Strona:Eliza Orzeszkowa - Gloria victis.djvu/49

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   39   —

się, daleko więcej niżby to zdziałać mogły krzyki i przekleństwa, patrzącym krew w żyłach zatrzymywał, w pamięci rył się na zawsze.
Nie wszystkim jednak patrzącym. Jeden z tych, którzy ze strzelbami na plecach pod drzewem stali, odezwał się głosem od śmiechu nabrzmiałym:
— Pokłony wybija... jak przed ikoną!
Zaśmieli się obaj. Leśni strażnicy to byli, chwaty dzielne i chłopy uczciwe, lecz z nietkniętą jeszcze w duszach pierwotną siłą nienawiści, zacięte i mściwe, z tą siłą, która podobno w wojnach zapewnia zwycięstwo.
Roniecki z cicha ich upomniał:
— Nie trzeba śmiać się z nikogo, kto popadł w nieszczęście.
— Oho! A w jakie nieszczęście szelma ten chciał nas wprowadzić!
Mówiąc to, nie śmieli się już, raczej warczeli. Oko za oko, ząb za ząb. Zasada straszliwa, lecz kto na wojnę idzie, musi ją z sobą brać, a my i ci najbliżsi towarzysze nasi, szliśmy na wojnę bez niej... Już nam było niepodobna dłużej na mękę człowieka tego patrzeć.
Wracaliśmy do domu śpiesznie, w milczeniu. Raz tylko towarzyszka moja przemówiła:
— A cóż się stało z chłopcem? Jeżeli tam powróci, prześladować go będą.
— Ale gdzie tam! Jagmin tu go na koniu swoim przywiózł i ztąd zaraz do rodziców odesłał, o opiekę nad nim prosząc. Będzie mu tam jak w niebie... syn prosił...