nudno, słabo i zaraz po głowie chodzić zaczynały myśli, że wszystko to jakieś niepotrzebne, nieładne, nieznośne i że ona jest wcale do czego innego stworzona. Do czego mianowicie była stworzona, dokładnie tego przed sobą nie określała, ale nieraz widok fruwających ptaków i latających motyli nasuwał jej myśl: „szczęśliwe wolne! bawią się sobie w blasku słonecznym, na kwiatach"!
Dziś dążyła na spotkanie umówione, zaciekawiające i przyjemne, spóźnić się mogła, więc przyśpieszała kroku, a oczy jej przytem niezwykle błyszczały.
Ta nowa znajoma jej, na której spotkanie śpieszy, to bardzo, bardzo miła kobieta, może najmilsza ze wszystkich, znanych jej dotąd kobiet. Poznała ją wczoraj na przechadzce.
Bo, jak w Leszczynce po wpółdzikim ogrodzie, tak tutaj, po niedużym, już prawie zamiejskim parku, często błądziła, bez celu, krokiem powolnym, czasem listki z krzaków smętnym ruchem zrywając, rojąc, na każdą postać spotykaną szeroko oczy ciekawe, a prześliczne, otwierając.
I wczoraj właśnie, gdy po długiem takiem wśród drzew błądzeniu, na ławce pod drzewem usiadła, zbliżyła się do niej ta pani, która przedtem kilka razy na drogach i dróżkach parku z nią się rozmijając, z bardzo miłym uśmiechem jej się przypatrywała.
Nie bardzo już młoda, ale czerstwa i żwawa, trochę zanadto otyła, jednak zgrabna w ślicznie zrobionej sukni z szeleszczącej ce-su-czy, gęsto koronkami przyozdobionej. Na czarnych włosach kapelusik, złożony z kwiatów bzu, nad któremi małe, białe piórka, bardzo lekkie, jak nici srebrnej pajęczyny powiewały. Wesoło się stawało od samego widoku tej twarzy okrągłej rumianej, dobrodusznej, jej oczu, jak dwie czarne perełki świecących jej liljowych bzów na głowie, piórek nad niemi polatujących i złotej biżuterji, wśród koronek migającej.
Na ławce obok Iny usiadła i wnet ku niej z ogromnie miłym uśmiechem się zwracając, ogromnie uprzejmym głosem przemówiła:
— Pozwólcie zaznajomić się! Ja was dawno już spotykam i, patrząc na was, dziwię się, że w takiem brzydkiem miasteczku, taką, jak wy, piękność zobaczyć można.
Gorącym rumieńcem twarz Iny spłonęła i w piersi uczuła rozlewającą się po niej rozkosz. Tak już dawno, dawno nikt na nią uwagi nie zwracał i nic podobnie miłego jej nie mówił. Zcicha, ale uprzejmie odpowiedziała, że nie mieszka stale w tem miasteczku, że ze wsi z matką przyjechała.
Nieznajoma zaśmiała się swobodnie, głośno.
— Wiem, wiem! Ja nawet wiem, jak się nazywacie i kto jest wasza matka. Ją także widuję na ulicy. Ot, można powiedzieć, że córka do matki niepodobna! Wy, przy swej matce, jak kniagini (księżna) przy chłopce wyglądacie...
Z pewnem zaniepokojeniem i zmięszaniem Ina przerwała:
— Moja mama zajęta bardzo zawsze... na ubieranie się i nic takiego nie ma czasu... ale bardzo zacna jest, dobra.
— Ależ ja nie o tem... nie o tem... — z energicznym gestem broniła się nieznajoma. — Ona pewno najlepsza... to nawet widać... Tylko wy na jej córkę nie stworzona... Taka delikatna, biała, z kroszecznemi (drobniutkiemi) rączkami i nóżkami... prosto kniahini, czudo! (wprost księżna, cud!).
Oczkami świecącemi jak czarne perełki, po całej postaci Inki wodziła, wyraz podziwu i zachwycenia twarz jej okrywał. Było w tym podziwie i w tem zachwyceniu coś dziwnie i szczerze naiwnego.
Jeżeli w zaznajamianiu się z Inką i miała uboczny cel jakiś, to jednak niewątpliwie sprawiało ono jej samej żywą przyjemność. Mówiła okaleczoną i wyrazami obcemi łataną polszczyzną, tak jak mówią ci, którzy niedokładnie jej się wyuczyli, albo niegdyś jako ojczystej używali, a potem zapomnieli. Z dalszego ciągu rozmowy okazało się, że była to dla nieznajomej mowa wpółojczysta. Śmiejąc się, mówiła.
— Ja troszkę polka! U mnie ojciec ruski był, a matka polka. Tak mnie troszkę czasem i ciągnie do polaków...
Po twarzy Inki rozlał się wyraz zdziwienia.
— Wy zadziwili się! Czegóż wy tak zadziwili się! Nu, już wiem! Tego, że moja matka była polka, a za ruskiego poszła. Cha, cha, cha, cha! U was predrazsudok (przesąd) jest, że tak żenić się albo za mąż wychodzić nie trzeba... Nu, głupost' to, pustiaki! (głupstwo, drobnostki). Biedną dziewczyną była i, kiedy ją dobry los spotykał, czemuby z niego skorzystać nie miała? I czasy wtedy spokojniejsze były, ale to wszystko jedno. W każdym czasie predrazsudki to głupost' i tylko żyć ludziom przeszkadzają. Adnakoż (jednakże) trzeba, abym wam powiedziała, jak się nazywam i kto ja taka.
Powiedziała jakieś nazwisko i poprosiła, aby Inka ją Heleną Iwanówną nazwała. A mąż jej w wojsku służy i jest adjutantem kniazia Borysa Elpidorowicza.
Oczy Inki błysnęły i zupełnie pomimowoli, z nagłem ożywieniem twarzy, powtórzyła:
— Kniazia!
Głośno, swobodnie zaśmiała się znowu Helena Iwanówna.
— Wiecie, kto to kniaź Borys! zauważyliście go! Nic dziwnego! On u nas pierwszy krasawiec (piękność męska) w całem wojsku! A jaki dobry, miły człowiek! Z mężem moim jak brat z bratem żyje i ja sama duszę za niego... Ale pozwólcie dowiedzieć się, jak wasze imię?
— Ina.
Helena Iwanówna ucieszyła się czegoś tak bardzo, że aż w ręce, białemi rękawiczkami ociągnięte, klaskać zaczęła.
— A co? Tak on mnie i mówił. On, znaczy się, kniaź, słyszał raz, jak matka na was imieniem tem wołała, a ja sprzeczałam się i mówiłam, że takiego imienia niema...
Wargami, które trochę drżały, Inka szepnęła:
— Kniaź mówił o mnie...
— A wy myślicie, że on nie mówi o was. My z mężem już całą niedzielę (tydzień) śmiejemy się z niego, że o niczem innem, jak tylko o was, mówić nie może. Boginią was nazywa. C'est une déesse! mówi. Wczoraj spotkał się z wami na ulicy i zaraz do mnie przyszedł. „Wiecie Heleno Iwanówno, mówi — że gdyby ją do Petersburga zawieźć i na wielkim świecie pokazać, wszystkimby głowy pozawracać mogła". A jemu samemu to już i dobrze zawraca się od was w głowie. Nu, ale ja sobie gadam i gadam, a mnie do domu czas! Pozwólcie dowiedzieć się, jak imię waszego ojca?
— Ojciec mój oddawna już nie żyje. Na imię było mu Juljan.
Biedniażka wy! (biedaczka) tak rano (wcześnie) bez ojca zostaliście i... i z taką matką! Nu, tak do widzenia Ino Juljanówno. A kiedy zobaczymy się? Może jutro znów na spacer tu przyjdziecie? I ja przyjdę. Pogadamy sobie i ja znowu na wasze liczko cudne popatrzę. A o której godzinie? U mnie, o tej porze czasu najwięcej...
Umówiły się, że nazajutrz zejdą się znowu na tem miejscu, o godzinie 4-tej, a teraz już nieco późno jest i Ina śpieszy... śpieszy... Coś ją pcha, na skrzydłach niesie ku tej wystrojonej, wesołej kobiecie, która wczoraj mówiła jej rzeczy tak miłe, tak miłe, że aż spać w nocy nie mogła. Jakby jej kto, wśród ciszy nocnej, do ucha szeptał słowa: C'est une déesse! A potem: „o niczem więcej, jak tylko o was, mówić nie może". I jeszcze: Borys! Borys! Kniaź Borys! Ślicznie imię to brzmi...
Zaszeleściła pomiędzy drzewami jedwabna suknia Heleny Iwanówny, inna niż wczoraj i jeszcze ładniejsza, jak srebrne pajęczynki rozwiewały się na kapeluszu jej małe, białe piórka, gdy ujrzawszy Inę, na jej spotkanie biegła. Kaczkowatym krokiem biegła i z uśmiechem radośnym ręce Iny pochwyciwszy, w oba policzki ją ucałowała. Możnaby z powitania tego wnosić, że znają się oddawna i kochają się serdecznie. Ale też nie udaną i nie obłudną była serdeczność Heleny Iwanówny. Rubaszna i naiwna, była ona owszem samorzutną, szczerą. Potrzebną na coś Helenie Iwanównie była Ina, niewątpliwie, ale że podobała się jej i budziła w niej sympatję, to również było niewątpliwe.
— Przyszliście! Jak to dobrze! Myślałam już, że może nie przyjdziecie i zaczynało mi robić się smutno! Ja was polubiła! Od pierwszego spojrzenia polubiła ja was za waszą młodość, za waszą piękność, za waszą jakąś taką... anielską... Już nie wiem jak powiedzieć! Na was patrzeć, to tak samo jak miód słodki jeść. Za wami wszyscy przepadać muszą! Powiedźcie prawdę: wielu już mężczyzn za wami się włóczyło? Wielu na was żenić się chciało? Może już żenicha... przepraszam... narzeczonego macie? A? powiedźcie!
Pod czułem, wesołem i razem bystrem, świdrującem spojrzeniem czarnych, świecących oczek, rumieniła się Ina, ale zarazem czuła nieopisaną błogość. Czuła, że jest przez tę kobietę lubioną, podziwianą, uwielbianą. Z cichym też uśmieszkiem szepnęła.
— Nikt jeszcze nie oświadczył się o mnie i narzeczonego nie mam. Ośmnaście lat dopiero zeszłej zimy skończyłam.
— Toż to młodość! Boże mój! Jaka to śliczna rzecz taka pierwsza, ranna (wczesna) młodość! Wy, Ino Juljanówno, jesteście jak kwiat, co jeszcze nie zupełnie z puczka (pąka) się rozwinął... Ale zawszeż, jak to być może, abyście żenicha, przepraszam... narzeczonego jeszcze nie mieli? Was już od matki porwać byli powinni... Wy już powinni być niewiestą (narzeczoną) albo i żoną jakiego polskiego pana, wielkiego pana... bo wam trzeba w złocie chodzić, karetami jeździć, na wielkim świecie błyszczeć... Jakim sposobem stało się, że tak nie jest jeszcze? Powiedźcie?
Inka zcicha i z wdziękiem wielkim historię okolicy swej w latach ostatnich opowiadać zaczęła. Żałoba narodowa od lat dwóch... tańców ani innych wesołych zebrań żadnych nie bywało. A potem wszyscy coraz więcej zajętymi być poczęli rzeczami poważnemi, publicznemi i nikt o zabawach, ani różnych... takich rzeczach, wcale nie myślał...
Helena Iwanówna z politowaniem żałosnem i razem wzgardliwem, głową wstrząsać zaczęła.
O miatieżu (o buncie) myśleli... Do miatieża przygotowywali się... do nieszczęścia swego... do zguby swojej...
I zaczęła ubolewać nad nierozwagą, nad szaleństwem tych, którzy głowami swemi mur przebić próbowali, którzy z motyką na wojnę przeciwko słońcu wybrali się, którzy zdrowe szyje dobrowolnie pod ostry miecz wyciągali, bo Rosja to mur, to słońce, to miecz... a oni co? warjacja jakaś chyba do nich przystąpiła! I po co? o co? za co?
Ina nieśmiało szepnęła!
— Za ojczyznę!
Zostawcie! (dajcie pokój). Ino Juljanówno! zaśmiała się Helena Iwanówna; wy taka młodziutka, powtarzacie coście słyszeli... wierzycie w to, w co wam wierzyć przykazano, a tymczasem na szerokim świecie, którego nie znacie...
Mówić zaczęła o tem, że na szerokim świecie wszyscy rozumni ludzie oddawna już w takie predrazsudki (przesądy) wierzyć przestali. Ziemia wszędzie jest jednakowa i słońce jednakowe i człowiek szczęśliwym albo nieszczęśliwym być może tak samo w jednym kraju, jak i w innym. Ot naprzykład matka jej: polką urodziła się, za ruskiego poszła i cóż jej złego stało się? Nic wcale. Naprzeciw (przeciwnie). Wesoło sobie życie przeżyła i już córkę swoją przed śmiercią dobrze za mąż wydała. Albo kniaź Borys Elpidorowicz. Przecież ojciec jego czerkiesem był i za młodu nawet do zbuntowanych należał, razem z Szamilem przeciwko Rosji wojował, ale potem do rozumu przyszedł, wiarę ruską przyjął, na ruskiej ożenił się, wielkim generałem został i ot, syn jego o czerkiestwie swojem już i zapomniał! Takich ludzi na świecie pełno jest i to są rozumni ludzie. Bo jeżeli nawet i dopuszczać (przypuszczać) pojęcie ojczyzny, to przecież do wielkiej, silnej, szczęśliwej przyjemniej i wygodniej jest należeć, niż do małej, słabej, upokorzonej (podbitej). Trzeba tylko rozum mieć, a zaraz pokaże się, że wszystkie te predrazsudki, to tylko męki różne ludziom zadają, a czasem nawet i zgubę im przynoszą, jak teraz naprzykład tym, którzy ten bezrozumny miatież podnieśli...
Mówiła z przejęciem się, z zapałem. Znać było, że we wszystko co mówi, bardzo szczerze i bardzo naiwnie wierzy. Małe, białe piórka, trzęsąc się nad jej kapeluszem, słowom jej potakiwać się zdawały. A Ina, w milczeniu, nie potakując i nie zaprzeczając, słuchała. Zaprzeczać odwagi by może nie miała, bo Helena Iwanówna, wydawała się jej kobietą rozumną i świat dobrze znającą, ale i chęci nie czuła, bo słowa słyszane zgodnie jakoś odpowiadały temu, o czem przelotne, lękliwe i niejasne myśli przez własną jej głowę przelatywały. Milczała i ze smutnie pochyloną twarzą oskubywała listki z zerwanej przedtem gałązki krzewu. Aż na zatrudnionych tą robotą drobnych jej rękach, spoczęła pulchna, białą rękawiczką ociągnięta dłoń Heleny Iwanówny.
— Czego wy taka smutna, Ino Juljanówno! Wam do twarzy z tym smutkiem, ale mnie was żal i jaby chciała pocieszyć was, rozweselić! I kniaź zauważył, że u was wyraz twarzy taki smutny czasem, smutny. Wczoraj on do mnie mówił: „ona, Heleno Iwanówno z tym swoim smutkiem tak wygląda, jak angieł (anioł), któremu do nieba ulecieć chce się... Ale jaby zobaczyć żądał jak ona śmieje się... Mnie ciekawość bierze zobaczyć, jak ona wygląda, kiedy ją wesołość opanuje, kiedy szczęście na twarzy jej zaświeci“. Nu, to wy, Ino Juljanówno, jak kiedy jego spotkacie, uśmiechnijcie się, wesoło uśmiechnijcie się... on taki szczęśliwy będzie... Ale co to? Widzicie? Jakie to przysłowie polskie... moja matka często je powtarzała... O wilku mowa, a wilk...
Umilkła i rozpromieniona z uśmiechem szerokim, ku nadchodzącemu kniaziowi przyjacielsko i porozumiewawczo głową wstrząsać zaczęła.
Wśród drzew małego parku w świetnym mundurze, wyprostowany, wysoki, zgrabny iskrzący się i błyszczący, szedł krokiem swoim równym silnym, zlekka srebrem ostrogi brzęczącym i w pobliżu dwóch kobiet na ławce siedzących znalazł się, rękę ku czołu w ukłonie wojskowym podniósł. Ale na Helenę Iwanównę, którą ukłonem tym witał, nie patrzał. Z pod brwi kruczych czarne jego spojrzenie w twarzy Iny utkwione było takim wyrazem, jakby ją niem przebić, spalić, lub wchłonąć w siebie pragnął.
A ona z oczyma ku niemu podniesionemi, z łuną rumieńca na twarzy uśmiechnęła się. Uśmiech to był figlarny trochę i rzewny, trochę nieśmiały i zalotny. Jemu zaś na twarz sprowadził błyskawicę radości, w której zajaśniała, zadrgała i rozbłysła wzajemnym uśmiechem koralowych warg. Nie zatrzymał się jednak, kroku nawet nie zwolnił, poszedł dalej i wkrótce za drzewami zniknął.
Helena Iwanówna, cała jakaś roześmiana, rozedrgana, szeptała:
— Dlatego nie zatrzymał się i przy nas nie usiadł, że jemu nie wypada. Na takim wysokim postie (stanowisku) znajduje się, że ostrożnym być musi i na każdy swój krok zważającym. Ale przeszedł tędy, to tylko dla tego, ażeby na was spojrzeć. Jemu tędy droga nigdzie nie prowadzi, tylko słyszał odemnie, że wy tu o tej porze... Ale czego wy tak pobledliście, gołąbko? Czego wy taką staliście się bledziutką? Serduszko widać zabiło mocno? co? powiedźcie szczerze. Ja nikomu nie powiem... Polki skryte są, wiem o tem i dumne... one o lubieniu swojem nie łatwo mówią... ale wy inna niż wszystkie... młodziutka, szczera, taka prosta... powiedźcie, zabiło mocno serduszko? podoba się wam nasz kniaź krasawiec co? co?
Ina rzeczywiście pobladła tak, jakby krew wszystka do serca jej zbiegła. Z twarzą pochyloną i piersią szybko dyszącą, odszepnęła.
— Tak. Bardzo!
A Helena Iwanówna nisko ku niej pochylona, mówić zaczęła, że cóż w tem dziwnego, że to takie proste, naturalne i nawet śliczne, poetyczne wzruszające. Oboje młodzi, piękni. On, choć młody, taką karjerę już zrobił, tak wysoko stanął i stanie wyżej jeszcze bo tu, w miasteczku tem i w tym kraju nie zostanie długo, nie! Lada tydzień, lada dzień może, otrzyma wezwanie do stolicy na stanowisko wyższe... A jaki dobry! Dopóty starał się, prosił, pisał, dopóki i dla męża Heleny Iwanówny miejsca wyższego i znowu u boku swego, nie otrzymał. I oni więc oboje razem z nim do stolicy wyjadą lada dzień, lada tydzień, czego zresztą Helena Iwanówna bardzo pragnie, bo tu żyć nie wesoło. Co za porównanie z życiem w takim Petersburgu! Nu, ale jej pora już do domu powracać...
Wstała z ławki.
— Ach! jak mnie trudno rozstawać się z wami! Nu, polubiłaż ja was! Ot, wiecie co? Chodźcie wy do mnie! Odwiedźcie mię! Zaprowadzę was do mieszkania swego! Chodźcie duszeńko, gołąbko!
Serdecznie, mocno ręce Iny w swoich ściskała, w oczy jej czule patrząc.
Nigdy może niczego Ina nie pragnęła tak gorąco, jak pójść z tą kobietą i słuchać ją mówiącą o jej piękności i... o kniaziu. Jednak wahała się.
— Niewiem doprawdy... bo, gdyby mama dowiedziała się... gdyby znajomi...
Śmiechem znowu wesołym i trochę urągliwym wybuchnęła Helena Iwanówna.
— Matki boicie się! tego, co znajomi o was powiedzą! Głupost', broście (porzućcie) wy te głupości, Ino Juljanówno! U was polaków, predrazsudok propast'! Jak zaczniecie: a Pan Bóg? A ojczyzna? A matka i ojciec? A grzech? A ksiondz? A ludzie? to człowiek w tem całe swoje szczęście utopić może! Broście to wszystko! Chodźcie do mnie! Pokażę wam dwie suknie, które mi mąż w siurpryz (niespodzianka) z Petersburga sprowadził. Nikogo teraz nie będzie u mnie. We dwie sobie pogadamy. Czekolady filiżankę wypijecie. Chodźcie!
Ina, ruchem nagłym, z oczyma nagle roziskrzonemi, ramię na szyję jej zarzuciła i miękkiemi swemi, kociemi ruchami, cała przytulając się do niej, zaszeptała.
— Pani dla mnie taka jest dobra, dobra! Nikt dla mnie tak dobrym nie jest, jak pani! U nas wszyscy czem innem zajęci i ja zawsze sama jedna... sama jedna... marzę... tęsknię... I mnie nikt nie rozumie... Pani jedna mię zrozumiała... Z panią tak miło, tak wesoło, przyjemnie. Pójdę! Niech już tam sobie co chce będzie! Pójdę z panią! Chodźmy!

VI.

