Strona:Eliza Orzeszkowa - Gloria victis.djvu/38

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   28   —

ich światłem na czołach i oczach. Są wszyscy niemal strażnicy lasów o barach szerokich, wzrokach nieco ponurych, lecz bystrych, do przebijania gęstwin i mroków nawykłych. Jest cała młodzież zagród drobno szlacheckich, raźna, śmiała, o uśmiechach łatwych i zamaszystych ruchach. I jest jeszcze nieco postaci wątłych najmniej wyraźnych, zdających się być cieniami, które idą za tamtymi. Tych, z miasteczek, gdzieniegdzie ze wsi chłopskich, z jakichś może dróg losu obłędnych i nieszczęśliwych, przywiodły tu hasła, które sennemi duszami wstrząsnęły, nadzieje przyszłości lepszej, które czarem spłynęły na złą teraźniejszość.
Kiedy linijka nasza przez tłum ten zwolna się przesuwała, z ganku domu zbiegła i naprzeciw niej biegła wiotka, ładna kobieta w białej sukni, za ręce mnie, z linijki zeskakującą pochwyciła, mówiąc śpiesznie:
— Przyjechałaś? To dobrze! Dają zlecenie mnie i tobie, przez nas innym. Chodź prędko!
Weszłyśmy razem do wnętrza domu, które w porównaniu z dziedzińcem wydawało się dziwnie pustem i cichem.
Sala jadalna oświetlona była, ale pusta. Nikogo w niej nie było. Tylko białe oblicze zegara patrzało na nią z wierzchołka czarnej kolumny i u otwartych okien wiatr poruszał firankami.
W przyległym salonie, kilku ludzi przy jednym ze stołów siedząc, półgłosem rozmawiało. Zaraz w progu rzuciły mi się w oczy kruczo czarne włosy Traugutta. Gdyśmy się powoli i trochę nieśmiało zbliżały, on właśnie mówił: