Demoniczne kobiety/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Leopold von Sacher-Masoch
Tytuł Demoniczne kobiety
Wydawca Wydawnictwo »Kultura i Sztuka«
Data wyd. ca. 1920
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


L. SACHER-MASOCH


DEMONICZNE
KOBIETY


WYDANIE TRZECIE





LWÓW · WARSZAWA · POZNAŃ
WYDAWNICTWO »KULTURA I SZTUKA«
LWÓW, KSIĘGARNIA AKADEMICKA — NEW-YORK POLISH
BOOK IMPORTING CO. INC.



Copyright by Wydawnictwo »Kultura i Sztuka«
Lwów (Poland).






Wiera Baranow.

Paroch Anastazy Dymitrowicz Baranow miał jedenaścioro dzieci, w czem sześć córek, z których najstarszą była Wiera. Idąc za duchem czasu, postanowił Baranow dać córkom wyższe wykształcenie i w istocie łożył wiele na naukę najstarszej Wiery, mniej zaś czynił dla młodszej Nadeżdży, jeszcze mniej dla Łubowy, aż wreszcie dał sobie z tem zupełny spokój. Jak na jego stosunki majątkowe, pociech tych było stanowczo za wiele, wobec czego reszta córeczek wychowywała się prawie tak samo, jak inne dzieci wiejskie, co wreszcie spotkało Nadeżdę i Lubowę, a jedna tylko Wiera inną poszła drogą i za wiele zakosztowała owoców zakazanych zwykłym kobietom.
Prześcignęła ona wkrótce pod względem nauki swego ojca. Szczególnie poczyniła zadziwiające postępy w nauce języków starożytnych i współczesnych, tak, że mogła z należytem zrozumieniem czytać książki w językach tych pisane. Pochłaniała więc wszystko, co jej padło pod rękę: dzieła naukowe jakiejkolwiek gałęzi powieści, poezye, czasopisma, broszury polityczne i społeczne i t. d.
Była to dziewczyna przystojna, miła, tem więcej, że z urodą łączyła się u niej niezwykła inteligencya. Wiera dbała gorliwie o swą powierzchowność, o toaletę, nie tak, jak to czynią zwykle studentki. Jej smukła, średniego wzrostu postać, żywe i zgrabne ruchy harmonizowały doskonale z wyrazem niebieskich oczu i małym orlim nosem, który kazał się domyślać natury energicznej, wytrwałej, a nawet skłonnej do entuzyazmu.
Pewnego dnia oświadczyła Wiera rodzicom, że ma zamiar poświęcić się medycynie. Matka tak się tem przelękła, że aż musiała usiąść, ojciec tylko westchnął. Oboje wiedzieli dobrze o tem, że wszystkie perswazye byłyby tu bezskuteczne i dlatego nie próbowali nawet odwieść jej od powziętego zamiaru. Wiera spakowała manatki, wyjechała do Kijowa, zapisała się tam na fakultet medyczny na uniwersytecie i rozpoczęła nieugiętą, gorliwą pracę. Było tam więcej panien, które dążyły do tego samego celu również z niezwykłym zapałem, lecz Wiera wyróżniła się wkrótce z pośród nich do tego stopnia, że zwróciła na siebie szczególniejszą uwagę profesorów i kolegów.
Wśród tych ostatnich znajdował się niejaki Sergiusz Nestorowicz Krubin, wyróżniający się również z pośród kolegów niezwykłemi zdolnościami. Był on już prawie na ukończeniu swoich studyów i pełnił przy katedrze fizyologii funkcye asystenta, a nawet ogłosił w czasopismach lekarskich kilka bardzo ciekawych rozpraw, będących wynikiem własnych spostrzeżeń i odkryć. Koledzy nazywali go pionierem nowych prądów w medycynie.
No i ten dzielny, poważany, lubiany powszechnie młodzieniec zajął się nagle... Wierą i to nie na żarty. Kręcił się koło niej ustawicznie, nadskakiwał, wyświadczał rozmaite drobne koleżeńskie grzeczności, odprowadzał do domu, a nawet ją odwiedzał, mimo że z braku czasu wymawiał się od wizyt w domach najbogatszych rodzin w mieście.
Czy zakochał się może w Wierze, może się oświadczył? Bynajmniej. Cóż więc było właściwie między nimi obojga? Wszak i ona go wyszczególniała z pomiędzy wszystkich kolegów. Jemu tylko podawała rękę, on jeden tylko mógł się cieszyć rzuconym mu od czasu do czasu przyjaznym uśmiechem.