Prawdę mówiła Inie Helena Iwanówna, że lada dzień lub tydzień kniaź na stanowisko wojskowe inne mianowanym i do stolicy państwa wezwanym miał zostać.
Niewiele dni minęło, odkąd Ina poraz pierwszy nową znajomą swą odwiedziła, gdy po miasteczku rozbiegła się wieść, że kniaź bardzo wkrótce ma je opuścić a na urzędzie, przez niego dotąd sprawianym, zastąpi go ktoś inny.
I wnet nad myślą, wyobraźnią, nadziejami i obawami mnóstwa ludzi potężnie zapanował krótki wyraz: kto?
W momentach głębokich skłóceń burzliwych zbałwanień uczuć i spraw ludzkich, gdy z pomiędzy nich znika spokojna postać prawa, a z mieczami zapędliwemi w czerwonych rękach zawisają nad niemi gniew i zemsta, wagi niezmiernej nabiera ręka, oręż gniewu i zemsty dzierżąca.
Bywają wówczas ręce więcej albo mniej czerwone; takie, które zabijają, i takie, które tylko ranią, takie, które wytaczają morza łez i krwi, i takie, z pod których wylewają się tylko ich strumienie.
I bywają również na ziemi takie momenty i miejsca, w których rany srogie miast śmiertelnych strumieni łez i krwi, miast ich morza — wydają się szczęściem.
Z pomiędzy czerwonych rąk, które teraz nad krajem tym zawisły, ręka kniazia nie była najczerwieńszą. Była ona od wielu innych mniej zaciętą i mściwą.
Może dla tego, że płynęła w niej krew ludu niedawno jeszcze wolnego i wolność swą miłującego, albo, że kierowało nią serce, w stronę radości życia całe przechylone, jej tylko namiętnie pożądające, a we wszystkiem innem widząc jedynie drogi, które do niej wiodły.
Nie była to już wiosna, lecz był to już prawie schyłek lata. Była to pora odlotów nadziei, nalotów klęsk.
Mury gmachu więziennego rozsadzała liczba mieszkańców coraz wzbierająca, więc przelewano ją do budynków innych, licznych, bagnetami zbrojnych straży najeżonych. Deszcz wyroków spadał na dachy tych budynków i wyprowadzał z pod nich ludzi na Sybir, do katorgi, na szubienicę. Padał deszcz ten z pod rąk sędziów. Tutaj sędzią najwyższym był dotąd kniaź, a teraz...
— Kto? jaki? Co zmiana przyniesie?
Dla tłumu głów osiwiałych i głów niewieścich, które się tu dokoła więzień zbiegły, była to zagadka, ociekająca krwią. I było to widmo czegoś niewiadomego, na którem serca i wyobraźnie, upatrywały mniej albo więcej gęste plamy krwi. Serca drżały, wyobraźnie bujały po polach grozy.
Pani Teresa miała dotąd nadzieję, że chłopcy oddanymi jej zostaną. Kniaź był dla niej uprzejmy, coraz więcej nawet uprzejmy, a przytem roztargniony, czemś dalekiem zajęty.
— Śledztwo jeszcze nie skończone — mówił — bądźcie cierpliwi; gdy śledztwo skończonem będzie, zobaczymy, co z waszymi małymi gierojami robić...
I zaraz o czem innem bardzo widocznie myśleć zaczynał. Nie przywiązywał do postępku dzieci tych wagi zbyt wielkiej...
Może sam braci młodszych, małych jeszcze ma — myślała pani Teresa — albo poprostu serce dobre. Czemużby nie? W każdym narodzie zdarzają się ludzie źli i ludzie dobrzy...
A teraz, ten nowy jakiś przyjdzie... przed samym wyrokiem właśnie. Jakiś człowiek nowy, niewiadomy, nieznany, obcy, może nienawidzący, może okrutny wyrok na Janka i Olka wydawać będzie.
W głowie jej się od myśli tej mąciło i żądło bólu tak w serce kłuło, piekło, że nigdzie długo ustać ani usiedzieć nie mogąc prędzej jeszcze niż zwykle od znajomych do znajomych biegała po wiadomości, po rady.
Wiadomości? jakież? Nikt jeszcze nic nie wiedział. A rady? Jedna tylko była: czekać cierpliwie.
Pani Teresa w gniew wpadała.
— Także rada! Cierpliwą mam być, kiedy mi dzieci w oczach nikną!
Istotnie do nieruchomości i zamknięcia więziennego do napełniającego cele więzienne wiecznego zmroku nie nawykali, chłopcy w oczach nikli, nakształt kwiatów, powietrza i słońca pozbawionych, więdli. Obaj już teraz byli w turmie, ale nie razem. Widywać się nawet im nie pozwolono. Śledztwo skończonem jeszcze nie było. Świadków wezwano: Teleżuka, żonę jego włościan ze wsi, najbliżej z Leszczynką sąsiadującej. Wśród ogromnego nawału spraw, żadnej rychło załatwić nie było podobna.
Janek tymczasem coraz głębiej pogrążał się w tej melancholji dziwnej, w którą czasem nieszczęśliwie dzieci zapadają. Zdawać się może wtedy, że drobne duszyczki ich kołyszą się nad otchłanią, której ciemności przejrzeć nie umieją i z nad której odlecieć nie mogą. Raz, w przystępie rozczulenia zwierzył się matce.
— Mnie ciągle i ciągle chodzą po głowie myśli, dla czego świat jest taki? dla czego są na nim takie niesprawiedliwości i nieszczęścia? Dla czego ludzie nie są lepsi? Dla czego z chęci i zamiarów najlepszych, skutki najgorsze wynikają? A kiedy tak już na świecie jest i być musi, to — poco żyć? I tak mi czasem, mamciu, nie chce się już żyć! I tak mi źle... Chciałbym nie myśleć o tych rzeczach... ale nie mogę... muszę... Mamcia mówi, że trzeba zgadzać się z wolą Boga bo On mądry jest i wie, dlaczego tak świat stworzył... To prawda... ja wiem... chciałbym... ale nie mogę... I tak mi źle...
Z głową obu dłońmi objętą, zgarbiony, w podłogę więzienia wpatrzony, jak mały desperat, zwątlałą postać swą w obie strony kołysał.
I dusza jego niedorosła kołysała się nad otchłanią życia, w demony, zamieszkujące ją, wpatrzona, truchlejąca...
Innym razem przez całe dwa dni żywności żadnej tknąć nie chciał i, na błagania matki głuchy, rozjątrzony, ponury, w ciemnym kącie celi siedząc, milczał tak uparcie, że ani jednego słowa wydobyć z niego nie mogła. A na trzeci dzień, gdy przyszła, ukląkł przed nią i wyznał, że postanowił był życie sobie odebrać... Innego sposobu żadnego nie mając, przez zagłodzenie się... Ale to bardzo trudny sposób, długi... nie wytrzymał, okropnie się wstydzi tego, że nie wytrzymał, choć z drugiej strony może to i dobrze stało się, bo tej jeszcze przykrości matce nie sprawił...
Tym razem nie sprawił, ale któż panią Teresę mógł upewnić, że innym razem znowu ta sama myśl nie zaświta mu w głowie, która znajdzie sposób łatwiejszy, krótszy...
A z Olkiem inna znowu była bieda. Tego rana zupełnie jakoś zagoić się nie mogła i osłabiony coraz chudszy, ciągle matkę o przebaczenie błagał, do stóp jej rzucając się, płacząc. Poczucie winy popełnionej tak głęboko w serce dziecinne mu zapadło, że aż obudziło w niem skruchę wyegzaltowaną i niezdrową. U nóg matki leżąc, najsroższemi wyrzutami siebie samego obarczał, przestrogi im obu przez Julka dawane przypominał i powtarzał. Pani Teresa gniewem udanym uspokajać go próbowała.
— Także mazgajstwo! Płaksa i mazgaj jesteś!
Ale na wspomnienie o Julku sama zalała się łzami i malca od stóp swoich podźwignąwszy, na ławie obok siebie sadząc, zapytywała:
— Cóż więcej wam powiedział? Co on wam w czasie ostatniej tej przechadzki z wami mówił? Przypomnij sobie dobrze... powtórz wszystko...
A gdy Olek słowa brata, dobrze zapamiętane, powtarzał, jej się zdawało, że słyszy głos z tamtego świata mówiący i zapragnęła, ach, jak zapragnęła przestąpić granicę dwóch światów i na tamtym najstarszemu dziecku swemu, najrozumniejszemu, najlepszemu na pierś już męską, na pierś już opiekuńczą, przyjacielską, paść, krzycząc: „patrz, jakam ja biedna, ratuj!"
Oprócz tej biedy z synami uwięzionemi, miała jedną jeszcze, gorzką i ciężką, o której nikomu nie mówiła, którą, owszem, przed ludźmi taiła, lecz o której myślała, gdy czerwoną kokardą swą, dobrze już przybrudzoną i zgniecioną zdaleka świecąc, od Janka i Olka do mieszkania swego ulicami miasteczka biegła.
Przez okno jednego z niskich domków patrzało na nią biegnącą kilka znajomych twarzy i jedna, wskazując ją innym, wymówiła:
— Hekuba!
Młodziutki głosik jakiś zapytał:
— Co to Hekuba?
A ten sam, co wprzódy, wyjaśniać począł:
— Prjama, trojańskiego króla żona, która u zwalisk Troi, z żalu po synach pobitych i córkach porwanych...
Ktoś inny przerwał.
— Przecież pani Teresa synów tylko... a córki...
Inne głosy mówić, szeptać zaczęły.
Kto wie? kto wie? kto wie? co stać się może z córką jej ...Iną?
Z Iną działy się rzeczy niezwykłe, dla których rozpoznania p. Teresa nie miała dość czasu i swobodnej myśli, lecz które sprawiały na niej wrażenie mętnego, niewyraźnego, snującego się dokoła niej widma. Niby nic; żadnego widocznego objawu nieszczęścia, ale jakiś gorzki oddech, który zbliżanie się jego zapowiada. Coś nieokreślonego, a dokuczającego powtarzającemi się wciąż ukłuciami w serce. Coś, czemu zapobiedz i czego odpierać niepodobna, bo niema wyraźnej przyczyny i nazwy, co jednak jest, nadchodzi, czyha, wyziewa z siebie wonie trucizny i pierwsze błyskawice burzy.
Ginęła matce z oczu Inka na długie godziny, a zapytana gdzie była usiłowała zrazu tłomaczyć się, albo pieszczotami usta matce zamykać, lecz pani Teresa spostrzegła i czuła, że tłomaczenia były wykrętne, pieszczoty nieszczere. Wkrótce przecież i one ustały. Odpowiedzi Inki stawały się coraz śmielsze, hardsze, często gniewne i niemal wzgardliwe.
— Gdzie byłaś? Dlaczego powracasz tak późno? Mówiłaś, że całą połowę dnia u Konieckich spędzisz. Wiem, że tam ani zajrzałaś? Gdzież więc byłaś?
Inka, która w swoim nowym kapelusiku do izdebki była wbiegła, stanęła jak wryta.
— Moja mamo! Byłam, gdzie mi się podobało... Każdy człowiek na świecie idzie gdzie chce i robi co mu się podoba, a ja przecież niewolnicą niczyją nie jestem i te wieczne indagacje mamy są dla mnie nieznośne, okropne...
Mówiąc to, szarpała zdejmowane z rąk rękawiczki i gorączkowo zarumieniona, niezwykle błyszczącemi oczyma, nie na matkę, lecz kędyś w stronę ukośnem rozjątrzonem spojrzeniem, patrzała. Była wtedy upostaciowaniem uporu i zniecierpliwienia, wrzącego powstrzymywanym gniewem. Nie zawsze jednak mogła, czy chciała, powściągnąć gniew. Wybuchał z niej czasem słowami, których niepodobna było spodziewać się z usteczek tak drobnych, różowych, słodkich.
— Ja nie warjatka, aby mię trzeba było pod kuratelę brać i niech mama faworytów swoich, Janka i Olka, którzy tyle biedy narobili, musztruje, ale nie mnie, która dorosłą jestem i wiem, czego mi trzeba i co robię.
U tej delikatnej, powiewnej, słodkiej i smętnej dziewczyny, z samego dna natury jej zapewne dobywały się szorstkie, grube pierwiastki i było to jakby usuwanie się zasłon aksamitnych z nieciosanego drewna.
Zdumiona i przerażona pani Teresa, ręce załamywała.
— Bój się Boga, Inka, po jakiemu to do mnie mówisz? Także ton! także sposób mówienia do matki!
Z wyraźnem obrzydzeniem końcami palców Inka zdejmowała ze stołu niedojedzoną przez p. Teresę kromkę razowego chleba i szklankę, wypitem przez nią mlekiem pobieloną. Drwiący uśmieszek odpowiedzi jej towarzyszył.
— Czy to do matki innym tonem jak do innych ludzi mówić trzeba? Wiem, wiem, słyszałam... Ale są to, moja mamo, przesądy, o których dawno już rozumni ludzie zapomnieli i tylko... u nas jeszcze...
Milkła, bo teraz pani Teresa w uniesienie wpadała, gniewem wybuchała, wyrzuty jej czyniąc, natarczywie zapytując: kto jej głupstw takich do głowy nakładł? kogo widuje? do kogo chodzi? jakie szaleństwo do głowy jej przystąpiło? Dlaczego teraz wygląda ciągle tak, jakby w gorączce była, nie wiedziała sama co mówi lub czyni?
Inka najczęściej nie tłómaczyła się, nie odpowiadała; czasem jednak gwałtownem jakby poruszeniem wewnętrznem rzucona, przypadała do matki, klękała przed nią i z głową do kolan jej przyciśniętą, jęczała.
— Nie mogę, mamciu, nie mogę inaczej... nie mogę inną być... nie mogę...
Wtedy pani Teresa obejmowała ją, włosy jej głaskała, prosiła.
— Czego nie możesz? Co ci jest? co ci się stało? Iniu moja! curuś! powiedz! wszystko matce powiedz... wytłomacz... uspokój mię...
Ale ona już zrywała się z ziemi i odchodziła, mówiąc:
— Nic, nic, moja mamo! Po co ja mam mówić, kiedy mama nie zrozumie mnie, nie zgodzi się ze mną... my, ja i mama, takie różne jesteśmy, takie inne...
I już słów matki zdawała się nie słyszeć, kędyś daleko, daleko zapatrzona, ku czemuś dalekiemu uśmiechnięta, kędyś daleko myślą, utęsknieniem, marzeniem przebywająca.
Myślą, marzeniem, utęsknieniem przebywała ciągle w ładnie umeblowanym, pachnącym buduarku Heleny Iwanówny, w którym wiele chwil miłych, a kilka cudnych już przeżyła. Kilka już razy jednocześnie z nią na czekoladzie u Heleny Iwanówny był — kniaź.
O, cudne chwile wrażeń nowych i rozkosznych pełne, od szarej prozaicznej rzeczywistości dalekie, dalekie — poetyczne, śliczne!
O, śliczny, miły, zgrabny, wytworny, z takiemi oczyma wymownemi — człowiek!
Książę! Kniaź! jak ten wyraz brzmi dziwnie! Tak zupełnie, jakby blaski złota i kolory tęczy i jeszcze tony wspaniałej muzyki rozlegały się w powietrzu.
Rozmawiali z sobą po francusku. Ona do języków obcych ma zdolność wielką i tego, przez cztery lata u pani Awiczowej spędzone, wyuczyła się wcale nieźle. Ach, jak on widocznie ucieszył się, gdy usłyszał ją mówiącą po francusku. Może myślał, że nie będą mogli rozmawiać z sobą z powodu tej różnicy języków. Jeszczeby! jak mówi Helena Iwanówna.
Ale bo i poco na świecie są te wszystkie pomiędzy ludźmi różnice! Ot, żyliby ludzie z sobą w zgodzie, jednostajnie mówiąc, czując, wierząc i wszystkim byłoby dobrze, i wszystkich by nieszczęść tych nie było. Prawdę mówi Helena Iwanówna, że tylko przesądy ludziom na drodze do szczęścia stają. To jest kobieta bardzo rozumna i dowcipna. Jak zabawnie wyśmiewała wczoraj wiarę w to, że Pan Bóg słucha w niebie tych pacierzy, które ludzie tu na ziemi szepczą. W drugim pokoju — mówiła — siedzisz i nie słyszysz, a jakże z takiej dalekości słyszećby miał? Wszystko to są przesądy, mówiła. Pozbyć się ich tylko trzeba, a zaraz wszyscy na świecie ludzie staną się szczęśliwi i weseli...
Może też oni są tacy weseli, że pozbyli się, jeżeli nie wszystkich jeszcze, to wielu przesądów? Ach! jacy oni weseli! Raz na czekoladę oprócz kniazia, i adjutant jego, mąż Heleny Iwanówny przyszedł, kilku oficerów z sobą przyprowadzając, wkrótce też dwie panie jakieś wbiegły, ślicznie ubrane, młode jeszcze, ładne. Powstał ruch, gwar, wszyscy dokoła okrągłego stołu w jadalnym pokoju zasiedli, ale nie wszyscy czekoladę pić chcieli, więc gospodarz domu do służącego zawołał o wino szampańskie, które gdy przyniesiono i pić zaczęto, wesołość stała się taka, jakiej Ina nigdy jeszcze w życiu swojem nie widziała. Wesołość to była swobodna, głośna, poufała, pełna gestów szerokich, śmiechów jak grzmoty głośnych, komplementów składanych pięknym rączkom, nóżkom, oczkom. Toasty różne wznoszono, a kiedy adjutant kieliszek swój podnosząc, wniósł zdrowie Iny Juljanówny to wszyscy jak krzyknęli jednym głosem: hurrra! to aż szyby w oknach zabrzęczały; ją zaś, Inę czy od wina wypitego, czy od rozmaitych, napełniających ją uczuć, ogarnęła wesołość taka, jakiej dotąd nigdy nie doświadczała. Dziękowała wszystkim, kłaniała się, na komplementy śmiało odpowiadała, a z żartów, które dokoła krążyły, śmiała się tak głośno i swobodnie, jak nigdy. Wtedy kniaź który obok niej siedział i przez cały czas różne miłe jej rzeczy mówił, szeptać zaczął, że on zawsze widzieć ją pragnie wesołą, szczęśliwą, bo niema na świecie takiego szczęścia, któreby samo do stóp jej nie upadło, prosząc, aby przyjąć je chciała.
I nie wiadomo, co powiedziałby więcej, bo w tej właśnie chwili zaszło coś takiego, co wszystkich jakby ukropem oblało czy lodem obłożyło. Jedna z tych pań, które tam były, ni stąd ni zowąd, zaczęła przez stół bardzo głośno i ze śmiechem mówić do kniazia coś — o jego żonie, że niby ona z Kaukazu, gdzie przebywa, przez lunetę na niego patrząc, widzi, jak on się tu znajduje i... coś tam jeszcze podobnego. Na twarz kniazia chmura spadła ciemna i groźna, Helena Iwanówna oczyma i rękoma znaki jakieś do mówiącej robiła i wszyscy z nadzwyczajnym pośpiechem, głośniej jeszcze, niż przedtem rozmawiać o różnych rzeczach zaczęli, ale czuć było, że coś niedobrego zaszło, że zgrzyt jakiś przerwał harmonję, która dotychczas w towarzystwie tem panowała.
A, jej, Inie, zrobiło się niewypowiedzianie żałośnie i smutno. Nie umiałaby powiedzieć dla czego, ale wiadomość, że kniaź jest żonaty, całą jej pierś nagle łzami napełniła. Nie chciała okazać tego, ale Helena Iwanówna sama spostrzedz musiała, bo przebiegła i za szyję ją objąwszy w samo ucho szepnęła.
Niczewo! duszeńka! Niczewo! On żonaty i razem nieżonaty! Ja ci to później opowiem i wytłómaczę.
A potem do fortepianu usiadła i z wielkim zapałem, bardzo hucznie walca grać zaczęła, przyczem zaraz utworzyły się dwie pary tancerzy i stół dokoła obiegać zaczęły. Kniaź po chwili wstał także i z ukłonem do tańca ją zaprosił. Wyprostowany, brzękiem ostróg tylko kłaniał się i wzrokiem tylko — ale jakim! prosił. Ona od dwóch już lat przez cały czas żałoby narodowej nie tańczyła wcale, a za tańcem przepadała i wiedziała, że tańczy bardzo ładnie. Czuła sama, że jest cała różowa i że w całej sobie ma dziwne gorąco i drżenie. Stała przed nim ze spuszczonemi powiekami, podnieść ich nie mogąc, a on kibić jej ramieniem opasał i uniósł w taniec. Ale raz tyko stół okrągły dokoła w walcu obiegli, poczem znalazła się w saloniku sąsiednim, w którym nie było nikogo. I tu... ach! dalej już Inka wspomnień swych w słowa przyoblekać nie mogła. W głowie jej się mąciło, oddech w piersi ustawał, siły omdlewały... Na klęczkach przed sobą go widziała i...
A to, że kniaź Borys jest żonaty znaczenia żadnego nie ma, gdyż Helena Iwanówna wytłómaczyła jej, że ożenił się nadzwyczaj młodo, z namowy rodziców, czy tam krewnych, nigdy kobiety tej nie kochał, a teraz nienawidzi jej i do rozwodu z nią idzie. Wkrótce też rozwód otrzyma i wolnym będzie. Czyż nie mówił jej zresztą wówczas, w tym pustym saloniku, że ją jedną, Inę, na całym świecie kocha i że jest to jego pierwsza miłość prawdziwa. Słowa te Helena Iwanówna w zupełności potwierdziła.
Uwlekał się nieraz innemi kobietami, mówiła, ale tak, jak za tobą, duszeńka, za żadną nie szalał. Cóż to znaczy że jest żonatym, kiedy żony nie kocha? Jedna tylko na świecie jest rzecz ważna: miłość. Wszystko inne — to głupoście, na które tylko napluć!
Gdy po kilku godzinach u Heleny Iwanówny spędzonych, Ina do ciasnej, dusznej, ubogiej izdebki domu zajezdnego wbiegła, ogarniało ją uczucie budzenia się ze snu rozkosznego i świetnego, a wpadania do otchłani rzeczywistości, ponurej i szpetnej.
Obrzydzeniem i żalem nad samą sobą bezgranicznym przejmowały ją ściany i sprzęty tej izdebki, szklanka pobielona wypitem przez matkę mlekiem, rozsypane na stole okruchy razowego chleba. Płonęła wstydem na myśl, coby to było, gdyby on... ten piękny, świetny człowiek, w swoim pięknym, świetnym mundurze wszedł tutaj i zobaczył... Prawem odziedziczenia może powtarzała w myśl nazwy niegdyś przez jej ojca Leszczynce nadawane. Gdyby kniaź zobaczył tę dziurę, tę norę, ten czyściec ziemski! Bolał ją poprostu sam widok tej izdebki; dławiło powietrze, istotnie duszne i przykre, którem w niej oddychała. Łzy połykając, mówiła sobie, że ona do rzeczy tak prozaicznych i szpetnych stworzoną nie jest, że jak rybie wody, ptakowi powietrza, potrzeba jej rzeczy poetycznych i pięknych. I szczerze, głęboko, z całej siły wierzyła, że mieszkanie Heleny Iwanówny, ze sprzętami jaskrawą materją obitemi i gracików błyszczących albo zabawnych pełne, to piękno, a uczucia, które namiętne spójrzenia i szepty kniazia w niej budziły, to — poezja.
I gdybyż jeszcze mogła tu być samą jedną, swobodnie wspominać, marzyć... Ale to ciągłe tutaj towarzystwo matki, jej zapytania i wyrzuty, jej zgryzoty i nocne płacze... ach i ten sposób ubierania się jej, mówienia, chodzenia, samo brzmienie jej głosu, sama ciemność skóry, oblekającej twarz i ręce. Już i dawniej, od dzieciństwa prawie raziło to ją i niechęcią napełniało, lecz w sposób nieokreślony, głuchy. Teraz wszystko przed oczyma jej uwypukliło się i wyrosło, a w myśli nabrało określeń wyraźnych i śmiałych. Teraz przychodziły chwile, w których śmiało przed sobą wyznawała, że matka budzi w niej uczucie bardzo podobne do odrazy, takiej zwyczajnej, fizycznej odrazy, jaka czasem przejmuje ręce białe i delikatne przy dotykaniu rąk zczerniałych i zgrubiałych, jaka czasem nerwami spragnionemi pieszczoty aksamitnej wstrząsa twarde i szorstkie dotknięcie.
Ale zdarzały się też chwile inne, niewiedzieć skąd pochodzące: z głosu natury, ze wspomnień dzieciństwa może pochodzące, chwile, w których Inę fala uczuć nienazwanych, a nagłych ku matce rzucała. Wtedy z ramionami dokoła grubej kibici zarzuconemi i z głową na jej kolanach szeptała.
— Mamciu! Mamciu kochana! Ja wiem... ja wiem... ale nie mogę... doprawdy, mamciu, ja inaczej nie mogę... nie mogę...
O czem wiedziała? czego nie mogła? Nie powiedziała tego, nigdy, niepotrafiłaby powiedzieć, bo w uczuciach i myślach jej panowały chaos i zamęt, wiały burzliwe wichry, leciały przeświecone jaskrawem światłem tumany kurzawy. A pani Teresa na te pieszczoty i bełkotliwe wyznania córki w sposób rozmaity odpowiadała: niekiedy wzajemną pieszczotą i drżącej troskliwości pełnemi zapytaniami, ale niekiedy, gdy czuła się bardzo, bardzo, prawie nad siły, zgnębioną, zgryzioną, strwożoną, zmęczoną, niecierpliwem sarknięciem i gniewnemi słowy:
— Niewiem — mówiła — czego nie możesz i co się z tobą dzieje, ale czuję, że coś niedobrego się dzieje i że wysłać cię ztąd muszę... Do Leszczynki pojedziesz... już pisałam do Teleżuka, aby po ciebie przyjechał... i pan Koniecki w tych dniach do domu jedzie, zabierze cię i może u nich, u Konieckich, nim do Leszczynki przyjadę, przesiedzisz... Tu nie zostaniesz... Niańką twoją tu być czasu i siły nie mam... a pociechą i pomocą matce być nie umiesz... serca nie masz...
Wtedy Ina z wybuchem obrazy i żalu zrywała się od kolan matki i cała w ogniu, ostre błyskawice z oczu wyrzucając, wołała, że ani do Leszczynki, ani do Konieckich nie pojedzie za nic, za nic, że prędzej da się zabić, aniżeli tam pojedzie, że matka jej nie kocha, że jest ona nieszczęśliwa i od nieszczęścia swego choćby na koniec świata, uciecby pragnęła.
Potem obie milkły, obie rozjątrzone, obrażone, rozżalone i resztę dnia lub wieczoru spędzały w milczeniu, czasem ukośne, niechętne, lub niespokojne wejrzenia na siebie rzucając.
A przyszedł dzień, który ukazał Ince dwa zwierciadła, w zwierciadłach dwie przyszłości i rzekł: „wybieraj“!
Kiedy pani Teresa śpiesznie biegła z więzienia do domu, aby zobaczyć, czy jest tam jej córka, a jeżeli nie jest, szukać gdzie jest, jak nieraz już bywało, i u wszystkich znajomych o nią się dowiadywać, Inka w najodludniejszem miejscu zamiejskiego parku z Heleną Iwanówną rozmawiała. Za osłoną drzew i krzewów, na małej ławce, bardzo blisko siebie siedząc, szeptem obie mówiły. Mówiły cicho, szybko, niezmiernie żywo, wzajem sobie mowę przerywając, jak mówić zwykli ludzie, śpiesznie naradzający się i silnie wzruszeni.
— Więc za trzy dni — szeptała Inka — więc już za trzy dni... wyjeżdżacie... a cóż ja pocznę, co ja pocznę, co ja nieszczęsna pocznę... ja z desperacji nie wiem, co sobie zrobię... zwarjuję chyba, utopię się...
Za rękaw sukni ją chwytając, Helena Iwanówna w mowę jej wciąż wpadała.
— Ależ posłuchaj, duszeńka, posłuchaj tylko... mówić mi nie dajesz.. ciągle przerywasz... Jaż mówię, że jest sposób tak zrobić, abyś nie potrzebowała desperować, warjować...
Ale Inkę burza rozpaczy porywała, ogłuszała, myśl i uwagę jej od towarzyszki odrywając. Czoło rozpalone w obu dłoniach ściskała, łzy po zbladłych policzkach jej płynęły. Jednak szybko, nieprzerwanie, gwałtownie szeptała:
— Mama o niczem nie wie, ale domyśla się, niepokoi się, wyrzuty mi robi, chce mię do Leszczynki, albo do Konieckich, sąsiadów naszych, wyprawić. Ja nie chcę do Leszczynki! Ja nie chcę do Konieckich! Tam grób! Tam noc! Ja nie chcę grobu! Ja lękam się nocy! Ja teraz dopiero poznałam, co to prawdziwe życie, co radość, co szczęście....
Płaczem zaniosła się, a Helena Iwanówna dłonią usta jej zamykać próbowała.
— Jaż tobie mówię, duszeńka, że jest sposób... posłuchaj tylko! Jest sposób, abyś od grobu i od nocy..
— Jaki sposób! Niema żadnego sposobu! Wszakże wyjeżdżacie, Heleno Iwanówno... i on... za kilka dni... O Boże mój, Boże! już za kilka dni...
Zniecierpliwiona, czy rozczulona, obu tych zresztą uczuć zapewne doświadczając, Helena Iwanówna, jak sęp gwałtownie dziewczynę szlochającą w ramiona swe porwała, do boku swego przycisnęła i głowę jej jak na poduszce na piersi swej oparłszy, w samo prawie śliczne uszko, z pod ślicznego kapelusika wyglądające, szeptać zaczęła. Cicho szeptała, długo szeptała, czasem krótkie pocałunki po twarzy Iny rozsiewając, czasem śmiejąc się cichutko, pieszczotliwie. Z szeptania jej wybijały się niekiedy słowa, głośniej nieco wymawiane. kniaź... rozwód... ślub... Lubienie... Petersburg... kniahini... bale... rysaki... mąż krasawiec..
Ina nie płakała już, lecz drżeć zaczęła i tak drżała, że Helena Iwanówna zlękła się może, aby z ławki nie spadła, bo z wielkim szelestem czesuczowych, bombiastych rękawów, mocniej jeszcze do siebie przycisnęła, szeptać, chichotać, całować nie przestając, aż nakoniec...
Po chwili dość długiej zgrabne, szczupłe, w biały muślin obleczone ramiona dziewczyny wyciągnęły się ku górze i szyję przyjaciółki, trochę krótkawą, trochę grubawą z taką nagłością i mocą objęły, że aż na czarnych jej włosach przekrzywił się kapelusz z kwiatów bzu upleciony i rozkołysały się we wszystkie strony jego małe, białe piórka.
Oznaczałże ten milczący, namiętny, długi uścisk Inki trwogę czy radość lub wdzięczność, tulenie się pod opiekę czyjąś i oddawanie się w moc czyjąś, czy wszystko to razem zmieszane, wzburzone, skłębione w jeden poryw, w jedną żądzę, w jeden szał?
Wkrótce potem Ina do mizernej izdebki swej wchodziła, a pani Teresa zadziwiła się, ujrzawszy ją tak łagodną, cichą, czułą, jaką tu nie bywała już oddawna. Zaraz odedrzwi pogarnęła się ku matce i dziwnie pokorna, zamyślona w obie ręce ją pocałowała. Potem, jakby zapytania i wyrzuty uprzedzić pragnąc, mówić zaczęła, że była w parku, że teraz tam spireje przepysznie kwitną i Leszczynkę jej przypomniały, że jutro pójdzie z matką do więzienia i trochę kwiatów tych braciom zaniesie. Zapaliła małą lampkę i zaczęła przy świetle jej suknię matczynę w kilku miejscach rozdartą naprawiać.
Pani Teresa niedowierzająco i niespokojnie zrazu na córkę patrzała, lecz wkrótce radość błoga do serca wstępować jej zaczęła.
— Jaka ona śliczna, jaka miła, gdy tak uspokoi się, złagodnieje, nad robotą jaką złotą główkę swą pochyli! Bajecznie do ojca podobna! Te same oczy i włosy... te same wady i ten sam czar! I tak samo... raz anioł, raz szatan!
A Inka szyła i niekiedy szafirowe oczy swe z anielskiem spojrzeniem na matkę podnosząc, mówiła, że szkoda, ach jaka szkoda i jakie nieszczęście, że wyrok na Janka i Olka nie kniaź, ale ten jakiś nowy i niewiadomy wydawać będzie...
— A ty skąd wiesz o tem? — zadziwiła się p. Teresa.
Z łagodnem wzruszeniem ramion odpowiedziała.
— Słyszałam... wszyscy o tem mówią... Kniaź wczoraj urząd swój złożył i dziś już w komisji nie zasiadał.
Słyszała o tem istotnie od niego. On dziś u Heleny Iwanówny blisko, blisko niej siedząc i rękę jej w swojej trzymając, mówił.
— Ja na braci waszych, Ino Juljanówno, wyroku wydawać nie będę, bo z góry przykazano, abym był srogim... więc kamienia tego nie położę i dołu tego nie wykopię pomiędzy tobą, a sobą, ty moja ukochana, upragniona...
Gorąco żaru i wino upojenia napełniły jej pierś i głowę, gdy teraz delikatnemi nićmi dziurę w sukni matczynej cerując, słowa te wspominała. Miała takie uczucie, jakby ta dziura i to cerowanie w palce ją piekły, jednak cerowała dalej cierpliwie i gdy po chwili oczy na matkę podniosła coś nakształt żaru w nich błysnęło. Na myśl, co za dni parę stanie się, stać się musi, co pomiędzy nią i matką jej, jak kamień i jak dół — o, jak głęboki! legnie, serce jej uszka pokazało... na chwilę.
Pani Teresa z zaciśniętemi kurczowo rękoma, z głęboko wpadłemi oczyma, siedziała na łóżku zdruzgotana, zgnębiona. Synami zajęta, o pieniądze na dalszy pobyt w miasteczku skłopotana, nikogo ze znajomych w ostatnich dniach nie widując, o tem, że zmiana dla niej straszna już zaszła nie wiedziała.
Co teraz nastąpi? o, Boże, co nastąpi? I kiedy nastąpi? Rychło zapewne, rychło. Wóz, albo przewóz. Niebo albo piekło. Z Jankiem i Olkiem do Leszczynki powróci, albo...
Dwa dni upłynęły i — wyrok zapadł. Podpisała go ręka, od ręki kniazia czerwieńsza... rozkazowi zresztą, otrzymanemu z góry, posłuszna.
Zsyłka do Permu, w czasie jaknajkrótszym, pod zbrojną strażą, mali buntownicy odwiezionymi zostaną do najbliższej — jednak dalekiej — stacji kolei żelaznej, a stamtąd parowozem, na granicę dwóch części kuli ziemskiej, pod stopy Uralu...

