Strona:Eliza Orzeszkowa - Gloria victis.djvu/57

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   47   —

kłym, jak „mdłym panienkom“, sprowadziło to na skórę dreszcze przerażenia, ale milczeli, czasem mówiąc tylko: „Tak snadź trzeba!" Niemniej wiedzieli wszyscy, że tam, w głębi lasu, obok wroga zewnętrznego czai się i grozi ten jeszcze, którego człowiek każdy w samym sobie nosi.
Siwi ojcowie nizko pochylali zamyślone głowy i matki ukradkiem łzy z oczu ocierały. Po zacisznych kątach domów i w cienistych alejach ogrodów płakiwały dziewczęta. W księżycowe noce widzieć było można u okien otwartych klęczące postacie, z twarzami podniesionemi ku osrebrzonemu niebu, albo u słupów gankowych wyprężające się w powietrzu osrebrzone ramiona z załamanemi dłońmi. Gdy po długich czuwaniach domy usypiały, w ciemnych pokojach odzywały się krótkie krzyki, niewyraźne mowy, tęskliwe wołania. To krzyczeli, mówili, wołali ludzie śpiący.
Lecz w dni białe, na miejscach odkrytych, jawnie i głośno nikt nie wyrzekał, nie płakał, nie buntował się przeciw niczemu. Duma wstąpiła w głowy i zabraniała im jawnej żałości, a w piersiach tkwiła i żałość gasiła ta radość tajemniczego pochodzenia, która sączy się z ofiary, przed ukochanym ołtarzem zabijanej, i krew jej przemienia w oliwę.
Zresztą na biadania, płakania, szemrania czasu nie było.
Żwawo i pracowicie po dworach, dworkach, zagrodach, wypiekano ciemne chleby, wyrabiano białe sery, sporządzano zasoby żywności trwałej, odzieży rozmaitej.
Powozów na drogach prawie wcale widać nie