Raz tylko odważył się na ton więcej niż koleżeński. Chciał wynurzyć przed nią jakąś serdeczną myśl, lecz przerwała mu natychmiast żartobliwie:
— Sergiuszu Nestorowiczu... powoli... Powinniście przedewszystkiem dbać o siebie, o własne swoje szczęście. Zdaje mi się bowiem, że macie narzeczoną, a tą jest... wiedza. Co się zaś tyczy mnie to muszę bezwarunkowo rozporządzać wolnością. Jarzmo nie jest wskazane ani dla mnie ani dla was.
Krubin wzruszył ramionami i wybuchnął śmiechem. W dwa lata później spotkał ją na głębokiej prowincyi, gdzie zapewne wskutek kaprysu, pełniła obowiązki dozorczyni chorych. Posiadała więcej znajomości z zakresu medycyny, niż niejeden lekarz prowincyonalny, a że nie dozwolono jej zastosowywać w praktyce zdobytej wiedzy, podjęła się dzielna dziewczyna bardzo uciążliwego zadania pomocnicy lekarskiej, i wkrótce doprowadziła do tego, że stała się dla lekarzy wręcz niezbędną. Krubin wzywał ją często do narad nad tym lub owym chorym i pewnego razu, zastawszy ją czuwającą u łoża ciężko chorego, zauważył do obecnych:
— Lepiej że ona tu jest, niżli ja. Ma tak miękką rękę...
I znowu raz, ująwszy tę aksamitną rączkę miał zamiar coś rzec, ale Wiera roześmiała się:
— Co się z wami dzieje, Sergiuszu Nestorowiczu? Uważałam was za poważnego mężczyznę...
Innym razem, gdy ujął jej rękę, ozwała się żartobliwie:
— Ależ doktorze, czuję się Bogu dzięki zupełnie zdrową i badanie pulsu u mnie jest zbyteczne.
Krubinowi nie pozostawało nic innego, jak tylko westchnąć, puścić delikatną rączkę i mówić o bandażach lub o nowo odkrytych medykamentach.
Rozdzieleni wkrótce, spotkali się raz jeszcze w ambulansie wojskowym pod Plewną.
Wojna z Turkami wywołała w całej Rosyi gorączkowe podniecenie. I nie był to słomiany ogień, lecz zapał, wynikający z głębokiego przekonania, które może być porównane z ukrytym podziemnym płomieniem, nie dającym się łatwo i byle czem ugasić.
Nie dziw więc, że zawsze sceptycznie usposobiony Krubin i piękna z lodowatem sercem, Wiera, dali się porwać również temu zapałowi. On zaciągnął się w szeregi sanitarne jako lekarz, ona jako ochotniczka do pielęgnowania rannych i przypadek zrządził, że spotkali się oko w oko przy łożu rannego artylerzysty.
— Wyście tu, Wieruszka?
— Sergiuszu Nestorowiczu, to bardzo ładnie z waszej strony.
— Ba, ale wy? No, no.
Nie było jednak wiele czasu na komplementy. Po kilku strasznych bitwach pozostało na pobojowiskach tysiące rannych, potrzebujących nagłej pomocy. Lazarety były przepełnione — naokół jęki, zgroza, śmierć. W ciągu całej nocy raz tylko mógł Krubin zbliżyć się na chwileczkę do Wiery i odwinąwszy jej rękaw kożuszka, pocałować w ramię, ręce bowiem miała całe krwią zbroczone.
— Zawsze ten sam — odezwała się z uśmiechem.
— Zawsze i wiecznie — odparł — a przynajmniej tak długo, jak długo będziecie piękną, Wieruszka.
— A ja wam mówię, że się łudzicie — odpowiedziała na to i wymknęła się do dalszej pracy.
W dwa dni później odbył się pamiętny atak Rosyan na Gorei-Dubnik.
Krubin dowodził oddziałem ambulansowym, do którego przyłączyła się także Wiera. Wśród gradu kul na placu boju pełnili oboje bez wytchnienia heroiczną swą służbę. O piątej godzinie przypuszczono ostateczny atak. W chwili tej gorzały wszystkie serca ogniem bohaterstwa. Kolumny wojsk rosyjskich szły z nieustraszoną odwagą naprzeciw gradu kul karabinowych i wystrzałów armat. Jeszcze chwila... straszliwy okrzyk »hura« i.. reduta zdobyta. Pasza i 1600 żołnierzy złożyło broń, cztery armaty zdobyto. Na pobojowisku legło parę tysięcy.