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

...Z twarzą, która powlekała się barwą ziemistą, z powiekami w pociemniałych oczodołach od płaczu krwawemi p. Teresa stała przed więziennemi wrotami i patrzała na oddalający się dwukonny wóz... Dopóki tylko dojrzeć je było można, patrzała na coraz dalej oddalające się, oddalające dwie małe, blade twarze, które na wozie obracały się ku niej, jak opłatki świecąc wśród podniesionych dokoła luf i bagnetów.
Gdy na zakręcie drogi zniknęły — odeszła.
Nie biegła, nie pędziła; szła powoli z piersią ciężko dyszącą, z plecami, poraz pierwszy w życiu przygarbionemi.
Nic dokoła nie widziała, nie słyszała, o niczem nie myślała. Dusza jej krwawym gwoździem przybita do tych małych, bladych twarzy, które tylko co w oddaleniu z przed oczu jej znikły, wlokła się za niemi cała, wsuwała się pomiędzy otaczające je bagnety, kreśliła nad niemi obronne i opiekuńcze krzyże całowała żegnała spłakane oczy Olka, jak płótno zbielałe, lecz hardo zaciśnięte usta Janka.
Nakształt ranionego zwierza, który instynktem gnany, czołga się ku legowisku swemu, aby paść na nie i skomląc z bólu, ranę swoją lizać, pełzła raczej niż szła ku swej najętej, mizernej izdebce...
Tu, na drzwi izdebki spojrzawszy, przypomniała sobie.
— A Inka?
Gdzie jest Inka? Miała wnet za nią przybiedz do więzienia i ostatnie godziny te spędzić z braćmi, a tylko na chwilę czegoś jeszcze do miasteczka...
— Zaraz przybiegnę, mamciu, zaraz przybiegnę...
Miała kapelusz na głowie, w ręku parasolkę, na policzkach rumieńce silne i w oczach łzy...
— Niech mamcia idzie, ja zaraz przybiegnę...
Odbiegła, wróciła, uścisnęła matkę. Dziwnie uścisnęła, mocno, długo. Ale pani Teresa nie dziwiła się. W dniu tak strasznym, w tym piekielnym dla niej dniu... że córka zapłakała, uścisnęła, cóż dziwnego?
Jednak nie przyszła! Cóż to znaczy? Gdzie jest? Co się z nią dzieje?
Niecierpliwie, silnie, głośno pchnęła przed sobą drzwi izdebki. Weszła.
Niema Inki.
Coś się działo w tej izdebce, coś się tu działo!
Szuflada starej, krzywej komody, w której Inka swoje różne muślinki, paski chowała, w całej szerokości wyciągnięta, pusta. Miejsce na ścianie, gdzie sukienki swoje zawieszała, puste.
Jezus Marja!
Na stole, o szklankę z niewypitem mlekiem oparta, karta papieru jej ręką zapisana.
0, Jezus, Marja!
„Moja kochana mamciu! Mnie bardzo przykro, ja bardzo żałuję, że mamcię rozgniewam i zmartwię, ale inaczej nie mogę! Nie mogę! Kiedy mamcia czytać to będzie, ja daleko już stąd... daleko... Mnie nawet smutno, że mamę porzucam, ale tak kocham, tak nad życie, bez granic kocham... Mama zna jego... to kniaź Borys... I on kocha mię szalenie, bez granic, ale ja nie z nim jadę, tylko z pewną przyjaciółką jego i moją, u której też w Petersburgu mieszkać będę, dopóki ślubu z sobą nie weźmiemy... A kiedy już zostanę żoną kniazia, co wkrótce nastąpi, wszystkim nam będzie lepiej. On dla Janka i Olka powrót do domu wyjedna, a Brońcią i Ludwinką ja zaopiekuję się, aby im edukację świetną..."
Było tam pisma więcej jeszcze, wiele; wyraźniejsze od innych występowały wśród niego słowa: „miłość“, „szczęście“, „przesądy“, „wszędzie ojczyzna może być“, „wszystkie wiary sobie równe“, ale pani Teresa czytać dalej nie mogła, bo z trzęsących się rąk jej wypadła kartka papieru i szeroko, szeroko rozwarły się te ręce, a potem głośno klasnęła w dłonie, gdy z ust tak jak ta kartka zbielałych, wypadł krzyk:
— Łajdaczka!
Padł krzyk ten w ciszę izdebki, jak kamień w wodę i długo po nim nic nie następowało. Jak w kamień obrócona stała p. Teresa z rękoma rozpostartemi, z oddechem w piersi krótkim i świszczącym, z czołem, wargami i policzkami drgającemi. W ciemnych, głębokich oczodołach, pod zakrwawioną od łez powieką, gorzało płomię gniewu i morze pogardy rozlewało się po ustach, gdy wychodzić z nich począł dyszący, syczący szept:
— A niedoczekanie twoje, abyś ty... dziećmi memi... opiekować się miała... ty... ty...
I nagle krzyk znowu przeraźliwy, ogromny, podobny tym, jakiemi matki wtórzą zabijaniu gwoździami trumnie ich dzieci.
— Inka dziecko moje! Jezus Marja! Inka moja, Inka!
Runęła na ziemię, ramiona na niej rozpostarła, palce wbiła w deskę podłogi, czołem o podłogę uderzyła i — nieruchomą pozostała, a tylko z piersi jej dobywać się poczęły dźwięki bez słów, głośne, nieustanne, podobne do szlochów suchych i nigdy skończyć się nie mających, podobne do tego wycia, z jakiem niekiedy nad rozłogami śniegów latają zimowe wiatry.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Tak u zwalisk zburzonej Troi, Hekuba, Pryamowa żona wyła z żałości po synach pobitych i uwięzionych córkach.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·




BÓG WIE KTO.
(R. 1863).

...A teraz, opowiem z dziejów wiosny owej historyjkę śmieszną.
Jakto, — dziwisz się, — pośród tragedii takiej — śmiech? O, moja droga, życie jest zlepem gliny i marmuru, uplotem sznurów pereł i sznurków korali.
Perłowe gamy śmiechu nad koralową strugą krwi, cień nocy na jutrzni porannej, cień grzechu na szacie anioła, na złotogłowiu łzy, — skaczący i ubielony klown w ponurej celi smutku.
Wszystko bywa i bywa razem, w jednym momencie czasu, — w jednem sercu ludzkiem.
Pewien pisarz słynny ilekroć kreślił słowo: życie, tylekroć obok umieszczał w nawiasie inne: galimatias.
Galimatias taki, że niech już w niem samo tylko oko Boże rozróżnia glinę od marmuru, rdzę, która plami płatek białej róży, od spalonego w żarach słonecznych jej serca, śmiechem dzwoniące perły — od sznurów korali, ciekących kroplami krwi...
I to zważ jeszcze, że im serce głębsze, im klawiatura jego szersza i cieńsze, zwinniejsze palce, które klawiszami poruszają, tem częstszemi być w niem muszą spotkania chmur z błękitem, wybielonych klownów z czarnemi smutkami, rdzy z białością, łez ze śmiechem...

*

Oj, byłyśmy, były za śmiech ten nasz długo gderane! Oj, byłyżeśmy za ten nasz figiel gromione!
Bo i trzeba było młodości bujnej, lekkomyślnej, rozbawionej, rozpieszczonej, aby figla podobnego spłatać; bo i trzeba było szczęścia dużego, aby zań pokuty nie ponieść...
Dziewięć nas wszystkich było i miały widok ciekawy, a śmiem powiedzieć — i ładny, ktoby nas dnia owego, w tym pokoju i naokoło stołu tego widział.
W początku marca powiedziano nam: robić szarpie i bandaże, szyć koszule jedwabne i konfederatki; a tu marzec końca swego dobiega — i jeszcze nie wszystko gotowe.
Wieleśmy już zrobiły. Żadna z nas już ani jednej szalki albo szmatki jedwabnej nie posiadała, bo wszystkie poszły na te koszule, co to się ich brud i robactwo nie imają. Skrzynki też sporej wielkości — z puchami szarpi, śniegami bielizny różnej napełnione. Ale konfederatki... Zaledwie przed paru dniami barankowe oszycie do nich przywieziono.
Nie nasza wina! Miasteczko dalekie — i nikt w niem dotąd o takich ilościach futerek barankowych ani słyszał. Z większego i jeszcze dalszego miasta sprowadzone spóźniły się, lecz gdy tylko przybyły, wnet we wszystkie strony rozleciały się po sąsiedztwie wici, na pilną, nagłą, wspólną robotę zwołujące.
Przyjeżdżajcie! przyjeżdżajcie!
Stefuniu, Oktuniu, Klemuniu, Maryniu, Wincusiu, Tosiu, przyjeżdżajcie! przyjeżdżajcie i zabierajcie się do szycia!
A może i pani hrabina przyjechać i szyć, szyć, szyć z nami zechce?
Naturalnie! — odpowiedziała — z chęcią wielką, z radością!
I śliczną Inkę, pani Teresy ubogiej, ale tak zacnej, córkę, zaprosić trzeba? A jakże! naturalnie! czemużby nie?
Do okrągłej dziesiątki jednej zabrakło, ale ośm przyjechało, a że do mnie przyjechały, więc byłam dziewiątą.
Przyjechały do mnie, bo ja wówczas — oho! — miałam skarb! Skarb ten miałam różany i złoty, który nazywa się miłość ludzka.
Nie wiem, za co. Może za młodość, może za wielką żywość, może za to, że serce nosiłam na dłoni, takie gorące, że strumienie cieplika dokoła rozlewało — i od tęcz, które w niem grały roziskrzone.
A może to i nie był skarb rzeczywisty, ale tylko w jego rzeczywistość wiara? Już teraz i nie zdołam w tej mojej pierwszej, bujnej młodości rozróżnić, co było prawdą, a co tylko wiarą, jeszcze przez żadne zmienne albo zimne usta nie zdmuchniętą.
Dość, że wówczas, kiedy zaśmiałam się, wszyscy się śmieli, kiedy zapłakałam, wszyscy przybiegali pytać: Czego? czego? kiedy oddalałam się, wszyscy wołali: nie odchodź a kiedy zawołałam: przybywajcie! wszyscy przylatywali.
Przez całe przedpołudnie — powóz za powozem, powozik za powozikiem — przed ganek domu zajeżdżają.
Oktunia, zgrabna jak ulana, w amazonce i kapelusiku z piórkiem, jak z angielskiego sztychu zdjęta, konno przyjechała.
Pani hrabina, piękna, silna brunetka, jedną historję tragiczną za sobą, a drugą przed sobą mająca, dziś wyskoczyła z karety, śmiejąc się i czarne błyski dżetów, które suknię jej okrywały, na wszystkie strony rozsiewając.
Inkę matka przysłała wózkiem jednokonnym, przez chłopa w baraniej czapie powożonym.
Niewiele przed południem wszystkie byłyśmy już zgromadzone w różowym pokoju.
Salonik nie duży, do większego przylegający i taki różowy, jak młodość moja. Na różowość młodości mojej poczynały wypływać nieśmiało jeszcze pełzające lub szybko przelatujące chmurki, ale w pokoju firanki u drzwi i okien, obicie na sprzętach, arabeski na ścianach — różowe. Tylko przez dwa okna, z za festonów firanek, szare niebo marcowe i szara mgiełka marcowego deszczyku zaglądały, sprzeczając się z kwiatami. Bo tu i owdzie, na gzemsie kominka, na etażerkach, stołach, pomiędzy białemi kolumienkami, zdobiącemi biurko staroświeckie, w wazonach i wazonikach — rośliny kwitnące. Oprócz kwiatów, na gzemsie kominka jest jeszcze kot czarny, który u ram wielkiego, męzkiego portretu w kłąb zwinięty, śpi aż chrapie. Przez okna, w szarej mgiełce widać drzewa, drzewa, drzewa, a ponieważ bezlistne są jeszcze, więc śród nich ciemne od wilgoci szlaki alei, alei, alei...
Ciasno dziś w różowym pokoju. Przeciwko zwyczajowi, pośrodku stoi długi stół, a dokoła stołu, na dziewięciu różowych krzesłach siedzimy wszystkie dziewięć, różowe, od powitań serdecznych i serdeczniejszego jeszcze nad nie zapału.
Na wysokich poręczach krzeseł, już i wówczas staroświeckich, na kanapie rozłożystej, na bocznych stolikach — etażerkach, biurku — rozwieszone, rozłożone materjały wełniane trzech kolorów. Białość, amarantowość i szafirowość.
Pokój wygląda jak wielkich rozmiarów sztandar narodowy. Pstro i pełno. Tak pełno, że ilekroć która z nas wstanie i po pokoju się obróci, tylekroć coś białego, amarantowego, lub szafirowego zkądciś ściągnie i za sobą pociągnie, a inne przestrzegają: Ostrożnie! Kaszmir splamić się może! Bo z kaszmiru tych trzech kolorów szyją się konfederatki. Jak w nich partja ładnie wyglądać będzie!
— Jak łan kwiatów! — poetyzować zaczynam.
— Jak maki, z bławatkami zmieszane — rumieniąc się i z cicha poetyzowanie kontynuje Stefunia.
Mężatką już jest od lat kilku i panią dużego, bogatego domu a nic jeszcze nie zdołało, choćby o pół tonu, podnieść skali jej nieśmiałego głosu, ani od częstych rumieńców ochronić twarzy — białej wśród bardzo czarnych włosów.
— Nie jak maki, ani żadne inne kwiaty, ale — jak wielki trzykolorowy sztandar wyglądać będą!
Słowa te, z szerokiem gestem ramienia wymówiła najwyższa z pomiędzy nas wzrostem i oczy najsmutniejsze, a czoło najbledsze mająca Klemunia Koniecka. Najpoważniejszą też z pomiędzy nas była może dlatego, że najstarszą, bo miała już lat aż 25. Z drugiego końca — cyfra wieków naszych zamykała się ośmnastu latami ślicznej Inki.
W pokoju pstro, ale na nas pstrocizny żadnej niema, o, nie! Żałoba narodowa. Suknie czarne, ozdoby z dżetu lub polerowanej i kunsztownie wyrabianej stali. Włosów tylko cała gama: od kruczo czarnych, przez różne odcienia złota, do jasnych, jak len.
Zrazu duży był gwarek głosów. Oglądanie materji, chwalenie, ganienie, narady, zwrócone do mnie zapytania.
— Ile ich uszyć mamy?
Krótko, lecz z dumą odpowiadam.
— Sto.
Aż krzyknęły.
—Tak wiele!
— Daleko więcej trzeba. Części tylko podjęłam się za siebie i za was.
— A no, dobrze! Zrobi się! Szkoda nawet, że nie więcej. Zawiniemy się i dzień, dwa, trzy...
— Tydzień, dwa! — reflektuje Klemunia.
— Niech sobie i tydzień albo dwa! Kamieniem zasiądziemy i będziemy szyć, szyć, szyć...
Zaczynajmy tedy! Dobrze, ale, nim szycie rozpocząć, skroić wprzód trzeba. Według formy — tej oto! Która najlepiej kroić umie? Wincusia umie! Oto nożyce; prawdziwie krawieckie, doskonałe!
Rosła, zgrabna, hoża, stalowemi szpilkami u szyi, pasa i włosów błyskająca Wincusia, w odważnej i raźnej postawie u stołu staje, materje przed sobą rozkłada i — czach, czach, czach!
Okazuje się, że nieosobliwie umie. Już parę kawałków kaszmiru zepsuła, lecz to jeszcze mała bieda.
— Dużo go jest, więc choćby go trochę i napsuła... Ale baranków, wiecie co, że baranków zdaje się... mało...
Westchnienia trwożne.
— Tak, tak, bardzo ich jakoś mało! Broń Boże, nie wystarczy.
Wincusia tonem żałosnym:
— Boję się! niech kto inny...
Ba! łatwo powiedzieć! ale kto?...
— Może pani hrabina umie?
Wstrząsnęła się przecząco, tak, że aż czarne błyski dżetów dokoła siebie rozsypała.
— Jak żyję, nie kroiłam nic!
— Oktuniu! może ty...
Amazonka, igłę z nicią przez kaszmir przewlekając i głowy jasnozłotej z nad roboty nie podnosząc, głośno na cały pokój, na nutę słynnej wówczas arji: Rachelo, kiedy Pan, w dobroci niepojęty“ — zaśpiewała i zatrelowała.
— Nie u-miem — nie u-miem — dajcieee-mi święęę-ty pooo-kój!
Marylki Jaroszyńskiej zawołać, panna służąca to jest, której trzej bracia do partji idą. Ufać jej można, jak zresztą całej służbie.
Przywołana wbiegła. Sukienka w żałobne kratki, głowa w loczkach, żywa, fertyczna, śmiała. Dowiedziawszy się o co chodzi okiem znawczyni futerka barankowe, siwe i białe, obejrzała, poczem ze wzruszeniem ramion:
— I to ma do stu czapeczek wystarczyć jeszcze takich kwadratowych! Żarty chyba! Ledwie może do sześćdziesięciu wystarczy.
— Jezus Marja! Co ty wygadujesz, Marylko!
— Bóg wie, co pleciesz!
— Nie znasz się!
— Nieszczęście przepowiadasz...
— Tu żartów niema! To byłoby nieszczęście!...
— O nowem sprowadzaniu ani myśleć!...
— Gdzież tam! czasu już niema...
— Krój, Marylko! Zaczynaj krajać! Zobaczysz, że wystarczy...
Ręce błagalnie złożyła i głosikiem cienkim zawołała:
— Boję się! Jak mamę kocham, nie wystarczy, a potem panie powiedzą, że źle wymiarkowałam i że to moja wina!
Nic tak łatwo do pasji doprowadzić nie może, jak strach. Strachem zdjęła mię przepowiednia Marylki, więc wpadam w pasję i nie wołam już, ale krzyczę, wprost krzyczę.
— Pani Czernickiej tu poproś. Powiedz, że prosimy bardzo żeby przyszła!
— Czernickiej! Czernickiej! Powtarza mną chór kilku głosów, a inne wołają:
— Czernisi! Czernisi na ratunek zawołać!
Żona to nadleśnego, w oficynie mieszkająca z mężem i z synem jedynakiem, którzy obaj do partji iść mają. O, ta na wszystkiem zna się! Gdy idzie o gospodarstwo i wszelkie inne takie rzeczy, wszystko robić umie i robi gorliwie, sumiennie.
Wchodzi. Wysoka taka, że my przy niej liliputki, a taka od góry do dołu cienka i równa, że nić gładko wyprzędzioną przypomina. U szczytu główka mała, z małą twarzyczką żółtą i małemi oczkami czarnemi, a z tyłu głowy ubożuchny warkoczyk, spiralną linją sterczący nad włosami, tak wygładzonemi i błyszczącemi, że zdaje się być bardzo obcisłym czepeczkiem z czarnego atłasu. Czarną suknię na sobie ma i na czole pod czarnym atłasem włosów zmarszczki bardzo sympatyczne, bo o jakichś poczciwych troskach i trudach opowiadające, wyraźnie opowiadające.
Ciekawie na nas i na robotę naszą spogląda i, wezwaniem uradowana, z uśmiechem kłania się na wszystkie strony. A z naszej strony zgiełk wykrzykników:
— Czernisiu, ratuj! Oto baranki!... Sto konfederatek uszyć! Zmiłuj się, zrób tak, aby wystarczyło! Popatrz, pomiarkuj, wymierz, skrój!
Patrzała, miarkowała, na wszystkie strony baranki obracała, milcząc. Zły znak, że milczy. Żaden grek w obraz Pytyi trwożniejszego wzroku nie wlepiał, niż nasz był w tej chwili.
— Cóż? Jak pani Czernicka o tem myśli?
— Co myślisz, Czernisiu?
A ona z zastanowieniem i tonem uroczystym odpowiada.
— Nic nie myślę. I nic teraz ostatecznego nie powiem. Straszyć nie chcę i obiecanek-cacanek nie lubię. Może wystarczy. Może nie wystarczy. Dobrze miarkować i wymiarkować trzeba. Ale — że zrobię wszystko, co w możności człowieczej jest, o tem panie upewniam, bo przecież to nie dla kogoś tam jednego, ale i dla szczęśliwości publicznej robota.
Lubiła czasem Czernisia mówić górnie i tę „szczęśliwość publiczną“ jakoś tak sama sobie wymyśliła bo ilekroć dwa te wyrazy wymawiała, stawała się trochę rozrzewnioną i zarazem uroczystą.
— O nożyczki proszę...
— Są! są. Oto są! Moja Czernisiu, moja złota, miarkuj, rozmiarkuj!
Ciężar nam wszystkim z piersi spadł. Już kiedy Czernisia czemś się zajmie i o coś się postara...
Przy naszym stole z krajaniem swojem zmieścić się nie mogła, więc gdy przy bocznym stoliku, różne fraszki i fatałaszki z niego zdjąwszy, nad górą barankowych futerek stanęła, to zdawać się mogło, że różowe tło pokoju przerznęła kresa czarna i długa, u szczytu w kropkę ze sterczącym ku górze ogonkiem zaopatrzona.
Milczenie na długo różowy pokój zaległo; tylko w nim osiem par rąk z igłami w palcach — to podnosi się nad pochylone głowy, to opada, i dwoje nożyc, to otwiera się, to zamyka aż czasem zgrzyta. Nożyce Wincusi działają w tempie śpiesznym, Czernisi w powolnym, ostrożnym. Patrzymy czasem na nią, gdy czynność krojenia na chwilę zawieszając, przypatruje się rozłożonej na stole sztuce baranków, wzrokiem ją przemierza, z palcem do ust przytkniętym rozmyśla, rozważa i dobra nadzieja do serc nam wstępuje.
Nadzieja! Tej pełne byłyśmy nietylko co do oszyć u kwadratowych czapek. Najróżniejszemi głosy śpiewała ona w wiośnianych głowach naszych, które dotąd czubkami fryzur zaledwie wychyliły się na świat zawodowy, okrutny, i w sercach naszych gorących, aż wrących, które brzegami warg zaledwie ostrych brzegów puharu jego dotknęły.

„O młodości...
Śnie na kwiatach,
Śnie mój złoty“...

Czemże są kwiaty młodości? marzeniem, co więdnie w jesieni. Czem jej złoto? Nadzieją, co w ogniu życia topione, po drogach jego z serca wycieka.
Za oknami szary deszczyk marcowy mży i mży; z przeciwnego końca domu dochodzą czasem brzmienia męzkich głosów niewyraźnie i na długo milkną. Cisza.
W ciszy różowego pokoju o jaskrawości trzech kolorów, na wszystkie strony rozrzuconych, rozległ się przyciszony, z głębokiem, piersiowem brzmieniem, głos kobiecy, który mówić zaczął:

„O, matko Polko, gdy u syna twego
W źrenicach błyszczy genjusz świetność,
Jeśli mu patrzy z czoła dziecinnego
Dawne Polaków duma i szlachetność“...

Z robotą i rękoma na kolanach opuszczonemi, z bladem czołem, naprzód nieco podanem, Klemunia Boniecka mówiła wiersz, wszystkim nam dobrze znany, przez wszystkie prawie na pamięć umiany. Nie deklamowała, — mówiła. Mówiła powoli, zcicha, spokojnie:

„Wcześnie mu ręce okręcaj łańcuchem,
Do taczkowego każ zaprzęgać woza:
By przed katowskim nie zbladnął obuchem,
Ani się spłonił na widok powroza“...

Mówiła powoli, zcicha, spokojnie. Tylko w głębokim jej głosie pobrzmiewały czasem nuty bólu i smutku, a w siwych źrenicach, które z pod wypukłego czoła kędyś w oddali tkwiły, płonął ogień spokojny, równy, silny.

„Zwyciężonemu za pomnik grobowy
Zostaną suche drewna szubienicy,
Za całą sławę krótki płacz kobiecy,
I długie, nocne rodaków rozmowy"...