∗                    ∗

Nadeszła noc. Płonące domy Gorei-Dubnik oświeciły czerwonym blaskiem okoliczne wzgórza i namioty biwakującego wojska rosyjskiego. Naokoło rozlegały się tony pieśni rodzinnej, jakby to było gdzieś tam, wśród cichej wioski, w ojczyźnie. Wiera wyszedłszy na chwilę z szopy, służącej za lazaret, usiadła na progu i przysłuchiwała się melodyi. Było jej dziwnie dobrze. Mimowoli podniosła wzrok ku niebu, zasianemu milionami gwiazd i westchnęła z tęsknotą, oczekując nieznanych jej może dotąd przeczuć i wzruszeń.
W tem nagle zbliżył się do niej jakiś artylerzysta, z obandażowaną głową, i rzekł tonem błagalnym:
— Przebaczcie, mateczko... Tu niedaleko leży mój porucznik, ratujcie go...
— Gdzie? — zapytała Wiera, zrywając się.
— Tam, w tej oto chacie.
Wiera przeszła w poprzek drogi i spotkała się z Krubinem.
— A wy gdzie, Wiera? — zapytał.
— Do tej chaty naprzeciw.
— Po co? Tam leżą tylko umarli, albo tacy, którzy wkrótce nimi będą.
Wiera wzruszyła niecierpliwie głową i pospieszyła do wskazanej chaty.
W dużej, ale nizkiej izbie, leżało na podłodze, zaścielonej słomą, około dwunastu żołnierzy. Żaden się nie ruszył. Słychać tylko było rzężenie i czasem cichy, stłumiony jęk. Rozprzestrzeniała tu istotnie swoje skrzydła cisza śmierci. Wiera wahała się chwilę u progu, poczem wzięła do ręki lampkę i oświeciła nią twarze leżących.
Naprzeciw drzwi leżał młody oficer, prawie dziecko, o twarzy pięknej i niewinnej. Zdawało się, że śni, że marzy o kraju rodzinnym, a może o sławie. Wiera nachyliła się nad nim, wzruszona głęboko jego losem.
Wtem oficer otwarł powieki i Wiera ujrzała dwoje dużych niebieskich oczu, pełnych wyrazu natchnienia, czy tęsknoty.
— Ktoś ty? — zapytał ledwie dosłyszalnym szeptem.
— Pielęgniarka rannych.
— Jak się pani nazywa?
— Wiera.
Spojrzał na nią badawczo, z wysiłkiem uśmiechnął się w końcu.
— A mnie się zdawało, że to anioł — szepnął — gdy tymczasem był to sen tylko, sen bardzo piękny...
— Czy mogę panu co pomódz? Opatrzono pana należycie? — pytała Wiera.
— Niestety, pomoc wszelka jest zbyteczna. Powiedział mi to lekarz i zapewne nie bezpodstawnie... Jeżeli jednak pani mogłaby napisać kilka słów do...
— Do matki?
— Tak?
Wiera opuściła szybko rannych, udała się do lazaretu, a wyszukawszy w walizce papier i ołówek, wróciła do rannego oficera. Przy świetle lampki pisała na jego kolanach, on jej dyktował, poczem podpisał się własnoręcznie: Leon Kiryłowicz Melinow.
Wiera schowała list za gors i klęcząc jeszcze, wejrzała w jego oczy. Nagle chwyciła go za obie ręce i ozwała się.
— Nie! Pan nie umrze, panu umrzeć nie wolno!
— A jednak, Wiero, czuję już w pobliżu śmierć... Już się czai, już...
— Majaczy pan w gorączce.
— Nie, nie majaczę. Tak było przeznaczone, tak być musi — umieram. Żem jednak młody i że tak młodo umierać muszę, to również nic wielkiego. Lecz stracić coś, co się ledwie poznało, co wydawało się tak pięknem, tak nieskończenie pięknem...
— Co pan chce przez to powiedzieć?
— Czy to nie jest smutne i bolesne umierać, nie kochając i nie będąc kochanym?
— No tak, ale pan nie umrze, pan wyzdrowieje i wówczas miłość...
— Niechże mnie pani nie łudzi.
Milczeli oboje przez chwilę, nagle on odwrócił swą piękną twarz do ściany i począł cicho płakać. Wiera uspokajała go, jak mogła, doznając przy tem nieokreślonego, dziwnego uczucia. Z bijącem sercem wybiegła i odszukała Krubina, aby go raz jeszcze przyprowadzić do umierającego.
— Niema ratunku? — zapytała go, gdy wychodził z chaty.
— Nie.
— Jak długo może jeszcze żyć?
— Najdalej do rana.
Po tych słowach Krubin oddalił się szybko w ciemność nocy, straszną i złowrogą, z powodu łuny pożarnej, odbijającej się o okoliczne pagórki. Wiera spojrzała ku gwiazdom, błyszczącym z rzadka na firmamencie, zamyśliła się chwilę i nagle, jakby coś postanowiwszy, wróciła do chaty i usiadła obok umierającego młodzieńca.
— I cóż lekarz powiedział?
Zbyła to pytanie milczeniem.
— A ja wiem. Powiedział, że muszę umrzeć.
I znowu się nie odezwała, a on mamrotał:
— Oh tak, umrzeć... niekochanym... to okropne... — a wyciągnąwszy drżącą rękę, by nią pogładzić włosy dziewczyny, dodał: — jak miękkie, jak dziwnie wonne i piękne są te włosy...
A ona otwarła nagłe ramiona do uścisku i ozwała się, jakby natchniona:
— Leonie Kiryłowiczu, kocham cię...
Młody oficer podniósł się z barłogu, i utkwił wzrok w tej cudownej twarzy.
— Ty mnie kochasz? Doprawdy, uszom własnym uwierzyć nie mogę. Jakże to możliwe... Tyś taka piękna... taka młoda... Jedno spojrzenie wystarczyło, abym cię ukochał pierwszą i zarazem ostatnią miłością...
To mówiąc, objął ją za szyję, przycisnął do siebie i gorące, drżące usta przywarł do jej ust.
— Jestem twoją — mówiła Wiera, podnosząc palce jak do przysięgi — i będę twoją na wieki, niczyją więcej nigdy.
— Dziękuję ci, stokrotnie ci dziękuję. Pozwól mi teraz umrzeć. Śmierć nie jest już dla mnie straszną.
Położył głowę na jej łonie i umilkł.