U szyi jej, na czarnym staniku połyskiwała ramka stalowa, obejmująca portret Kościuszki.
Szyć nie przestając, wiersza na pamięć umianego słuchałyśmy tak, jak gdybyśmy po raz pierwszy w życiu go słyszały: z przyśpieszonem biciem serc, z wilgocią na rzęsach. Hrabina westchnęła głośno; może o swoich dwóch synkach malutkich pomyślała. Oktunia szepnęła:
— Mój Stasik maleńki...
Wtem — u bocznego stolika zagrzmiało, runęło, jakby się trąba nad gruzami zburzonego Jeruzalem rozległa.
To Czernisia nos utarła. A potem, przez chwilę jeszcze, wielką chustą, łzy, po twarzy ciekące, ocierała.
Aby zasiadaniem do stołu przerwy długiej w robocie nie sprowadzać, śniadanie do różowego pokoiku przynieść kazałam. Na późny obiad, to już do sali jadalnej pójdziemy, ale teraz, byle jak, byle co, byle czasu tracić jaknajmniej! Co za szkoda, mój Boże, że człowiek, gdy ma coś lepszego i milszego do roboty bez jedzenia obejść się nie może! Niech tam w sali jadalnej panowie dziś sami jedzą, a my tutaj, pręciutko. Panom dziś tutaj przychodzić nie wolno, bo swemi żartami, wiecznem swojem sprzeciwianiem się — tylkoby przeszkadzali.
Przyszli jednak. Trzech domowych było i czwarty gość. W przerwie śniadaniowej przyszli, gdy Oktunia, bezkresny tren amazonki swojej podniósłszy, do salonu przyległego wybiegła, przy fortepianie usiadła i silnym sopranem na cały dom zaśpiewała: „Rachelo, kiedy Pan, w dobroci niepojęty"...
Gwar powstał, panowie weszli i śpiewaczkę otoczyli, prosząc, aby jeszcze co zaśpiewała. Więc nastąpiły „Les adieux“ Szuberta i „Bywaj dziewczę zdrowe. Ojczyzna mię woła“.
A czas uciekał.
— Oktuniu, dość śpiewania! szyć trzeba!
Zerwała się od fortepjanu, w trenie amazonki zaplątawszy się, o mało nie upadła, lecz zwinna, jak sarna, z więzów się wywinęła i krzesła swego dopadłszy, już szyje, szyje. A my panów nietylko z różowego pokoju, ale wogóle z pobliża swego wydalić usiłujemy. Niech sobie na drugi koniec domu idą, niech nam co prędzej z oczu schodzą, niech nam nie przeszkadzają.
Oktunia ani na mgnienie oka szyć nie przestaje, pełnym głosem, na nutę „Rachelo, kiedy Pan" śpiewa:
— Niech dają nam święęę—ty — poooo—kój!
Nie chcą zrazu odchodzić, opierają się, proszą, aż na koniec ogłuszeni zakrzyczani, oddalają się, a w różowym pokoju znowu milczenie, szycie, ręce to podnoszą się, to opadają, czasem stalowa iskra na staniku lub w splotach włosów błyśnie, czasem nożyce zazgrzytają.
Bo Wincusia i Czernisia bez przestanku kroją i kroją; pierwsza raźnie i szybko, druga — różową ścianę wciąż długą, czarną kresą przerzynając, rozważnie, uroczyście.
Wtem turkot kół na dziedzińcu. Ktoś przyjechał. Tosia zarumieniła się, Ince igła z palców wypadła.
— Może wesoły Oleś! — żartujemy z pierwszej.
— Może p. Gustaw! — draźnimy się z drugą.
Ale że nic wcale, oprócz niewyraźnych w oddali głosów i kroków dosłyszeć niepodobna, więc Inka podnosi na nas oczy i z najsłodszą swoją minką proponuje.
— Pójdę, dowiem się kto przyjechał.
— Owszem prosimy. — Wybiegła i rychło, z greckim noskiem na kwintę spuszczonym, powraca.
— Pan Burakiewicz przyjechał — mówi.
— No, kiedy pan Burakiewicz, to nic wcale nas ta wizyta nie obchodzi. Z widzenia go tylko znamy i to — rzadkiego. Sąsiad, ładny majątek w pobliżu ma, ale panują jakieś tam przeciwko niemu uprzedzenia. Ważne to, że, niezbyt dawno w strony te przybyły, krewnych ani dawnych znajomych tu niema. Obcy i — Bóg wie kto. Ale ważniejsze jeszcze, że towarzyska strona jego niezmiernie wiele podobno do życzenia pozostawia. Elegantem podobno chce być i raz do kościoła przyjechał tak obficie jakiemiś okropnemi perfumami oblany, że pewna sąsiadka nasza, osoba słabowita i wielce trefna, zemdlała i z ławki kościelnej spadła, a modlący się gdzieś w pobliżu marszałek Boniecki tak się rozkichał, że aż mu nos nieco spuchł. Napoleona III-go stale podobno nazywał Bonapart, na istnienie końcowego e w tem nazwisku na żaden sposób zgodzić się nie chcąc i często-gęsto do mowy swej djabła mięszał, jako to: pal go djabli! Niech go djabli porwą! djabli wiedzą, co to znaczy etc. I „szelmę“ także mięszał. Ktoś słyszał go mówiącego: „djabli wiedzą, co ten szelma Bonapart dla nas zapazuchą swoją chowa“ a raz zapytany, jak mu się jakaś panna podoba, odpowiedział: „śliczna szelma, jak sto djabłów"!
Człek tedy niewykształcony i nieuobyczajony prostak. Ekonomski syn podobno czy coś podobnego. Bóg wie kto. Ale myśmy o tem wszystkiem ze słyszenia wiedziały. Z interesami tu i ówdzie przyjeżdżał czasem, lecz tylko przez gospodarzy domu przyjmowany gospodyniom ich nigdy przedstawianym nie bywał. N'étant pas présentable, do towarzystwa nie należał. Ale też można było powiedzieć, że się do niego wcale i nie garnął. Bezżenny, niemłody, żył na stronie, nikomu się nie narzucał, spokojnie sobie starzejąc i siwiejąc, gdyż, parę razy spostrzegłszy go w kościele i poblizkiem miasteczku, wiedziałyśmy, że ma srebrną siwiznę na głowie i wokół twarzy. A twarz ta, mocno rumianą cerą właśnie do nazwiska mu przypadała, dwojgiem tylko oczu bardzo błękitnych i błyszczących śród czerwoności ogólnej świecąca. Było to tak zupełnie, jakby kto w ćwikłowy burak wprawił dwie od rosy błyszczące niezapominajki i wszystko razem na srebrnej kądzieli położył.
Nic wcale tedy nie obchodziło nas to, że p. Burakiewicz za interesem jakimś zapewne do gospodarza domu przyjechał i szyłyśmy dalej, w robocie i milczeniu pogrążone, gdy nagle głos na uroczystą nutę nastrojony mówił.
— Memento mori!
To Oktunia, ręce na kolana opuściwszy i żałośnym wzrokiem po nas wodząc, słowa te pogrzebowe wymówiła i dodała.
— Jak w klasztorze, gdy na Silentjum zadzwonią...
— Jak u kamedułów, — szepnęła Stefunia.
— Dla czego nie rozmawiamy? — Rozmawiajmyż!
Aha? Dla czego nie rozmawiałyśmy! Łatwo to powiedzieć: rozmawiajmy! Kiedy ręce niewprawne coś z wielkiem staraniem i niemniejszym zapałem robią, usta aż oddymają się, lub aż zaciskają się z gorliwości, z wysilenia, a głowa im słów żadnych nie podpowiada.
— Przeczytajmy cokolwiek!
— Niech kto głośno poczyta!
Dobrze! Ale w takim razie jedna para rąk od roboty się oderwie. No niech tam! Godzinkę, jaką, dwie — para rąk popróżnuje, za to innym przyjemniej pracować będzie.
Skoczyłam do sąsiedniego salonu, wzięłam ze stolika ogromnie wówczas czytywaną, rozrywaną broszurę, w której Edmund About dokonywa nowego podziału Europy i wyznaczał w nim szerokie miejsce Polsce wielkiej, potężnej, niepodległej. Powszechnie utrzymywano, że pisarz ten był powiernikiem, zausznikiem cesarza franc. Napoleona III-go i że, jakby p. Burakiewicz powiedział, Bonapart ten sam mu ją podyktował. Więc kombinacje polityczne szerokie i głębokie, zakreślanie nowych wcale granic państwowych całkowite przemalowywanie mapy europejskiej — i kolorem najróżowszym z różowych wymalowano na niej przyszłość Polski. A kiedy Bonapart tak myśli, takie układa plany i żywi pragnienie, to już najpewniej tak się stanie, koalicja państw zachodnich na rzecz naszą się zawiąże i wszystkie te zmiany, drogą pokoju albo drogą wojny przeprowadzi. I trzeba tylko, abyśmy sami rąk i serc nie opuścili, abyśmy w mężnej walce nie ustali, abyśmy jej sztandar jaknajdzielniej, jak najwytrwalej rozwijali, — a Zachód z pomocą nam przyjdzie i tryumf sprawiedliwości, wolności, tryumf Polski, która od tak dawna za dwie te ideje cierpi i walczy — radosne surmy i trąby, rozgłośne hymny i peany, na wszystkie cztery strony świata rozgłoszą. Tak pisał na rozkaz podobno pana swego zausznik i powiernik Bonaparta. A gdy słowa pisania tego, żywym głosem odczytywane, rozlegały się po różowym pokoju, Boże! jaką radością skakały nam w piersiach serca, jakie gorące hymny i peany wyśpiewały wiośniane nasze głowy! Na cześć wspaniałomyślnego i rycerskiego świata, na cześć Bonaparta i sprzymierzeńców jego, na cześć blizkiego, niezawodnego, ogromnego trjumfu Polski, hymny i peany wyśpiewywały głowy wiośniane i wrzące serca nasze...
A że potem te głowy i serca — tak zwiedzione! — przez życie szły i do mogił doszły, na świat i ludzi przekleństwa nie rzuciwszy — dziw!
Lecz wtedy — kiedy walce tej świętej i tak przez obcych nawet podniecanej dopomagać — to dopomagać, ze wszystkich sił, każdą krwi kroplą, każdą iskrą ducha! Cała krew nasza i cały duch nasz rwały się, pędziły do — dopomagania i szczęśliwe czyniłyby wszystko... Ale tymczasem nic jeszcze do czynienia nie było, oprócz życia.
Więc słuchając pieśni słynnego francuza, cudnej pieśni, z wężowej gardzieli płynącej, szyłyśmy, szyły, szyły, czasem łzę rozrzewnienia z rzęsy ocierając, czasem twarze z nad roboty podnosząc i porozumiewawczo zamieniając się zachwyconemi, rajskiemi uśmiechy.
Nagle — w drżący często od wzruszenia głos czytającej, w wymowne słowa francuzkie wpadło podniesionym głosem wymówione jedno tylko słowo polskie.
— Zabrakło!
— Jezus Marja! Krzyknęłyśmy wszystkie i, zerwawszy się na równe nogi, otoczyłyśmy Czernisię, z której wyszło to słowo fatalne.
Z długiemi, cienkiemi ramionami wzdłuż figury długiej i cienkiej opuszczonemi, stała Czernisia zasmucona, zmięszana, a my, oniemiałe zrazu z konsternacji, załamawszy ręce, lub z desperacją niosłyśmy je ku głowom.
Więc tedy zabrakło!
— Do ilu zabrakło?
— Wykroiłam siedemdziesiąt ośm... już przy końcu coraz węższe, węższe paski kroiłam... ale panie Boże ratuj!... więcej nie wyszło. Do dwudziestu dwóch zabrakło!
Klęska nie tak ogromna, jak przepowiadała Marylka, jednak klęska.
Panie Boże ratuj! bo innego ratunku znikąd nie widać.
Chyba do panów pobiedz i poprosić, błagać, aby coprędzej do miasta posłali, do tego dalekiego... Ba! czasu za mało... za mało... i jak tam jeszcze sprawi się ten posłaniec...
Niech która z nas sama pojedzie!
Łatwo powiedzieć! Każdej coś na przeszkodzie stoi i zawsze ten czas, ten czas! Lada dzień przecież wszystkiego od nas zażądać mogą, a tu — nie gotowe! Stefunia mówi, że od męża swego wie, że lada dzień... a kiedy naczelnik organizacji tak mówi...
Bieda! gorzka nawet bieda! Takiej drobnostki nawet nie módz porządnie zrobić! Wstyd! Wiemy, że winy w tem naszej niema, jednak wstydzimy się czegoś... może złośliwe żarty męzkie z roboty niewieściej przeczuwając.
Kiedy tak biedujemy i środki ratunku wymyślamy, żadnego wymyśleć nie mogąc, drzwi od pokojów dalszych uchylają się nieco i przez wązki otwór nieśmiało zrazu wygląda utrefiona ładnie głowa Marylki Jaroszyńskiej, a potem wysuwa się ze szczeliny całkowicie i dziewczyna z filuternym jakimś ognikiem w oczach do różowego pokoju wchodzi. W miłości własnej trochę zadraśnięta, trochę może za drzwiami podsłuchiwała, jak sprawa z barankami się rozstrzygnie i co Czernisia o niej powie, a teraz weszła i zcicha, spokojnie, lecz z czemś filuternem w uśmiechu i w oczach, mówić zaczęła.
— Proszę pań, przez przedpokój teraz przechodziłam i futro pana Burakiewicza widziałam... Takie śliczne baranki! Siwe, takie delikatne, od tych delikatniejsze... śliczne!
Aż policzek na dłoń opuściła z podziwu nad ślicznemi barankami p. Burakiewicza.
A my, na wieść tę, aż zadrżałyśmy od srogiej, piekącej, od zjadliwej pożądliwości — czy zazdrości. Jeżeli jest na świecie oskoma moralna, tośmy wtedy napewno jej doświadczyły. Ot człowiek szczęśliwy, który takie baranki ma!
— I całe takie futro barankowe ma? — głosami osłabłemi zapytujemy.
— Caluteńkie! — Marylka odpowiada, a filuterne ogniki w oczach aż żarzą się i uśmieszki po ustach jej, aż skaczą.
— Niech panie pójdą i zobaczą, że nie kłamię, — mówi.
To prawda; Żeby choć zobaczyć! Pójdźmy zobaczyć!
Wniosek uczyniony jest przez Wincusię, która z wielkiemi nożycami w ręku nad stosem pokrojonych kaszmirów stoi, wszystkiemi swemi stalowemi szpilkami, broszkami, klamrami, błyska i wygląda bardzo energicznie.
— Pójdźmy zobaczyć! pójdźmy!
Nie przez aklamację, bo nie jednomyślnie wniosek przyjęty został; Klemunia, Stefunia, Hrabina i jeszcze ktoś z miejsca się nie ruszyły, ale pięć poszło.
Aby do przedpokoju dojść, trzeba było przez dwa duże i dwa mniejsze pokoje przejść. Szłyśmy. Pochód otwierała Wincusia, nożyce przez roztargnienie wciąż w ręku trzymając, potem dwoma parami Oktunia z Tosią i ja z Inką, a za nami w ariergardzie dybała na długich swych nogach Czernisia, czarną, długą, kresę przesuwając po obrazach i zwierciadłach, u ścian zawieszonych.
Zbitą gromadką skupiłyśmy się w przedpokoju dokoła wieszadeł, na których, — o Boże miłosierny! — futro pana Burakiewicza z baranków siwych... takie śliczne...
Ciche wykrzyki i głośne westchnienia. Żeby to którego ze znajomych panów własność była! Możebyśmy wyprosiły, wypłakały... na klęczkach choćby paść... A tak, nieznajomy jegomość, Bóg wie kto... skąpiec też pewnie, ani myśleć o proszeniu... Myśmy wprawdzie wszystkie a wszystkie swoje suknie i inne ubiory jedwabne oddały... ale to co innego... kobietyśmy! A panów wogóle o cokolwiek prosić, to probować kamienie gryźć... zwłaszcza jeszcze takiego... Bóg wie kogo!
Gdy tak biedujemy i lamentujemy, główka Marylki Jaroszyńskiej z za ramion naszych się wysuwa... Niewiedzieć zkąd się wzięła, bo z nami tu nie szła i później zapewne cichutko się wsunęła, a teraz aż loczki jej nad czołem od energji trzęsą się i ręce szeroko się rozkładają, gdy ogromnie rezolutnie mówi.
— Jabym jedną połę ucieła — i już!
Skamieniałyśmy, zamarłyśmy z przerażenia, którem propozycja ta nas przejęła, ale potem wskrzesłyśmy i poczęły zamieniać z sobą słowa cichutkie, szybkie, spojrzenia porozumiewawcze, palące... Aż przyszła sekunda, tak, na zegarze czasu zadzwoniła sekunda (jeżeli wogóle zegar jakikolwiek sekundy wydzwania), w której kilka ust jednogłośnie i z determinacją jak śmierć stanowczą wyszeptało.
— Wincusiu odkroj połę!
Wezwana, cała w błyskawicach swoich stalowych ozdób i w ognistych wypiekach, które na policzki się jej wybiły, jak jastrząb jaskółkę, jak chart zająca, jak podobno szatan duszę potępioną, futro p. Burakiewicza porwała i już je na stole przedpokojowym rozłożyła, gdy nagle zawachała się...
— Jakże to? tak z wierzchem, z watą, z podszewką razem ciąć?...
Do Czernickiej się zwróciła.
— Czerniusiu, poradź! Sama odkrój! Ty to porządnie przynajmniej zrobisz!
Sztuka byłaby u cudzego futra połę uciąć — porządnie! Więc też Czernisia obu rękami za głowę się schwyciła.
— Święty Boże, święty mocny! Jabym cudze futro... i jeszcze u takiego... Onby mię potem, spotkawszy, wyłajał, albo i wybił... I paniom też nie radzę. — Tylko, że rzeczywiście potrzebne, nie dla kogoś jednego, ale dla szczęśliwości publicznej potrzebne...
Otóż to! Dla szczęśliwości publicznej! W tem rzecz! I jej samej, Czernisi, mimo protestu, oczy na futro p. Burakiewicza patrzą, jak czarne żużełki błyszczą.
Stawi jednak opór namiętnościom i z obu rękoma ku głowie podniesionemi, po wiele razy wyszeptując: święty Boże, święty mocny! A niech mnie Anieli Stróżowie strzegą i bronią — szerokiemi krokami z przedpokoju umyka i przez długą perspektywę innych pokojów, kresą długą i czarną ku pokojowi różowemu szybko sunie.
A Wincusia z nożycami nad rozłożonem futrem, jak dziób głodnego ptaka roztwartemi, rozpaczliwie woła.
— Marylko! pójdź odkrój! Wprawniejsza... Gdzież Marylka... Ehe! Już jej i śladu w pobliżu naszem nie było. Zemknęła. Radzić i kusić, to radziła i kusiła, ale kiedy do czynu przyszło, znikła. Tak jak Czernicka zlękła się zapewne sztukę podobną płatać nieznajomemu jegomościowi, brutalowi podobno, Bóg wie komu...
Więc Wincusia mruganiem naszem ku niej i gestami zachęcającemi na duchu wzmocniona, na odwadze do szczytu najwyższego wzbita, mocno stopami oparła się o ziemię, ramieniem, w nożyce zbrojnem, dziwny jakiś gest wykonała i — czach, czach, czach!...
Od dołu aż do pasa, cała jedna poła pięknego futra oderznięta, z wierzchem z watą, podszewką, ze wszystkiem, co do niej należało. I tylko, gdy futro na wieszadło powróciło, strzępy podszewki i kawałki waty z otwartej jego rany żałośnie się ku dołowi zwieszały...
W różowym pokoju było trochę sprzeczki pomiędzy temi z pomiędzy nas, które działały, a temi, które, z miejsc swych się nie ruszyły, trochę wewnętrznych wątpień o godziwości dokonanego czynu, trochę niepokoju w ruchach i zamyślenie na czołach, lecz bardzo wkrótce wygładziło się znowu jezioro. Co tam! Jakoś to będzie! P. Burakiewiczowi stratę poniesioną można zwrócić. Zapłacimy, ile zażąda, i niech sobie inne futro kupi, a teraz mamy baranki! mamy! mamy! I rzecz kapitalna. Reszta marność, czczość, przemijalność!
A Czernisia, siedząc przy bocznym stoliku, wierzch z watą od futra odpruwa. Pył, dobywający się z prutych materji delikatną mgiełkę jej małe oblicze przysłania, aż z za mgiełki dobywa się głos.
— A jednakowoż nie wystarczy!
— Nie wystarczy! I to jeszcze nie wystarczy!...
— Do dwunastu pewno wystarczy, ale do jakich ośmiu – dziesięciu.... zabraknie!
Ochłonęłyśmy z żalu. Ośm na sto—odsetek nieduży. Niech już tam! cóż robić? Nie pójdziemy przecie drugiej poły p. Burakiewiczowi ucinać!
Wtem, na drugim końcu domu, kędyś w okolicach przedpokoju, jakieś niewyraźne stuknięcie, chody, i nagle głosy męzkie podniesione, bieganie, krzyki...
Źle. Minuta sądu i kary nadchodzi. Dotąd nie przyszło nam do głowy, że nadejdzie. Trochę dreszczów po plecach przebiega. Ale nic; z nizko pochylonemi nad robotą głowami siedzimy i szyjemy. Wincusia, krojąc kaszmiry nożyczkami, tak zgrzyta, że w uszach świdruje, Czernisia porze. Milczenie. I tylko uszy ku stronie przedpokoju nastawione, nasłuchujące, co się tam dzieje. A tam zaczyna dziać się coś okropnego...
Otwierają się ze stukiem drzwi, Marylka z przestrachem na rozczerwienionej twarzy wpada i z przyśpieszonym oddechem mówi.
— Co to będzie? Co to będzie? Pan na służbę tak gniewa się, że niech Bóg broni... Każe mówić: kto to zrobił, a oni nie wiedzą... a pan myśli, że kłamią, i coraz więcej gniewa się... i Józef aż płacze.
Nie skończyła jeszcze mówić, gdy myśmy już z krzeseł się zerwały. Nie, nie! Na służbę gniewu i wyrzutów niesprawiedliwych ściągać nie można! Nie można, aby przez nas poczciwy Józef płakał.
Trzeba iść, wszystko wyznać, pana Burakiewicza przeprosić, ile kompensaty pieniężnej żądać będzie, zapytać.
— Chodźmy!
— Chodźmy!
Więc naprzód winowajczynie, potem, przez solidarność koleżeńską, te, które w przestępstwie czynnego udziału nie przyjmowały, za niemi Czernisia, zatroskana, ale i z zaciekawieniem w czarnych oczkach, a na ostatku Marylka — kusicielka, jak kot przestraszony, pod ścianami cichutko się prześlizgująca.
W drodze zaskoczyło nas pytanie, która do p. Burakiewicza pierwsza przemówi? Cóż? Gospodyni domu naturalnie... O, ciężka minuto pokuty i umartwienia. Ale niema co! Mają rację! Mnie wypada pierwszej głos zabrać przed tym jegomością nieznajomym, wielkim jakimś — Bóg wie kim!
Oktunia i Stefunia z obu stron szepczą mi przy twarzy.
— Ja z pomocą ci przyjdę!
A ja za sobą słyszę głosy innych.
I ja! i ja! i ja! Wszystkie będziemy przyznawały się, przepraszały...
— I płaciły...
Drzwi z sali jadalnej do przedpokoju prowadzące na oścież rozwarte, znać po nich wielkie pędy, z jakiemi tu ludzie wbiegali i wybiegali. A dokoła wieszadeł — piekło wre. Panowie i lokaje skupieni, osłupiali, p. Burakiewicz rozmachuje rękoma i krzyczy, gospodarz domu na służbę krzyczy, stary Józef czerwoną chustą oczy sobie z łez ociera, kredensowy pomocnik jego cienkim głosem wrzeszczy, że jak Boga kocha nie wie, kto to zrobił...
Wejście nasze, takie gremialne sprawia dywersję i ten efekt wywołuje, że wszyscy milkną i patrzą, co to za taka procesja niewieścia idzie... A my prosto ku p. Burakiewiczowi zmierzamy i przed nim stajemy, to jest, ja przed nim staję, a towarzyszki moje za mną, jak mur, a za niemi jeszcze Czernisia i Marylka.
Staję, dygam, rękę ku p. Burakiewiczowi wyciągam. W tejże chwili gospodarz domu, wypadkiem zaszłym bardzo rozgniewany i wtargnięciem naszem aż do osłupienia zadziwiony, ulega jednak przyzwyczajeniu, rzec można, nałogowi towarzyskiemu i aktu prezentacji dokonywa.
— P. Burakiewicz — moja żona...
A p. Burakiewicz twarz ma czerwieńszą jeszcze niż zwykle i wśród niej oczy błękitne wprost słupem od zdumienia stoją. Zdaje się, że na widok tych jedenastu niewiast, nie wiedzieć czego przed nim zjawionych, o poniesionej krzywdzie na chwilę zapomniał. Z bardzo niezgrabnym ukłonem ręką czerwoną i szorstką, ręki mojej dotyka, a ja mówić zaczynam. Cicho mówię, bo mi w piersiach drży i w gardle dławi. Jednak mówię.
— Przyszłyśmy przeprosić pana.... bardzo, bardzo pana przepraszamy... bo to my... to jest, głównie ja, właściwie ja...
— Nie, nie, to my wszystkie... odzywają się za mną chórem towarzyszki moje.
— Ja... my... zrobiłyśmy to... ucięłyśmy tę połę...
— Co? — jakby kto z pistoletu wypalił, wyrywa się z ust p. Burakiewicza i widać po nim, że we wściekłość wpadać zaczyna.
— Cóż to? panie dobrodziejki żarty jakieś ze mnie, kpinki, drwinki... niech djabli porwą...
Na widok tak rozsrożonego nieprzyjaciela, mnie głos zupełnie posłuszeństwa odmawia, ale wysuwa się z za mnie Wincusia i głośno, rezolutnie rzecz przekładać zaczyna.
Mowa jej zwykła jest, ale treści pełna. Krótko lecz dobitnie opowiada co i jak było, i że to ona, ona właśnie, ot temi nożyczkami połę futra ucięła i teraz nożyczki te tu przyniosła na dowód, (osobliwy zaprawdę dowód!) że nikt inny tylko ona to uczyniła, więc bardzo, bardzo przeprasza...
— Bardzo, bardzo przepraszamy! — rozlega się za mówiącą, na różne tony chór niewieścich postaci w najgrzeczniejszych pod słońcem dygach ku ziemi przysiada.
Teraz ja znowu występuję.
— Niech pan będzie łaskaw powie, ile to futro... ile mamy panu zwrócić... na odkupienie zepsutego futra... my najchętniej... zaraz...
I znowu dziewięć dygów, z towarzyszeniem chóru.
— Bardzo pana przepraszamy i niech pan będzie łaskaw powie — ile za to zepsute futro...
Co myśleli i czuli, jak wyglądali świadkowie sceny tej, nie wiem, bo w nadzwyczajnem zmięszaniu swojem o istnieniu ich prawie zapomniałam, ale w p. Burakiewicza wlepiłam oczy nie rozumiejące, zadziwione, bo dziać się z nim i na twarz jego wybijać się poczęło coś doprawdy niespodziewanego, nadzwyczajnego.
Na twarz jego, jakby nagle pobladłą nieco, wybijać się poczęła pilna uwaga zrazu, potem radość... jakaś rozrzewniona, promienna radość.
Już kiedy Wincusia przemawiała, historię konfederatek, niewykończeniem na czas zagrożonych, opowiadając, gniew zniknął mu z oczu i ukazał się w nich wyraz ciekawej, skupionej uwagi. A potem błysnęła radość. Niewiem, czy ostatnie słowa nasze o pieniężnem wynagrodzeniu szkody zrządzonej słyszał, bo mu powieki dziwnie jakoś mrugać i wargi pod srebrnym wąsem drgać zaczęły, jakby przez gwałtownie cisnące się na nie słowa miotane. Aż wybuchnął:
— Tedy panie dobrodziejki w takim celu moje futerko pokiereszowały! Na czapeczki dla tych... co tam idą... za... za ojczyznę... Niech mię djabli wezmą, jeżeli nie jestem kontent, wdzięczen...
Stentorowy głos drżeć mu zaczął, wargi już wprost latały, a niezapominajki, w burak ćwikłowy wprawione, całe były oblane błyszczącą rosą.
— Do djabła ciężkiego! Czegóż ja tak irytowałem się tu, gniewałem. Przepraszam, bardzo przepraszam! Szelma ze mnie i — dureń! Ale teraz to dziękuję paniom dobrodziejkom, sto razy, sto tysięcy razy dziękuję... dziękuję... za to, że choć to, choć tem... choć tym kawałkiem sukmany mojej...
Przy ostatnich wyrazach rzucił się ku nam ruchem tak gwałtownym, że aż pomimo woli niecośmy się w tył cofnęły, i począł nas jednę po drugiej w ręce całować. Pocałunki te jak wystrzały pistoletowe rozlegały się po przedpokoju a w przestankach głos gruby, chropowaty, w tej chwili czułością jakąś, smutkiem jakimś przejęty mówił:
— Bo to, panie dobrodziejki moje, stary jestem i sam już nie mogę... a syna nie mam... i obcy tu osiadłem, nikomu nieznajomy... tedy nikt mnie nie ufa, nikt odemnie niczego nie żąda... a ja z serca i duszy radbym... czemkolwiek, radbym przyczynić się... służyć...
Już wszystkie nas jedenaście z kolei bo Czernisię i Marylkę także w rękę pocałował, gdy nagła myśl jakaś strzeliła mu do głowy. Znieruchomiał, przez parę sekund oczyma zamyślonemi po nas wodził.
— A może... — zaczął, — może więcej potrzeba... może jeszcze uciąć?...
Ażeśmy się zatrzęsły od zdziwienia i od — tajonej radości. Lecz nie wypada tak odrazu propozycji zdumiewającej przyjmować! Więceśmy chórem i pojedyńczemi głosami wołały:
— Dziękujemy! dziękujemy bardzo panu! Pan bardzo dobry! ale nie możemy nadużywać... I bez tego nie wiemy, ile za taką szkodę...
— Co tam: ile, jakie tam: ile? To ja paniom dobrodziejkom wieczną wdzięczność... niech mię djabli porwą, jeżeli kłamię, że wieczną wdzięczność... i jeżeli więcej potrzeba... jeżeli, wogólności mówiąc, czegokolwiek potrzeba...
Tu, na czoło orszaku wysunęła się z pomiędzy towarzyszek Oktunia i w amazonce swej zgrabna, śmiała, a na twarzy tak wyglądająca, jakby wnet z uniesieniem: „Rachelo kiedy Pan“ zaśpiewać miała, rzekła:
— Jeżeli prawdę wyznać mamy, to nam jeszcze do dziesięciu... oszycia barankowego brakuje...
— Brakuje! — wykrzyknął, — a co? Przeczuła dusza moja, że jeszcze brakuje...
Zerwał z wieszadła smutne ruiny futra swego i nam je podawał, to jednej, to drugiej wprost w ręce wciskał.
— Proszę, proszę! Niech te szelmy barany szczęścia tego dostąpią... zaszczytu tego... i ja razem z niemi...
Wzruszone, zdziwione, onieśmielone cofałyśmy się, dygałyśmy, nie śmiąc daru przyjmować... Hrabina pierwsza pochwyciła jedną z rąk, które go podawały, i mocno ją ścisnęła, poczem ta czerwona, szorstka ręka od jednej do drugiej dłoni niewieściej przechodziła, ściskana, wstrząsana, nie po światowemu, nie po salonowemu, ale po prostu, serdecznie. I mówiłyśmy ciągle:
— Czy podobna? Ależ niepodobna Jakże pan bez futra pojedzie! Dziś tak chłodno! I nam aż tyle niepotrzeba!
— Niepotrzeba aż tyle! No to drugą połowę tylko... do dziesięciu czapeczek drugą połowę... Pewno jak raz wystarczy...
W ręku Wincusi dziwnie jakoś w porę nożyce błysnęły i zadzwoniły.
— Ot i nożyczki są! — p. Burakiewicz zawołał; — dzięki Bogu, są nożyczki... za pozwoleniem pani dobrodziejki...
Wychwycił z rąk Wincusi nożyce ruchem tak niesalonowym, że aż syknęła trochę z bólu, i w mgnieniu oka resztki baranów swych na stole rozłożywszy: czach, czach, czach! Krojąc, mruczał:
— Twarda bestja ten baran... ale i nożyce szelmy tępe... niech ich djabli...
A gdy piękne niegdyś futro żadnej poły już nie miało, zaczął pozostałość na siebie wkładać.
— Panie dobrodziejki mówią, że dzień dziś chłodny, ale ja sobie z tego kpię... Zdrów jestem... chwała Bogu, i mogę choćby w mróz bez futra... A tu jeszcze piersi i plecy okryte...
Wciągnął na plecy dziwne ubranie, które tak zupełnie jak niewieście figaro wyglądało, tem tylko od niego się różniąc, że było z rękawami, i że z cięcia, przez nożyce operacyjne zadanego, zawisły mu ku dołowi bajecznie żałosne strzępy waty, sukna i podszewki.
Ale teraz otoczyli go panowie, wszyscy trzej domowi i gość. Gospodarz domu prosił:
— Niech sąsiad będzie łaskawy tak zaraz nie odjeżdża... Może obiad zjemy razem... Konie do stajni niech odejdą...
Nie przez grzeczność, nie przez zwyczajną grzeczność po raz pierwszy do domu swego p. Burakiewicza, jako gościa, zapraszał. W głosie jego czuć było wzruszenie.
A p. Burakiewicza zaprosiny te i ich serdeczność — rzecz dziwna! — nie ucieszyły, lecz zadziwiwszy zrazu, rozlały po nim owszem zasmucenie czy zamyślenie. Ciszej nieco niż mówił zwykle, odpowiedział:
— Dziękuję panu dobrodziejowi, bardzo dziękuje... ale odwykłem... a prawdę powiedziawszy, do takich kompanji i nigdy przyzwyczajony nie byłem... Jak dzik — odyniec pomiędzy drzewami leśnemi, tak ja samotny pomiędzy ludźmi chodzę i nikt mnie bratem ani swatem nie jest. Szelma dola taka... ale co robić? Kiedy Panu Bogu tak podobało się... i już niedługo... stary jestem... więc niedługo już na tym djabelskim świecie... Ale ot o co ja pana dobrodzieja poproszę...
W obie ręce wziął rękę gospodarza domu i, dziwnie prosząco w oczy mu swemi błyszczącemi niezapominajkami patrząc, zniżonym nieco głosem mówił:
— Niech panowie będą łaskawi w każdej potrzebie, takiej ogólnej... w każdej okazji takiej, co to grosza, albo trochę pracy jakiej potrzeba, do mnie odzywają się... Ja chcę... ja żądam... czemkolwiek przysłużyć się.. matce... bo przecież i ja... syn jej... a że los szelma pomiędzy samych obcych na ten świat mnie rzucił, to ja i nie narzucam się nikomu... a tylko... djabli wiedzą, co w sercu siedzi i spokojności nie daje...
Zaczęli go wszyscy czterej coraz ściślej otaczać, coraz serdeczniej zapraszać. Niech do nich przyjeżdża, niech się bliżej z nimi zapozna, oni także odwiedzać go będą.
Ale czerwonemi rękoma machać zaczął.
— Ej nie! Ej nie! Z duszy, z serca dziękuję, ale nie! Odwykłem... nie przywykłem... djabłami jak parobek sadzę... w samotności mnie najlepiej... ogródek swój pielęgnuję... drzewka to moje dzieci... dumki smutne, moi goście. Żegnam państwa dobrodziejstwa, żegnam, dziękuję!
I szedł ku wyjściu w swojem dziwnem figarze, z żałosną frendzlą.
Ale my znowu tak bez niczego rozstać się z nim nie mogłyśmy i przy drzwiach go dopadłszy, — Boże drogi! — czegośmy mu nie nagadały! jakiemiśmy go miłemi, serdecznemi słowy nie osypały! Zdaje się, że hrabina parę razy pieszczotliwie go po ramieniu pogłaskała... Zdaje się nawet, — choć tego nie zupełnie pewna jestem, — że czerwone policzki jego, srebrnawą kądzielą otoczone, od Oktuni, Wincusi i odemnie dostały trzy całusy...


I potem dopiero, po odjeździe p. Burakiewicza — obył się nad nami sąd, nie sąd parów, broń Boże, ale daleko wyższy, bo naszych i wszelkiego stworzenia panów.
A kiedy przy obiadowem stole bardzo już gderaniem nas nudzili i wyrzutami oburzali, Czernisia, która z nami dnia tego obiad jadła, wyprostowała na krześle swoją długą postać i z czarnemi oczkami jak żużelkami gorejącemi, rzekła:
— A mnie się zdaje, proszę panów, że kiedy pan Burakiewicz przebaczył i jeszcze podziękował, to i przez wszystkich przebaczonem i zapomnianem być powinno... Nie dla samych siebie przecież panie połę tę ucinały, ale dla szczęśliwości publicznej...
Miała słuszność Czernisia. Po dniu tym i po całej tej wiośnie, nastąpiła u nas taka szczęśliwość publiczna, że aż — ha!



GLORIA VICTIS.
(R. 1863).

Leciał Wiatr światem, ciekawy, niespokojny, słuchał gwarzeń, opowiadań wód, zbóż, kwiatów polnych, drzew przydrożnych i — szumiał. Szumiał o wszystkiem, co widział, co słyszał na szerokim, wielkim, na przedziwnym świecie, i leciał, aż przyleciał do krainy, w wody, trawy i drzewa bogatej, która nazywa się: Polesie litewskie.
Hej, przestworza wolne, przestworza rozłożyste Wiatrowi prędkiemu, na równinach, co skraje niebios dokoła podpierają bez przeszkód, bez zasłon. Nie uderzy się tu Wiatr prędki o żadną górę, ani o żaden pagórek, nie powstrzyma lotu jego żadne wysokie miasto, i chyba tylko las przed nim stanie z obliczem ciemnem i nad łąkami bezkreśnemi, nad rozlanemi po nich wodami zaszepcze słowo: tajemnica!
Ale dla Wiatru las tajemnic nie ma. Są to dwaj przyjaciele. Przenika wiatr leśne gęstwiny od skraju do skraju, i one mu wszystko, co widziały, słyszały, opowiadają. Przenikają się wzajemnie i w noce gwiaździste, w dnie od śniegu białe, w wieczory jesienne od chmur posępne, od deszczu szemrzące wiodą ze sobą długie przyjaciół rozmowy.
Leciał tedy Wiatr nad Polesiem, gdy letnie słońce miało się ku zachodowi i w blasku jego smółki na łąkach stały zarumienione, jak zorze, a wody oblekały się w barwy tęczowe. Na wodach, w szyby wieloramienne, w strugi leniwe rozlanych, jaśniały fiolet, purpura i złoto, a nad niemi w powietrzu rozpościerała się cisza błękitna, głęboka.
Wiatr ciszy nie mącił, albowiem nie był z wiatrów takich, co grzmią i huczą, wstrząsają i obalają, ale z takich, co kochają świat. Latał po świecie, ażeby zbierać jego prawdy i baśnie, minione dzieje, wyronione jęki, echa staczanych walk, ażeby zbierać pyłki jego nadziei, żużle jego żalów, tony jego pieśni i nieść je w przestrzeń, w dal, w czas, w pamięcie, w serca...
Przeleciał Wiatr prędki nad łąkami rozległemi, łagodną pieszczotą muskając w locie rumiane smółki i czerwone szczawie, łagodną swawolą w drobne fale marszcząc tęczowe wód powierzchnie, aż rozwinęła się przed nim wstęga wody wcale, niż tamte, innej, cicho stojącej w korycie, rękoma ludzkiemi wyżłobionem.
Wiedział Wiatr, co to za woda i jak się nazywa. Przed połową stulecia tu był i wiedział, że jest to kanał Królewski. Hej, hej, ten pasek wody bladobłękitnej, sennej, jakaż mu to przeszkoda!
Zanim motyl zdołał wzbić się z przybrzeżnej trawy na szczyt situ, u którego zwinął do snu pozłacane skrzydła, Wiatr przeleciał nad Królewskim kanałem i oko w oko spotkał się z roztoczonym, jak wzrokiem sięgnąć, wysokopiennym, cienistym, przezroczystym lasem. Odkąd tu był, pół stulecia upłynęło, jednak poznał przyjaciela.
— Jak się masz? — zadmuchał wesoło.
Las w odpowiedź zaszumiał:
— Witaj, miły latawcze!
I wleciał Wiatr do lasu uradowany, zwinny, przelatywał wśród świerków, brzóz, olch, dębów, ramionami owijając pnie starych przyjaciół i skrzydłami na ich konarach składając pocałunki przywitalne.
— Jak się macie? — szemrał i szeptał, coście przez czas ten widziały, słyszały? Co się tu u was, dokoła was działo, stawało?
A stare świerki, dęby, brzozy rozłożyste ramionami powiewając, odpowiadały:
— Działy się tu i stawały rzeczy dziwne, rzeczy głośne, dzwoniące, płaczące, rozlegające się krzykami, jękami...
— Co, co, co się działo? Jakie, jakie, jakie rzeczy? — z szybkością niezmierną szumiał, pytał Wiatr, gdyż po to tylko istniał, aby dzieje ziemskie zbierać i po ziemi je roznosić, albo nawet niekiedy pod samo niebo wznosić i niebu pokazywać.
Po lesie błąkały się światła zachodzącego słońca, w szerokie, złote pasy ubierając pnie drzew starych, na mchach i paprociach migocząc mnóstwem iskier, w rozkwitłych różach dzikich zapalając rubinowe serca.
Róż dzikich, traw, paproci, pełną była polana bardzo rozległa, wyniosłemi drzewami zewsząd otoczoną, na którą wiatr wleciał i wnet po niej uwijać się począł z szybkością nadzwyczajną, wznosząc się i opadając, badając, szukając, na różne tony szumiąc:
— Co się tu działo? Co się tu, na tej polanie, działo? Coś osobliwego, coś nadcodziennego dziać się tu musiało! Czuję krew! O! długo, przedługo ziemia wydaje z siebie woń krwi swych dzieci, ludzi! Słyszę jęki! O, długo, przedługo powietrze trzyma pod obliczem nieba jęki dzieci jego, ludzi! Tu był bój jakiś i tu były zgony! Tu były rany, tętenty koni, krzyki! Mówcie, drzewa kochane, opowiadajcie, mówcie!
Drzewa milczały, tylko po ich gałęziach przebiegł dreszcz lekki krótki, jakby z zimna nagłego powstały, co dziwnem było w ten ciepły dzień letni.
A właśnie w tej chwili Wiatr z gwałtownością u niego niezwykłą, z szumem namiętnym zapytywać począł:
— A toż co? A to co jest takiego? Tego natura nie uczyniła! To uczyniły ręce ludzkie! Tu nigdzie natura pagórków nie usypywała. Ten usypany jest przez ludzi! Kto? po co? dlaczego? A tenże krzyżyk na pagórku, wśród liljowych dzwonków, Boże, jak mały, prosty, biedny! — co znaczy? Mówcie, drzewa, o, mówcie, błagam!
Wtedy dąb wyniosły i silny, któremu kępa zwisających w dół gałęzi czyniła brodę długą, brzoza wysmukła i cała w długich, ku ziemi opadających warkoczach świerk wyprostowany, w hełmie z iglicą strzelistą na szczycie, odpowiedzieli chórem przyciszonych szumów:
— To jest mogiła!
— Taka wielka, taka wielka, taka wielka mogiła! — zadziwił się Wiatr.
Brzoza westchnęła:
— A krzyżyk tak mały!
A dąb zagadał:
— Śpi w niej wiele serc mężnych, spalonych na ołtarzu...
— Wiele serc, a krzyżyk jeden — zadziwił się znowu Wiatr.
A brzoza znowu westchnęła:
— I taki mały, biedny!
Wyprostowany świerk potrząsnął hełmem, zdobnym w strzelistą iglicę, i przemówił.
— Jam najwyższy w tym lesie, najdalej widzę, wiem: są na ziemi bohaterzy wieńczeni i nie wieńczeni, mający pomniki i ich nie mający.
Nabożnie Wiatr wyszeptał pytanie:
— Jest że to mogiła bohaterów?
— Bezimiennych — odpowiedział świerk.
A dzwonki liljowe, gęsto dokoła krzyżyka rosnące, cicho zadzwoniły:
— Pomarłych młodo, młodo...
— I w mękach — szepnęła róża dzika, u szczytu pagórka rosnąca, przyczem od rubinowego serca swego oderwała płatek jeden i na pagórek go rzuciła.
Upadł płatek, do motyla podobny, na trawy wysokie, a róża westchnęła:
— Ja jedna kwiaty na tę mogiłę rzucam. Co lata, od półstulecia prawie, rzucam na nią wonne płatki moje, ja jedna!
Tu znowu odezwały się dzwonki liljowe:
— A my dzwonimy pacierz żałobny. Co lato, od półstulecia prawie, wydzwaniamy nad tą mogiłą pacierz żałobny... my jedne!
Wtedy Wiatr prędki położył się na pagórku mogilnym, znieruchomiał. Ludzie widziećby go nie mogli, lecz drzewa, trawy, kwiaty widziały.
Ciało jego przezroczyste, powiewne, z kryształu i szronu utkane, wydłużyło się na pagórku w skrętach wężowych, i tysiącem złotych odbić zaświeciły w niem blaski zachodzącego słońca. Świeciły i migotały błyszczące odbicia te w skrzydłach jego ogromnych, które, jak fale płynnego kryształu, opadły na trawy polany, we włosach jego, które, jak pajęcza tkań ze szronu, rozpostarły się nad polaną, w ramionach jego, które, jak kryształowe kolumny, wznosiły się ku drzewom, gdy w powietrzu płynęło szemranie błagalne, ciche.
— Mówcie, o starzy Wiatru prędkiego przyjaciele! Wy, co przez wieki mieszkacie w świątyni dumania i czołami niebotycznemi podpieracie stropy samotni nieskończonych, zamyśleni świadkowie dziejów ziemi, tysiącoustni, a milczący stróże mogił leśnych, bezimiennych, zapomnianych, nieuczczonych, wyśpiewajcie mi o tej mogile strofę życia i strofę śmierci, abym mógł unieść ją pod niebo i pokazać niebu, a potem nieść nad ziemią w przestrzeń, w dal, w czas, w pamięcie, w serca...
Ostatni rąbek tarczy słonecznej za skraj ziemi zasunął się i zniknął. Natomiast zorza wieczorna w purpurze i płomieniach podniosła się za lasem i las napełniła światłami pożogi. W powietrzu, pomiędzy liśćmi drzew, na krzakach i trawach, rozsypały się okróchy świetnej łuny niebieskiej, mające czerwoność i ognistość płonących kropel krwi.
Stary, potężny dąb, pałającemi kroplami krwi na gałęzistej brodzie świecąc, rozwarł szerokie ramiona, powiał niemi w powietrzu i tak szumieć zaczął.................