∗                    ∗

Brzask dnia zastał jednego trupa więcej w chłopskiej chacie. Wiera podniosła się z nad zwłok, zapięła futerko i zwróciła się ku wyjściu. Z progu jeszcze rzuciła ostatnie spojrzenie na bladą twarz zgasłego młodzieńca i wyszła, patrząc wokół tak, jakby zobaczyła świat po raz pierwszy. W drodze do ambulansu spotkała się z Krubinem. Zamienili ze sobą spojrzenia, słowa jednego nie mówiąc.
Wiera oddała się swoim zwykłym zajęciom z tą samą gorliwością, co przedtem. Krubin nawet zauważył, że ona z jakiemś szczególniejszem upodobaniem umyślnie naraża się na niebezpieczeństwo. Gdzie najwięcej kul przeszyło miałki śnieg, tam była ona między żołnierzami, zbierającymi rannych, dźwigając nosze i opatrując rany z niezmordowaną wytrwałością.
Gdy przedsięwzięto plan przejścia Bałkanów, celem otoczenia armii tureckiej ze strony przeciwnej, Wiera przyłączyła się do oddziału generała Skobelewa.
Dzień przedtem oddział saperów rozkopał wśród zasp śnieżnych możliwe przejście dla wojska. Droga jednak była bardzo uciążliwa, bo śnieg mimo wszystko leżał jeszcze po kolana na tej prowizorycznej drodze, a po obu bokach wznosiły się wały śnieżne, jakby szańce, do wysokości człowieka.
Żołnierze, przywykli na północy do tego rodzaju warunków klimatu, maszerowali raźnie, podrwiwując z mrozu, który w ich stronach jest zwykle o połowę silniejszy.
Raniutko odezwał się Skobelew do żołnierzy:
— No, moje dzieci, życzę wam powodzenia... Turcy już niedaleko...
— Dziękujemy — odpowiedziano mu chórem. — Postaramy się o to, by się nie dać.
Poczęto schodzić po pochyłości góry. Miejscami konie grzęzły w śniegu po szyję, a żołnierze staczali się jeden po drugim w dół, jak na jakiemś sportowem boisku. Wkrótce rozpoczął się ogień.
Do wieczora zdołał Skobelew zająć wieś Smitli, poczem noc rozdzieliła walczących.
Tysiące żołnierzy leżało w około na śniegu, bądź zabitych, bądź rannych i broczących krwią.
Nie było komu nieść im pomocy. Ani ambulansu, ani wozów, ani ludzi do ratowania. A rannych przybywało ciągle, aż śnieg od krwi się czerwienił. Wiatr miótł miałkim śniegiem i zasypywał całe grupy nieszczęśliwych.
Owej strasznej nocy Wiera była prawdziwym aniołem. Nie była to już kobieta, lecz istota o nadzwyczajnej sile i wytrwałości, walcząca jak prawdziwy bohater z potęgą elementów i śmierci.
— Wiera, co wy robicie — zapytał ją troskliwie Krubin — czy chcecie paść pod nawałem pracy i wysiłku?
Czy istotnie pragnęła tego, Bóg raczy wiedzieć, dość że tej nocy skończyła Wiera swój żywot śmiercią bohaterską.
Wyszukując w pośród zasp coraz to nowych rannych, brodziła Wiera dalej i dalej, jak wierny pies z góry św. Bernarda, nie zważając na siarczysty mróz i zamieć, aż wreszcie brakło jej tchu.
Padła na miękki puch, słysząc jeszcze i widząc wszystko naokół. Nogi jej skostniały, omdlały ramiona, powieki poczęły się kleić...
Złożyła głowę na śnieżnym puchu... Ogarnęła ją dziwna jasność. Zabrzmiały dzwony gdzieś w pobliżu.
— Oto jest zwycięstwo! — szepnęła z ostatnim wysiłkiem i zamknęła powieki na wieczny sen.
Poniżej huknęła znowu salwa strzałów karabinowych i gromkie »hura« przeleciało w powietrzu jak huragan.