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Przyszli tu w kilkuset ludzi i rozłożyli się obozem gwarnym, tłumnym, pstrym od odzieży rozmaitej, pobłyskującym orężem rozmaitym.
Jedną tylko część odzieży mieli jednostajną: czapki czworokątne, barwy amarantusów, albo polnych chabrów, i jedną cechę wspólną wszystkim: młodość. Samo lato życia, lato gorące, kwitnące patrzało z ich twarzy, jeszcze znojem trudów i walk nie dotkniętych, jaśniało w oczach, po brzegi pełnych zapału i nadziei. Rozłożyli się obozem, zbudowali ze splecionych gałęzi namiotów kilka: dla wodza, dla co lepszych koni, dla przyszłych rannych; u rozpalonego ogniska zgotowali sobie posiłek wieczorny i, gdy roboty były już skończone, a na niebo, nad lasem, wzeszły gwiazdy, wzbili ku niebu i ku gwiazdom chór silnych głosów, śpiewających hymn skargi, ufności i prośby. Hymnu tego my, drzewa, słuchałyśmy zdumione, wtórując mu szeptem ciekawości pełnym: co to będzie? co to będzie?
Wodzem ich był człowiek świętego imienia, które brzmiało: Romuald Traugutt. Pytasz, dlaczego świętem jest to imię? Albowiem, według przykazania Pana, opuścił on żonę i dzieci, dostatki i spokój, wszystko, co pieści, wszystko, co raduje i jest życia ponętą, czarem, skarbem, szczęściem, a wziąwszy na ramiona krzyż narodu swego, poszedł za idącym ziemią tą słupem ognistym i w nim zgorzał. Nie tutaj zgorzał. Nie w tej mogile śpi. Kędyś daleko. Ale wówczas, na czele hufcu tego, na tę polanę przyszedł, i patrzałyśmy na niego, my, drzewa.
Po razy wiele, w czasach dalekich, z pod głazu niewoli, który tę ziemię tłoczył, wzbijał się był słup ognisty, ku obiecanej krainie wolności wiodący, i gromady ludzi za nim szły. Wzbił się i teraz, gromady ludzi za nim poszły, ta była jedną z nich, a on jej przywodził. Widziałyśmy jego czarnowłosą głowę, z oczyma myśliciela i uśmiechem dziecka. Oczy miał mądre, smutne podobno bratem bliźniaczym mądrości bywa u ludzi smutek, a uśmiech świeży, perłowy, z kroplą słodyczy dziecięcej albo niewieściej. Przez czoło śniade palec tragicznych przeznaczeń wcześnie przeciągnął mu zmarszczkę surową, niekiedy aż groźną.
I głos jego słyszałyśmy z brzmieniem, jak stal, dzwoniącem, rozkazującem, niekiedy aż groźnem. Tak grzmieć musiał w wąwozie Termopolskim głos Leonidasa.
Skąd wiemy o Leonidasie? pra-pra-ojcom naszym opowiadały o nim pra-pra-ojce Wiatrów prędkich, i nikt nie zgadnie, kędy, jak, kiedy o rzeczach wielkich i o rzeczach wiecznych rozpowiadają wiatry drzewom, drzewa chmurom, chmury gwiazdom, gwiazdy duchom, a baśnie i pieśnie, wieści i powieści płyną, jak świat, szeroko i, jak wieczność długo...
Czy Leonidas wiedział, że, gdy wąwóz Termopilski trupami hufca swojego zasypie, stopa niewoli ziemi greckiej nie dosięże? Jeżeli wiedział, błogo mu było uściełać tę krwawą zaporę i, jako pieczęć, składać na niej siebie!
Ten nie wiedział. W orężnych sprawach ludzkich biegłym był, biegłość ta w dalekowidztwo wzrok mu zaostrzała, spostrzegał wyłaniającą się z za dnia ofiar i boju potworną, czarną noc.
Jednak szedł i prowadził, bo taką była moc słupa ognistego, który wówczas nad ziemię wzbił się, taką tęsknotą za obiecaną krainą wolności, i takim był krzyż narodu jego, ciężki, nieznośny...
Ale nie o nim teraz opowiadać będę. O nim potem, długo. Długą być winna powieść o mężu wielkim, który po sobie zostawił imię głośne.
Teraz o jednym z bezimiennych, z najmniejszych, z najmłodszych, o tym, nad którego głową, niemal chłopięcą, ręka niewieścia ten mały krzyżyk zasadziła.
Piękny maj był na świecie, kiedy tu przyszli. Konwalje kwitły obficie, jak nigdy, niedaleko stąd, nad błękitną strugą, w kalinowych krzakach śpiewał słowik. Zielono było na tej polanie od młodych traw i paproci, kwiecisto od konwalji i róż dzikich, wonno, złoto i ciepło od wiosny. Gdy oni przyszli, uczyniło się na niej szumnie, dumnie i wesoło. Tak, tak, wesoło.
Nie niewolnicy to byli, na arkanie przemocy do boju ciągnięci, lecz dobrowolni ofiarnicy wysokich ołtarzy. Ze światłem idei w głowach, z ogniem miłości w sercach, głowy i serca nieśli wysoko. Byli silni, śmieli, gwarni i, czy uwierzysz, Wietrze prędki? — byli szczęśliwi. Zapewne uwierzysz, bo wiedzieć o tem musisz, że na Gwieździe, która nazywa się Ziemią, dusze ludzkie i szczęścia ludzkie istnieją w mnóstwie odmian, i że, jak motyl na kwiat wybrany, dusza ludzka zlatuje zazwyczaj na tę odmianę szczęścia, która najwięcej do niej samej jest podobną. Ich dusze przyciągnęło ku sobie to szczęście, co rozkwita na wysokich górach i ma kielich purpurowy, a koronę, uplecioną z cierni.
Nie tylko przyszli, lecz także i przyjechali. Grzmiała ziemia od biegu osiodłanych koni, i powietrze iskrzyło się od błysków obnażonych szabel, ilekroć stalowy głos wodza zawołał:
— Jazda!
Na czele jazdy wybór wodza postawił młodzieńca o postawie wyniosłej i czarnem iskrzącem się oku. Młody Herkules z kształtów, Scypio rzymski z rysów. Rodzinny dom jego stał niezbyt stąd daleko od podstaw do szczytu opleciony bluszczem, otoczony gęstwiną drzew odwiecznych, rozłogiem pól żyznych. Z pod zielonych bluszczów wyszedł, tutaj przybył i z posłuszeństwem dziecka, z pośpiechem kochanka, biegł na swym strojnym, ognistym arabie, ilekroć rozległ się głos wodza, wołający:
— Jagmin!
Wtedy czapka kwadratowa krwawiła się mu nad czarnymi, jak noc, włosami, dłoń leżała na głowni szabli, a za silnemi ramiony leciał poszum niewidzialnych skrzydeł... owych dawnych.
Ale ten mój, ten mój mały... (małym Tarłowskim nazywano go w obozie) ani tak silny był, ani tak urodziwy, ani nawet tak bogaty, aby na drogocennym, strojnie przybranym biegunie tu przybyć. Dlatego właśnie ulubieńcem moim stał się, że był wątły, drobny, na twarzy różowy i biały, a oczy miał, jak u dziewczyny, łagodne, nieśmiałe, czyste i tak błękitne, jak te niezapominajki, które tu czasem u stóp moich rosną. Przebrana dziewczyna, czy ledwie dorosłe chłopię! Wcale też niedawno minęło mu lat dwadzieścia. Jednak, może i dlatego jeszcze ulubieńcem moim rychło stał się, że we mnie ciekawość obudzał.
Dziwne w wieku tak młodym, przepastne zadumy osiadały mu niekiedy w oczach dziewiczych, łagodnych, a po twarzy różowej i białej przepływały takie łuny gorące, jakby tam w nim, we wnętrzu tej jego wątłej, chłopięcej postaci coś płonęło, gorzało.
I przedtem zresztą, zanim tu przybył, już go lubiłem. Mówiły o nim pomiędzy sobą te trawy rozczochrane, które wiecznie pochylają się ku sobie i o czemś mówić jedne drugim muszą. Mówiły o nim rzeczy miłe, ładne. W ciche wieczory szeptów ich słuchałem.
Urodził się nie w tych stronach, kędyś daleko, a w te strony przywiał go ów prąd górny, który wówczas światem płynął i ludzi wysokich rzucał w ramiona i pod stopy maluczkich. On, ten mały, wysokim był wiedzą i myślą. Szybko podbijać musiał ich krainę, skoro tak wcześnie stał się jednym z jej mieszkańców. Był młodym uczonym, takim, co się u ludzi nazywa naturalistą. Mógłby był na szerokim świecie wstępować na drogi wysokie. Wstąpił na niziutką. Przybył w te strony, aby swą myśl i wiedzę rozdawać maluczkim. Dlaczego w te strony właśnie? Nie wiem. Ale to rzecz pomniejsza. Przeznaczenie, welonem tajemnicy osłonięte, trzyma w dłoni kołczan z tysiącem trafów, którymi uderza w ludzi i rzuca nimi, jak piłkami, po świecie przestrzeni i po świecie zdarzeń.
Przyjechał był do poblizkiego stąd miasteczka i uwił tam sobie gniazdo nieduże, codziennie napełniające się szczebiotaniem piskląt ludzkich. Nie przyjechał sam jeden. Przywiózł ze sobą dziewczynę, siostrę młodszą, w sposób bajeczny, prawie aż zabawny do niego podobną. Ta sama drobność wzrostów, wątłość kształtów, te same rysy cery i na rysach rozlane wyrazy. I kochaliż się, kochali! Podobno odumarli im wszyscy blizcy, i byli na świecie tylko we dwoje. Samotność serc sierocych i wspólność zagrody rodzinnej, kędyś daleko staremi lipami ocienionej, skrzepiały węzeł, u kolebek zadzierzgnięty. Skrzepiała go jeszcze zapewne jednostajność tych gwiazd, które rządzą ludzkiemi ukochaniami, chęciami, pracami. Pracowali razem. Brat uczył siostrę, siostra pomagała bratu, i zawsze byli razem, we dwoje: w szkole, w domu, na ulicach miasteczka, na drogach polnych i leśnych. Aż zabawnie było patrzeć na tę parkę ludzi młodziuteńką, małą, jasnowłosą, różowotwarzą, wiecznie ze sobą sprzęgniętą i wiecznie, z błyskami w błękitnych oczach i wesołymi uśmiechami na rumianych ustach. Ona go nazywała Marysiem, a on ją Anielką.
Dobrze im było ze sobą, i każdy z łatwością mógł zgadnąć, że dobrze im było na świecie.
Wkrótce jednak przyszedł czas, że na ulicach miasteczka, na polnych i leśnych drogach poczęli ukazywać się nie we dwoje już, ale we troje. Towarzyszem ich często bywać zaczął ów młodzieniec z pod zielonych bluszczów, z postawą wyniosłą, silną, i ze śniadym profilem Rzymianina, który to potem na tej polanie miał dowodzić jazdą. Ten zewnętrznie wcale do nich podobnym nie był; owszem, jakby innej rasy był, czerwieńszej krwi, z pod zamaszystszego, potężniejszego młota natury. Pomimo to, zawiązywało się pomiędzy tym trojgiem coś coraz serdeczniejszego: przyjaźń? miłość? jedna i druga razem? aż dnia pewnego, za sprawą nowego towarzysza, dziewczyna zapłakała krótko, lecz rozpacznie.
Było to tak. W lesie, tym, co tuż za miasteczkiem, siedziała z bratem na obalonej kłodzie, i oboje z głowami ku sobie pochylonemi przyglądali się jakiejś pierzastej trawie, po której pełzał drobny jakiś owadek, gdy tamten śpiesznie nadszedł i przed nimi stanął. Szukał ich i znalazł. Od dość już dawna wiedział, gdzie, kiedy najłatwiej znaleźć ich może. Zmieniony był, jakiś nie taki, jak codzień. Oczy mu gorzały, z pod czarnego wąsa usta zdawały się krwią tryskać, burza uczuć wstrząsała śniadem czołem. Stanął przed nimi, bez słowa powitania odkrył głowę i ręką po kruczych włosach powiódł, a ręka ta, duża, silna, biała, herbowym sygnetem na palcu błyszcząca, trochę drżała. Zrozumieli i — zawiązała się szybko rozmowa.
— Już dzień oznaczony?
— Oznaczony.
— Kiedy?
— Za dni dziesięć.
— Gdzie?
— W Dziatkowiczach.
— Dokąd?
— Za kanał Królewski, do lasów Horeckich.
Tu głos dziewczyny zawołał:
— Już!
A on brata jej zapytał:
— Postanowienia nie zmieniłeś?
— Chyba dusza moja zmieniła się na inną!
— Więc razem?
Razem!
Za dni dziesięć do mnie i ze mną tam, gdzie będą wszyscy...
Zamilkli, bo rozmowę przerwał im płacz niewieści. Z twarzą ukrytą w drobnych dłoniach, Anielka łkała, i było to łkanie rozpaczne.
Wiedziała, że to się stanie, lecz kiedy już, już stawać się miało, tak płakać poczęła, że aż całe wątłe jej ciało w tem płakaniu kurczyło się i drżało, aż jasne włosy rozsypywały się po ramionach i na szarą sukienkę przez palce przeciekały strumienie łez. Ale niedługo, niedługo. Mocowała się z łkaniami, ze łzami — i ustały. Wstała i ramionami otoczyła szyję brata. Przycisnęła się do piersi jego mocno, mocno i odrywając się od niej, powtórzyła kilka razy:
— Idź, Marysiu, idź!
Twarz jej, od łez mokra, stanęła w uśmiechu takim co to bólem usta kurczy, i rumieńce z niej zniknęły. Ale postać drobną z całej siły wyprostowywała i w oczach brata topiąc swe biedne, mężnie ze łzami walczące oczy, powtarzała:
— Idź, Marysiu, idź! Trzeba!
W wieczór dnia tego, w małym ogródku, gdzie rosło kilka jabłoni i trochę bzów kwitło, dwa głosy z cicha z sobą rozmawiały. Głos dziewczęcy prosił:
— On silny duchem, ale ciałem słaby, w ćwiczenia męskie niewprawny... Od dzieciństwa książka, nauka, górne myśli i zamiary... Odważny, lecz siła skąd? Kocha, jak kocha, ja jedna tylko wiem, ale czy zdoła? Nie tu urodzony, nikogo tam swego mieć nie będzie. Pan nigdy niczego się nie lękał, to poznać łatwo. Więc pan niewie, co to trwoga taka... jak szyba lodu na sercu, jak nóż w sercu... O panie... bądźcie wy tam często razem...
On przyrzekał:
— Tam, gdzie nikogo swego mieć nie będzie, ja będę mu swoim. Przyjacielem mu będę, bratem, w potrzebie obrońcą. I jak razem odchodzimy, tak razem tam będziemy pierś z piersią, dusza z duszą... I razem powrócimy... albo...
Z szerokiej piersi namiętne westchnienie wzbiło się pomiędzy wonie bzów, i bzy tylko widziały, jak nad dwojgiem rąk dziewczęcych drobnych, drżących nizko pochyliła się męska twarz z rzymskim profilem i jak usta męskie purpurowe gorące, lgnęły się do nich pocałunkami długiemi... Pierwsze to były pocałunki, na rękach tych przez te usta składane. Czy i ostatnie także? Potem oczy ich zatonęły jedne w drugich i przy świetle gwiazd wiele sobie powiedziały. Może usta powiedzieć pragnęły więcej jeszcze, lecz w tej godzinie wyrocznej... nie mogły. Czy kiedykolwiek powiedzą? Przeznaczenie stoi za ludźmi, welonem tajemnicy zasłonięte, i w dłoni trzyma kołczan z tysiącem zdarzeń...
Lecz daj mi spocząć chwilę, Wietrze prędki! Są ludzie i losy, o których bez spoczynku długo mówić nie mogą takie nawet, jak ja, dęby silne. Dreszcze po konarach mi biegną i na liście występują krople chłodne.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Chłodna rosa na las padała, i bujne jej krople gęsto usiały gałęzistą brodę silnego Dębu. Toczyły się też one zwolna po długich warkoczach brzozy, rozpylonem srebrem świeciły na trawach, krzakach, liljowych dzwonkach, na płatkach róż dzikich których serca niedawno rubinowe, przygasały, ciemniały.
Przygasało, ciemniało również nad lasem niebo, za przezroczystą zasłoną drzew jaśniejąc już nie krwawym płomieniem, lecz bladem złotem zorzy. Od tego bladozłotego jeziora, na niebie zawieszonego, szły lasem światła smętne, blade, przedwstępne gońce nocy, i rozpływała się od nich po lesie melancholja zadumana, tęskna...
Ale noc nie nadchodziła jeszcze, i na niebie nie było gwiazd, tylko gdzieniegdzie płynęły po niem od zorzy obłoki przezroczyste, do piór złotawych albo do bladych rumieńców podobne.
Pod złotawem piórem niebieskiem w mdlejących blaskach dziennych wyprostowany świerk zachwiał szczytem ciemnym, ramiona jego zadrżały, i wkrótce rozwarły się szeroko, a nad polaną popłynął szum głęboki i dumny najwyższego z leśnych drzew.
—Jam najwyższy w tym lesie, najdalej wzrokiem sięgam i widzę najwięcej.
Widywałem walki, które staczali oni w oddaleniu to większem, to mniejszem, niekiedy tak wielkiem, że ich odgłosy dochodziły tu jak głuche turkoty, toczące się za skrajem firmamentu, lub jak wzdęte poszumy lasów, gdy targa nimi przelatujący Wicher-Gwałt.
Wtedy tu na tej polanie, panowały cisze letnie, gorące i wonne, motyle wieszały się na kwiatach, a na mchach i trawach igrały w promieniach słonecznych skrzydlate owadki.
Słowik też w kalinach śpiewać zaczynał i drobne ptactwo, przez gwar odegnane, przywabione przez ciszę, pomiędzy gałęzie nasze powracało.
A tam, we wściekłościach zwierzęcych, w podrzutach śmiertelnych kłębiły się ciała ludzkie i we wrzawie bojowej, w stuku gromów, w ulewie ogromnych błyskawic krew z nich ciekła na trawy, mchy kwiaty i wsiąkała w drżącą od huku i hałasu ziemię...
Ale ja tobie, Wietrze prędki, rzeczy tych, niegdyś widzianych, słyszanych nie opowiem. Gamami szumów swoich często opowiadam ziemi o jej smutkach, zagadkach, płonnych nadziejach i pewnych mogiłach, albo w wichrzyste noce o rzeczach głębokich i wiecznych rozmawiam z chmurami.
Lecz ludzkich walk krwawych opiewać nie umiem. Nie do tegom stworzony ja, mieszkaniec pokojów leśnych dający gniazdom ptasim przytułek bezpieczny i cienie kojące roztaczający nad wszystkiem, co od skwarów usycha i mdleje.
Tylkom drżał od radości i szumem swym śpiewał niebu dziękczynne: hozanna! ilekroć tu powracali żywi i zwycięscy.
Zwycięskimi powracali nieraz i, choć im na uznojonych czołach rozlewała się duma tryumfu, w szeregi karne wyciągali się na głos wodza, w milczeniu oczekując słów jego rozkazów.
On serca ich w ręku swym trzymał i umiał podbijać je w górę. Odkrywał przed szeregami czarnowłosą głowę, i za to, że były posłuszne, jak dzieci, a jak lwy odważne, że sile przemagającej rozproszyć się nie dały, że wstydem nie splamiły krzyża, który przyjęły na swe ramiona — dziękował. Ale i wtedy jeszcze, gdy dziękował, głos jego rozlegał się, jak bojowe dźwięki, i nie było w nim słodyczy, ani pieszczoty, hart tylko był i wola żelazna, trzymająca mocno wodze ich woli. Im zaś od tych dziękczynień stalowych i krótkich, na twarze, znojem oblane, prochem opalone, kurzawą okryte, spadał blask wniebobiorącej radości.
A potem były tu opowiadania, rozmowy gwarne, ogniska, buchające wonnym dymem jałowców, wesołe rżenie koni, błogie spoczynki na mchach i trawach szepty modlitw w świetle gwiazd i brzmienia przyciszonych hymnów chóralnych, z płomienną pokorą wzbijające się ku Temu, który jest nad gwiazdami.
Raz, gdy wrócili tak, nie rozproszeni, nie osłabli, lecz owszem w odwadze i wytrwaniu umocnieni, a na głos wodza: W szeregi formuj się! stanęli przed nim murem zwartym on jednego z nich przez chwilę wzrokiem szukał i, znalazłszy, skinieniem ku sobie przywołał.
I któż wtedy, jak myślisz Wietrze prędki, przed nim stanął? Oto ten mały Tarłowski, w tej chwili, o! wcale, wcale do białej i różowej dziewczyny niepodobny. Plamy krwi miał na odzieży i rękach a pośród twarzy, przez dymy i kurzawę uczernionej, oczy błyskały mu niespokojnie, boleśnie, prawie ponuro. Stanął w zwyczajnej sobie postawie, nieco nieśmiałej i czekał.
Wódz w milczeniu patrzał na tę postać wątłą, śladami walki ciężkiej okrytą, na te ręce drobne, a zakrwawione, i coś z czułości ojcowskich, albo z braterskich rozrzewnień przepływało mu po surowem czole. Potem, wskazując go wyciągniętym w milczeniu szeregom, rzekł:
— Życie mi dziś uratował. Cudem odwagi je uratował; cud, że nie zginął sam. Dziw że w tem dziecku mieszka taki lew! Nie za to wdzięcznym mu, że żyję, lecz za to, że was jeszcze, jako klamra, sprzęgam i że jeszcze razem z wami służę, nie żadnemu panu ziemskiemu ale Umęczonej, że jeszcze służę. Uczcijcie w nim dzielnego rycerza Umęczonej! Ja mu dziękuję.
Tu ramieniem szyję tego małego otoczył, i coś z anielskich tkliwości czy radości wykwitać poczęło mu na usta aż rozkwitło w uśmiech serdeczny, perłowy, świeży i bardzo dziwny pod czołem tragicznem.
Byłoż tam było potem dokoła tego małego powinszowań, uniesień, uścisków, zapytań opowiadań. Kto widział, opowiadał; kto nie widział, zapytywał. Zdaje się że tam, za olchami, na ręce go porwali i wysoko na rękach podnieśli, że dowódca jazdy, w herkulesowym uścisku go trzymając długo mu coś o siostrze, o pannie Anieli szeptał!... Jakże! Uratował klamrę tę drogocenną, która ich sprzęgała, wiedzę, która ich wiodła, wolę, która ich wolę trzymać umiała w okowach wytrwania i rozpłomieniać ogniem nadziei — choćby przeciwko samej nadziei! Powszechną tu była wieczoru tego jakaś dziwna, dobra, braterska radość.
I na nim jednym tylko, który radości tej był przyczyną, wcale jej znać nie było. Wyglądał tak, jakby podzielać ją chciał, ale nie mógł. Na pytania ledwie słowem krótkiem odpowiadał nie opowiadał nic; uściski odwzajemniał, lecz był sród nich, jakby we śnie, jakby w zamyśleniu roztargnionem.
Omył z siebie w strudze błękitnej kurzawę, krew, dym prochowy i miał twarz znowu białą i różową, nawet nie ogorzałą, bo, jak u niektórych niewiast bywa, nie imały się jej białości spieki słoneczne. Lecz myślał o czemś ciągle, niespokojnie, prawie posępnie, jakby dusza jego kołysała się nad przepaścią pełną wątpień, zapytań, zagadek.
Tak, gdy gwiazdy wzeszły, położył się pod tą brzozą i, gdy wszyscy już spali, nie spał.
Żadne z nas, drzew, tego niepokoju i smutku jego z razu nie zrozumiało. Jam pierwszy zrozumiał. Nie do tego był stworzony. Jak ja, który z niebem często o rzeczach wielkich i wiecznych rozmawiam nie stworzonym do opiewania krwawych bojów ludzkich, tak on, w genjuszu natury i górnych myślach ludzkich rozkochany, do bojów tych stworzony nie był. Do czego innego był stworzony.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Znałam go zblizka, znałam dobrze jego myśli i miłości, zaszeptała brzoza, której gęste listowie, w spływające ku ziemi warkocze zaplecione, srebrzyło się jeszcze gdzieniegdzie od wieczornej rosy, a suknia z białej rosy przeświecała z za długich warkoczy.
— Znałam go z blizka, znałam dobrze jego myśli i miłości, bo dokoła mnie, z ziemi, od poblizkiego strumienia wilgotnej, wyrasta tłum ogromny roślinek przerozmaitych, przyziemnych, drobnych, wśród których krząta się, pełza, biega, podlatuje drugi tłum również malutkich, przyziemnych, przerozmaitych owadków, robaczków, a on, ten mały, z drobiazgiem tym przebywać lubił dziwnie, i wówczas tylko na różowej twarzy jego jaśniało szczęście spokojne, błogie, gdy z nim przebywał. On, doprawdy, drobiazg ten kochał i kształtów jego, życia jego ciekaw był namiętnie.
Słusznie powiedział Świrek wysoki, że był on rozkochany w geniuszu natury ale ja tylko wiem, bom temu przyglądała się nieraz, jakie on z tym genjuszem rozmowy długie, ciekawe prowadził. I miłosne również bo tak już jest pomiędzy ludźmi, że ciekawe i długie rozmowy prowadzić oni zwykli tylko z przedmiotami swojego kochania. Przedmiotem kochania jego była natura, lecz powstało przeciw niej kochanie drugie, tem płomienniejsze, że bolesne, i tu go przywiodło. O tamtej kochance zupełnie zapomnieć nie zdołał i przed obliczem śmierci, która codzień spotkać go mogła, stojąc, wzrokiem i duszą wpatrywał się jeszcze w jej oblicze. W przerwach służby obozowej, w godzinach odpoczynku to bywało.
Inni, odpoczynkowi po ciężkich trudach radzi, zbierają się w gromadki, gwarzą, wspominają, i nieraz śmiech wesoły wzbija się od nich nad tem polem blizkich śmierci, a on, jak zwykle chętnie milczący, cichy, chodzi w pobliżu mojem pod temi olchami cienistemi, po tym gaju kalinowym, nad strumieniem i co chwilę, na ziemię pochylony, czegoś między ziółkami, czy owadkami, upatruje, szuka, a znalazłszy, w palcach albo w dłoni podnosi i przygląda się, wzrok i pamięć w tem zatapiając — szczęśliwy!
Raz trzej, czterej towarzysze jego przyszli tam i zapytali: czego szuka tak pilnie, i czemu tak bacznie się przypatruje? Trzymał wtedy w palcach jakieś piórko zielone, w dziwnie subtelny sposób wykrojone i wyrąbkowane, więc swoim cichym, łagodnym głosem mówić im zaczął o tem, jaka to jest roślina rzadka, jak on pragnął znaleźć ją kiedykolwiek, nie zasuszoną w zielniku, lecz żywą, jaki kraj oddalony, zamorski jest jej krajem rodzinnym, jak przez lądy i oceany wiatr nasiona jej tu przyniósł i jaki to cud natury te wędrówki na skrzydłach wiatru, od bieguna do bieguna ziemi, nasionek tak drobnych, jak pyłki. Innego dnia to samo powtórzyło się z powodu owadka złotawego, który trwożnie uwijał się mu po dłoni, a innego jeszcze z powodu wspaniałej korony nenufaru, która u brzegu strumienia rozkwitła, a którą on zerwał i w ręku trzymał, twarz pochyloną w upajającej woni jej zatapiając.
Towarzysze, w ścisłą gromadkę wokół niego skupieni, patrzali, słuchali, wszyscy go wzrostem, szerokością ramion, męskiemi zabarwieniami twarzy przewyższając. Czapki ich czworokątne wyglądały na tle zielonem, jak ogromne chabry i amarantusy, na odzieży mieli twarde, szerokie pasy i u pasów żelazem pobłyskującą broń. I dziwnie było patrzeć, jak te twarze ogorzałe, piętnem zmęczeń i niepokojów trawiących naznaczone, pochylały się ciekawie nad drobnem piórkiem roślinki, albo złotawem ciałkiem owada i jak na te skazane głowy ukojenie i odpoczynek spływały z cichych słów małego towarzysza, z zielonych tkanek rośliny, ze złotawych skrzydełek owada, ze śnieżnych płatków wonnej lilji wodnej.
Oto do czego był stworzony. I jeszcze do tych myśli, które przyjacielowi opowiadał wtedy, gdy wszyscy spali, a on niespał u stóp moich, na gęstych trawach leżał.
Tamten niespał także. Sen z oczu spędzał mu myśl o tej zagadce ogromnej, w którą ziemia ta i najlepsi jej synowie uplątali się, jak w krwawą pajęczynę, i może jeszcze o pozostałej daleko, tęskniącej pewno, płaczącej może Anielce. Przyszedł do brata Anielki, i długo obaj leżeli u stóp moich, twarzami ku sobie obróceni, w milczeniu nocy rozmawiając tak cicho, jak cicho płaczą moje warkocze, gdy z lekkiem szemraniem spływają z nich na trawę majowe deszcze nocne.
Cicho było. Na jednym z krańców obozu koń czasem zarżał, na innym z piersi uśpionego człowieka wyrwał się okrzyk głuchy, albo wionęło ciężkie westchnienie. Ktoś w ostatniej bitwie raniony jęczał pod dębem, w uplecionym z gałęzi namiocie, z za drzew, otaczających polanę, na przestrzeniach, mdło oświetlonych przez gwiazdy, widać było czarne posągi uzbrojonych i nieruchomo stojących straży.
Oni dwaj, na siebie wzajem albo na gwiazdy patrząc, rozmawiali o tych czasach dalekich, w przyszłości dalekich, które będą albo nie będą, które, jeżeli będą, wodami ukojenia i oczyszczenia obmyją świat, w których, podobno, miecze mają być przekute na pługi, a jagnięta sen spokojny znajdować u boku lwów...
O przyszłości świata, po wiekach walk, zbrodni i mąk, rozkwitłej w raj niewinności, pogody i zgody, mówili z tęsknotą, z zachwyceniem, upragnieniem.
Szeptem cichym marzyli o tym celu przedalekim, ku któremu ręką wrzącą i wieczną płyną marzenia ludzkich głów i serc najwyższych, a niewiedząc nigdy, czy kiedykolwiek rzeka do celu swojego dopłynie. Ach, ból i rozpacz tych marzeń bez ziszczenia, upragnień bez nasycenia, zagadek bez rozwiązania! Ach! niezgłębiony tego wszystkiego smutek!
— Bo, chociaż przedmiot walki najdroższy jest i święty, przelana w niej krew ludzka trucizną w żyły spływa, i rany zadane ranami kładą się na tych, co je zadają. Gniew, ból, śmierć to sępy, pasące się na trupach radości, słodyczy i nadziei ludzkich. Zły ród, przeciw sobie samemu szpony ich wystawiający! Nędzny ród, krótko żyjący, którego synowie nawzajem sobie skracają życie! Nieszczęsny ród, zewsząd w ciele swem i w duchu swym zagrożony, którego synowie nawzajem ciałom i duchom swoim grożą! O! kiedyż będzie inaczej? Czy kiedykolwiek będzie inaczej? Dlaczegóż nie urodziłem się w tej porze późnej, gdy świat będzie innym, albo w tak wczesnej, aby oczy moje nie potrafiły otworzyć się na to, że mógłby być innym, gdyby, gdyby ludzie byli inni!
Po krótkim milczeniu ze smutnym uśmiechem mówić począł wiersz starożytnego poety:
— Baśń niesie, że Prometeusz do pierwiastku gliny, będącej podstawą istoty człowieczej, wlał po kropli każdego z pierwiastków zwierzęcych, samo serce człowiecze zaprawiając chciwością wilczą i wściekłością lwią. To jest przyczyna tych pomst i gniewów, które w ludzi uderzają zgonami strasznymi, i to jest przyczyną, że walą się w gruzy gmachy wspaniałe, że lemiesze wojsk wrogich rozorywują wały podbitych grodów.
— Horacyusz? — zapytał towarzysz mówiącego i w tej że chwili, z porywczym gestem silnego ramienia, z nad trawy się podniósł.
— Podbitych grodów! — powtórzył, chwilę milczał, aż zawołał:
— Teraz inaczej być nie może!... Podbitych grodów... Teraz walka — to powinność!...
Głos cichy, ale stanowczo brzmiący, namiętnemu wykrzykowi temu odpowiedział:
— Teraz inaczej być nie może. Dopóki gwałt, dopóty święty przeciwko gwałtowi gniew! Dopóki krzywda, dopóty walka! Przez krew i śmierć, przez ruiny i mogiły, z nadzieją, czy przeciw nadziei, walka z piekłem ziemi w imię nieba, które na ziemię zstąpi...
— Może zstąpi...
— Kiedyś...
— Gdy nas już na ziemi nie będzie.
Tak oni czasem w zmrokach nocnych rozmawiali z sobą, gdy obóz spał, i dokoła obozu na przestrzeniach, mdło przez gwiazdy oświetlonych, widać było czarne posągi uzbrojonych straży.
Aż przyszedł dzień...

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

...Szept Brzozy zniżał się, tajał, umilkł; przemówił wzamian brodaty, silny Dąb:
— Aż nadszedł straszny dzień. Straż daleka przyniosła oznajmienie...
Bo okrom blizkiej, wokół obozu rozstawionej, mieli oni straż swoją daleką, która tu przynosiła oznajmnienia, ostrzeżenia, wieści. Przyniosła je ona tak, jak królewicz bajeczny dążył do zamku zaczarowanej królewny: przez zarośle cierniste, wrzawą upiorów napełnione, przez moczary bagniste, najeżone paszczękami smoków. Czasem strażnik ginął w uścisku upiora lub w paszczęce smoka, czasem docierał celu.
Zdaleka już słychać było tętent biegnącego przez las konia.
— Hasło?
— Z nadzieją, czy przeciw nadziei!
Wpadł na polanę młody jeździec na koniu zdyszanym, z twarzą oblaną potem. Południe skwarem piekło. Kilka głosów przyjaźnie zawołało:
— Kaliś! Pan Kalikst! Jak się masz?
Ale on na powitania czasu nie miał. Z konia zeskoczył.
— Gdzie naczelnik? Prowadźcie! Prędzej!
Polaną szedł śpiesznie, przybysza nie widząc, młodzieniec wysmukły, w szafirowej czapce na złotych włosach. Adjutant wodza. Ktoś do niego zawołał.
— Radowicki! Od poczty obywatelskiej... wysłaniec! Do naczelnika prowadź!
Adjutant i poseł obywatelskiej poczty dłonie sobie uścisnęli. Koledzy szkolni, sąsiedzi. Razem weszli do namiotu wodza. Obóz zaległa cisza. Taką ciszą, martwą na powierzchni, a drżącą w głębiach dusze natura w przedchwili burzy piorunowej i wichrzystej.
Wkrótce do namiotu wodza weszli wezwani dowódzca jazdy i paru towarzyszy innych, kunsztu orężnego mniej lub więcej świadomych. Narada.
Oczekiwanie trwało długo, aż Romuald Traugutt przed namiot swój wyszedł i otrzymane wieści ogłosił.
Biły z nich pioruny blizkiego boju, i wicher śmierć wiał.
Wojsko ogromne nadciąga, już opasują las, oddziały jego piesze i konne już, jak rzeki szumne, lasem płyną. Przez las drzew przedzierają się lasy luf, pik, bagnetów. Za godzinę, za dwie tu będą. Poseł wieść przywiózł drogą długą i trudną, lecz przywiózł ją jeszcze w porę. Sto strzelb na jedną strzelbę. Sto pik na jedną szablę. Jak w baśniach. Lecz bywa to prawdą. Czy zlękną się tej prawdy? Kimże są? Nie niewolnikami są, przez gwałt i przemoc ciągniętymi na pola krwawe, ale dobrowolnymi ofiarnikami wysokich ołtarzy.
Więc nie opuści ich duch ofiary i duch męstwa! I duch tej miłości, która ich tu przywiodła. Ci, co zginą, będą siewcami, którzy samych siebie rzucą w ziemię, jako ziarno przyszłych plonów. Bo nic nie ginie. Z dziś zwyciężonych dla jutrzejszych zwycięzców powstają oręże i tarcze. Lecz oni z siebie dobędą wszystkie siły, wszystkie swe siły męstwa, karności, wytrwania, aby zwyciężyć. Bojowy okrzyk ich: w imię Boga i ojczyzny! Z tym okrzykiem, na śmierć czy na zwycięstwo, do boju!
Tak mówił. Słowa jego rozlegały się od brzega do brzega obozu, dźwięczne, krótkie, coraz głośniejsze, gorętsze i, jak iskry, sypały się na głowy tłumu, aż, jak łan kwiatów na łące, zakołysał się tłum ten i wyrzucił z setek piersi wzdętych grzmotowy okrzyk zapału.
Potem zakotłowało tu, zawrzało. Siodłanie koni, przydziewanie zbroi, wołanie komend, formowanie się szeregów, głośne rozkazy, ciche zlecenia. Kipiał ruch, dzwoniły głosy, tętniały końskie kopyta, broń błyskała w powietrzu, pełnem słonecznego złota i upału.
Poseł poczty obywatelskiej miał odjeżdżać, znowu drogą długą i nudną powracać tam skąd przybył. Wprzódy jednak zatrzymał konia przed jednym ze sformowanych już oddziałów pieszych i żołnierzowi z pomiędzy wszystkich najmniejszemu wzrostem podał przedmiot tak drobny, że zaledwie dostrzedz się dający, mówiąc:
— Od siostry!
Był to skrawek papieru niezmiernie drobno zapisany i zwinięty w sposób taki, aby go w potrzebie z łatwością połknąć było można. Takie wówczas listy pisano ze świata do obozów.
Dowódca jazdy na pięknym swym arabie, obok szeregów biegł, zobaczył, ku Tarłowskiemu głową skinął.
— Od panny Anieli?
Zamienili się spojrzeniami, na twarzach ich błysnął uśmiech. Był to kwiat, ręką dziewczyny zdaleka rzucony na te otwarte mogiły. Co pisała? Nie dowiedział się o tem w tej chwili jej brat, bo rozległa się głośna komenda, więc skrawek papieru śpiesznie u piersi skrył. Czy dowie się kiedykolwiek?
Potem wyciągali stąd w porządku, w milczeniu, aż na opustoszałej polanie pozostały tylko trawy zdeptane, kwiaty konające i namioty puste. Namiot dla rannych, u stóp moich stojący, w tej godzinie ich odejścia pustym był, tak jak i inne. Napełnić się miał wkrótce.
Nie odeszli daleko. Plan bitwy był podobno kunsztowny, biegły. Obrona i zarazem napaść. Zasadzka, ukryta w nieprzeniknionej dla oka gęstwinie, a na luźniejszych przestrzeniach, za każdem drzewem przyczajone oko lufy i na każdem polku mchowem, czy paprociowem, w każdej cienistej alkowie z gałęzi dobyte z pochew szable.
Dziwnie to wszystko wyglądało, mówię ci, Wietrze prędki, że dziwnie to wyglądało, wśród ucentkowanej kwiatami zieloności leśnej i wśród majowych pędów sosen, które w milczeniu upalnej pogody swe jasne, wieloramienne świeczniki podnosiły nad twarzami ciemnemi, skamieniałemi w milczącem oczekiwaniu.
Chodziły tam po tych twarzach poruszenia i błyski rozmaite: niecierpliwości, zapału, wytężonego nasłuchiwania, strącanych przez wolę na dno duszy bolów i trwóg. W powietrzu, wolnem od szczebiotania ptaków, które zlęknione odleciały, czuć było oddechy kilkuset piersi ludzkich, namiętne, niespokojne.
Aż z głębi lasu przypływać począł szum coraz wzrastający... Wzmagał się, przybliżał, coraz ogromniejszy... Jakby powietrzem nadlatywało, jakby dołem lasu nadchodziło coś straszliwego...
— Baczność! Gotować broń!
Rozkazowi temu, który rozległ się tuż prawie za mną, odpowiedział z oddali, z oddali głos inny, tak samo rozkazujący, krótki.
I było już widać...
Szara masa ogromna, posuwająca się naprzód z trudem i powoli wśród gęstych drzew, po ziemi, najeżonej sztywnemi prętami latorośli, zasłanej sieciami podstępnych wiklin. Trudno jej było iść. W szumie jej kroków trzaskały łamane, stukały rąbane gałęzie.
Ale już wyraźnie było widać... I wtedy... Zastukały, zastukały za drzewami, po zaroślach, gęste, pojedyńcze, szybko, szybko po sobie następujące wystrzały i rój błyskawic krótkich, ognistych, rozsypał się wśród drzew i zarośli.
Wnet od strony nadchodzących buchnął i potoczył się ogromny, długi grzmot i zarazem sunąć stamtąd poczęły gęste kłęby dymu. Rotowy ogień karabinów, zbity w sobie, ciężki, odpowiedział posiekanemu ogniowi strzelb, na znacznej przestrzeni rozsypanych.
Była to rozmowa dwu różnych ze sobą grzmotów, drżały od niej ze zgrozy najsilniejsze drzewa lasu.
Czy długo trwała?
Długo. Godziny upływały.
W dymach, które stawały się morzem napowietrznem, kłębiącem się i ciemnem, szara masa, wydłużona w kształt kolumn, to roztaczana w kształt półobręczy, przybliżała się znowu i znowu cofała. Niewygodnie jej było, ciasno i wśród zasłon leśnych, ogniem ziejących, trwożnie. Ale rosła wciąż, rosła, gęstniała, na odległościach coraz większych, dalszych. Tysiące coraz nowe, konne, piesze. Jak rzeki wezbrane, o wodach nieprzebranych. Ale też tysiąc zapór, przeszkód w tym świecie leśnym, napełnionym tworami nieposłusznymi, mającymi we własnem swem królestwie swoją wolę i swoją moc. Tysiące też tych stuków szybkich z za drzew i z pomiędzy zarośli, które razem z rojami ognistych błyskawic rzucały roje pocisków celnych.
Ilekroć rozdzierało się na chwilę napowietrzne morze dymu, widać było bliżej i dalej, z jednej strony i z drugiej, postacie ludzkie, rozciągnięte na mchach i wiklinkach, jak czarne, leżące cienie.
Po obu stronach padały trupy. Lecz nie wszyscy upadający byli trupami. Upadł stąd niedaleko i rozciągnął się na paprociach mały Tarłowski. Ale żył...
Od początku bitwy, za rosochatą olchą, na jedno kolano klęcząc, nabijał strzelbę, celował i strzelał, bez ustanku, zapamiętale, szybko, z wprawą, którą obdarzyły go ćwiczenia obozowe. Jakby nigdy pragnieniem był nie biegł ku rajskiej erze wiecznego pokoju świata, jakby nigdy razem z poetą nie wyrzekał na wlaną w serce człowiecze kroplę wściekłości lwiej... Coś lwiego, czy tygrysiego, błyszczało mu w oczach o rozpalonym błękicie, pod czołem, ściągniętem w jedną zmarszczkę uwagi wytężonej i zaciętości srogiej; w linję srogą, jak krwawa uraza, zaciskały mu usta, albo rozwarte, dyszące, w pierś wątłą chłonęły węże dymu, ziejące prochową wonią.
Wtem nadleciało coś, mającego w szarym dymie podobieństwo do wydłużonego ciała czarnej pszczoły i w ramię go ugodziło. Ramię to zwisło u boku, strzelba z ręki wypadła, chciał porwać się z klęczek, zachwiał się na wysokie paprocie upadł. Ale żył, i po długiej chwili dwie pary silnych ramion zdjęły go z okrwawionych paproci i wniosły do tego namiotu, u stóp moich stojącego, który już nie był pustym.
Pod dachem wysokim, z zielonych gałęzi uplecionym, na mchowych i paprociowych pościelach leżało już kilkunastu ludzi, w których trzewia lub członki żądła swe pogrążyły czarne pszczoły. Nad nimi, od jednego do drugiego przechodząc, przyklękali dwaj ludzie z twarzami zatroskanemi, z czołami, oblanemi potem, z rękoma czynnemi. Lekarze obozowi.
Ale wówczas, dokoła polany tej stawało się już bardzo gorąco. Z coraz częstszymi, z coraz dłuższymi, gęstszymi grzmotami karabinowego ognia, szara masa zbliżyła się już na odległość, z której można było rozpoznawać wzrokiem pojedyńcze postacie, twarze, ubrania, bronie. Z żelaznem prawem liczby zaokrąglała się ona w obręcz i opasywała polanę coraz zupełniej, coraz bliżej. Ludzie z tej i z tamtej strony poczęli spotykać się oko w oko i zwierać się pierś z piersią.
W stukach i grzmotach obustronnych ogni dym gęstniał, napełniony ognistemi błyskawicami, krzykami, przekleństwami i wybijającymi się nad wszystko głosami komend krótkich, zdyszanych, coraz śpieszniejszych, zapalczywszych, śmiertelniejszych. Duszność i ciemność od dymu wzrastały; lały się w nich strumienie potu, ciekły strugi krwi. Coraz ciaśniej stawało się tam, wrzaskliwiej, krwawiej, wścieklej, przeklęciej. Piekło, piekło, mówię ci Wietrze prędki, szalało w tym naszym cichym, wonnym, kwiecistym, niewinnym raju leśnym. Piekło ludzkie.
I zdawać się mogło, że nad to, co się już działo, nic na ziemi straszniejszego dziać się nie może. A jednak...
Kiedy na ludzi spoglądasz, Wietrze prędki, nie mów nigdy: tu kres ich tragedji! Bo nikt wśród wszechświata odgadnąć ani obliczyć nie zdoła tego szczytu najwyższego, na który wzbijać się mogą ich tragedje, ich zbrodnie i ich niedorównany wszechświecie ból.
I oto...
Z za gęstwiny olch i osin, z za tej, co to, widzisz? naprzeciw mnie, z pośród krzaczystych zarośli wyrasta, wysunął się oddział wojska konnego, lasem pik długich nad głowami najeżony, nad końskimi grzbietami pochylony i, krzyk wydający przeraźliwy, począł przez pustą polanę ku temu namiotowi pędzić. Zoczył namiot ten ludzi pełen i pędzić ku niemu począł, ku namiotowi, w którym, sił i broni pozbawieni, leżeli ludzie ranni, a nad nimi, z rękoma czynnemi klęczeli lekarze.
Pędził oddział zbrojny w piki, na koniach chyżych pochylony, z krzykami przeraźliwemi, z twarzami, opalonemi w ogniu bitwy, i szalała mu w żyłach wściekłość lwia...
Lecz za mną tuż rozległ się głos stalowy, wrzask boju przewyższający:
— Jazda! na obronę rannych.
W mgnieniu oka, z dowódcą swym na czele, wlecieli na polanę. Czarni od dymów piekielnych, na zziajanych koniach, wypadli z za drzew zarośli, naprzeciw tamtym, z podniesionemi szablami w rękach...
Słońce miało się ku zachodowi i z za dymu świeciło tarczą z rozżarzonej miedzi. Na ten poczet lecący, na jego spalone twarze i obnażone szable padł rdzawo czerwony blask, bezpromienny, ponury. W tym blasku dopadli namiotu, już przez tamtych okrążonego, z wątłą ścianą z gałęzi już rozwaloną. Straszliwy panował tam tłok, i rozlegały się nieludzkie wycia i ryki. Całą siłą rozpędu koni w tłok ten uderzyli, z rąk sypiąc błyskawice szabel i pistoletowe strzały. Dowódca czarnowłosy, do Archanioła z mieczem płomiennym podobny, pierwszy szerokiego otworu doskoczył i, jakby nogi konia jego ziemia do siebie przykuła — stanął.
O Jezu! Nie było już w namiocie rannych, ani lekarzy. Były tylko trupy, w krwi broczące i jeszcze otrzymujące nowe rany, umilkłe, albo w strasznem konaniu charczące. A w pośrodku tego pola mordów dokonanych dokonywał się już ostatni. Na ostrzach kilku pik osadzony i wysoko wzniesiony w powietrze, mały Tarłowski twarz białą, jak chusta, wystawiał na rdzawo-czerwony blask słońca. Męczeńska twarz ta, o umierających oczach, z czerwonym sznurkiem krwi od złotych włosów do ust, konwulsją wstrząsanych, poznała jednak przyjaciela, ręka szybkim ruchem rzuciła ku niemu jakiś przedmiot czerwony, i głos mdlejący zawołał:
— Jagmin! siostrze!
Ostatni dar, ostatnia myśl, ostatnie słowo! Jak ptak czerwony, chustą, krwią ociekającą zleciała na szeroką pierś dowódcy jazdy, lecz w tejże chwili upadł pod nim koń jego, kulą ugodzony, i on sam, wśród tłoku, dymu, wrzasku, stuku wystrzałów, ulewy ognistych błyskawic — zniknął!...
...Przestał szumieć Dąb brodaty, i cisza nocna zaległa polanę. Bo noc już nadeszła, mroczna, ale nie ciemna: przezroczysta, gwiazdzista, majowa.
Na pogórku mogilnym, na wysokich trawach Wiatr leżał, tak lekki, że nie uginały się pod nim ku ziemi wysokie trawy. Ogromne skrzydła jego żałośnie zwinęły mu się u boków, i smutnie rozsypały się po ziemi włosy, ze srebrzystych szronów pajęczo uprzędzione. W wydłużonych skrętach jego kryształowego ciała blado świeciły odbicia gwiazd i z odbić tych jedno tylko wzrastało w blask i wielkość, aż wzrosło w płomyk gorejący, od którego tajać począł kryształ jego piersi. Tajał od gorejącego płomyka kryształ piersi Wiatru prędkiego i ściekał na wysokie trawy z szemraniem tak cichem, z jakiem płaczą warkocze brzozy, gdy z nich na ziemię spływają majowe deszcze nocne. Tak na bezimiennej, zapomnianej, nieznanej mogile leśnej płakał Wiatr.
I cicho z nad traw zaszeleścił:
— A ten krzyżyk?
Ciche nad samą ziemią odpowiedziało mu dzwonienie:
— My, małe dzwonki liljowe, my, małe dzwonki, litośnieśmy chłodziły jej rozpalone czoło i piły lejące się z oczu jej łzy.
Po latach, po wielu, o smętnej jesieni przyszła tu ciemna, drobna, i u stóp pagórka twarzą padła na podłoże zioła.
Biedną twarzą! Bo nie była już białą, ani różową; białość jej i różowość wypiło z niej życie. Biedne życie! Bo nie wiemy, co tam na świecie czyniła, a w oczach stała odbita samotność tęskniąca, gorzka.
Biedne ręce, niegdyś całowane tak miłośnie! Biedne oczy, niegdyś tak podobne do błękitnych, dziewiczych, czystych oczu brata.
On nieprzespanie spał na dnie pagórka tego, z ostatniem jej pozdrowieniem, szczypteczką prochu, na piersi, w proch rozsypanej.
I tamten...
Leżała na pagórku, do ziół zżółkłych tuląc twarz uwiędłą i na ich kobiercu rozciągając suknię swą ciemną, biedną...
Myśmy wtedy nie miały kwiatów, jakże? w jesieni! więc tylko liściem chłodnym objęłyśmy twarz jej od płaczu gorącą i łzy piłyśmy, co długo płynęły z oczu.
Długo. Nieprędko z ziemi wstała i ten krzyżyk mały, który przyniosła z sobą, wśród łodyg naszych utkwiła. Potem drobna jej postać odeszła w zmierzch wieczorny, wśród żółtych drzew zniknęła i nie wróciła już więcej nigdy...........

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

...Teraz zaszumiał potężny, brodaty Dąb:
— I płynęły lata za latami...
O każdej wiośnie ptaki przylatywały tu gromadnie, wiewiórki po świerkach tańczyły i w trawach biegały, pełzały, podlatywały drobne owadki, robaczki. Róże dzikie odkwitały, i zawieszały się u koron ich motyle. Słońce kładło na trawy szerokie płachty złote. Od zórz wieczornych żeglowały niebem rumieńce obłoków. W zmrokach nocnych świeciły wysokie gwiazdy, lub ciężkie, ciemne całuny nizko rozwieszały chmury. Płynęły dnie za dniami, noce za nocami...
W głębokie jesienie huczały tu wichry, szumiały ulewy, szemrały deszcze nieskończone, a w śnieżyste, szkliste zimy my, drzewa, wznosiłyśmy nad tem wzgórzem grobowce ze szkła szronów i z marmuru śniegów, zimne, białe, koronkami obwieszone, brylantami osypane. Czasem na te grobowce zlatywały stada wron lub kawek, krakaniem grobowem powietrze napełniając, albo w królewskiej postawie zatrzymał się wśród nich jeleń wspaniały, przebiegło stado kóz płochliwych, drobny zając przemknął, znacząc na śniegu zygzaki ciemnych śladów. Płynęły wiosny za wiosnami, zimy za zimami...
I dwie rzeczy były tu niezmienne. Zawsze stała tu wysoka od ziemi do nieba samotność z obliczem niemem.
I ciągle płynął tędy nieśmiertelny strumień czasu, niestrudzenie szemrząc: vae victis! vae victis! vae victis!...

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

...Wiatr prędki już nie płakał. Kryształowe ciało jego wstawać poczęło nad wzgórzem mogilnem i, coraz wyższe, silniejsze, potężniejsze, rosło.
Wstawał i nakształt powiewnej kolumny wzrastał do wierzchołków drzew, wysoko nad ich wierzchołki, jeszcze wyżej, cały, w gniewnym szumie podnoszących się z nad ziemi skrzydeł w zawierusze włosów, roztaczających się naokół, olbrzymią siecią pajęczą, świecącą szklistym szronem. Aż, niebotyczny, wzdęty, niezliczonemi odbiciami gwiazd roziskrzony, roztoczył skrzydła latawca-olbrzyma, na las cały rzucając okrzyk:
— Gloria victis!
I zerwał się z mogiły, wzleciał nad las, szlakiem powietrznym dotarł ciemnego nieba i do gwiazd mrugających, do srebrzystych dróg mlecznych zawołał:
— Gloria victis!
A potem znowu ku ziemi spłynął i, niespokojny, gniewnym czy świętym szałem zdjęty, szumiącym szlakiem ciemności przerzynając, nad polami, nad wodami, nad lasami, nad miastami i wioskami, na całą kulę powietrzną, która obejmuje ziemię, i na całe sklepienie niebieskie wołał:
— Gloria victis!
Zdumiewały się, wołania tego słuchając, pola, wody, lasy, wsie i miasta, zdumiewała się kula ziemska i kula powietrzna, w zdumieniu zapytując: kto nad światem głosi tę ogromną, niesłychaną, tę fantastyczną, niespodziewaną nowinę? Czy baśń dostała skrzydeł i nocami poczęła światu przedziwne rzeczy opowiadać? Czy tak wołają duchy, strącone z planet innych? Czy senne rojenia? Zjawy bezcielesne? Złudy? I zaliż przemienienie świata głos ten zwiastuje, lub jego skończenie?
A Wiatr prędki od nieznanej, bezimiennej, wielkiej mogiły leśnej leciał i leciał, niosąc i niosąc w przestrzeń, w czas, w pamięcie, w serca, w przyszłość świata tryumfem dalekiej przyszłości rozbrzmiewający okrzyk:
— Gloria victis!




KONIEC.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.