Czerwona noc w Dragalu.

W roku 1809 wybuchła nagle wojna między Austryą a Francyą. Dalmacya należała w owych czasach do królestwa Illiryi, zostającego pod zwierzchnictwem Francyi. Jak onego czasu rzeczpospolita wenecka, tak obecnie cesarstwo francuskie znajdowało tu najlepszych marynarzy i żołnierzy.
Skoro tylko postanowiono rozpocząć kampanię przeciw Austryi, zarządził cesarz Napoleon pobór rekruta we wszystkich okolicach nad brzegiem Adryatyku. Wieść o tem wywarła na ludności, przygotowanej zresztą na wszystko najgorsze, wielkie przygnębienie. Jeżeli bowiem trzeba było owym wolnym mieszkańcom Karsu, zatrudnionym pasterstwem, w niedostępnych górach przelać krew, to woleli oni uczynić to raczej w obronie własnej wolności. I istotnie ideą taką przejął się niemal cały ogół. Zorganizowano czemprędzej zastęp emisaryuszy, którzy rozbiegli się po najdalszych zakątkach kraju, roznosząc rozkaz wyemigrowania natychmiast, bądź do wolnej Czarnogóry, bądź do Hercegowiny. Ściągały się więc całe gromady i przechodziły granicę, aby się tam organizować w większe oddziały i potem wtargnąć do Dalmacyi, celem przeprowadzenia wojny partyzanckiej ze znienawidzonymi Francuzami.
Wsie były jak wymarłe, pozostali w nich tylko starce, dzieci i kobiety.
Prefekci francuzcy wysyłali do stolicy alarmujące raporty. Zamiast dostarczać rekrutów żądali oni wojska do zamknięcia kordonem granicy i wyławiania uciekinierów z zakątków górskich. Dzięki temu desygnowano wkrótce do Dalmacyi liczne oddziały wojskowe, które obsadziły granice od wschodu. We wsi Dragal, na pograniczu Czamogórskiem, rozkwaterowały się dwa szwadrony konnych strzelców. Ustawiły one wzdłuż granicy liczne wedety i patrole, zwłaszcza w nocy i pilnowały czujnie, aby nikt na tamtą stronę nie przeszedł.
Ze wsi tej wyemigrował przedtem do Czarnogóry jeden z głównych przewódców powstania, wieśniak Iwan Golowicz, pozostawiwszy w domu żonę Terkę i dwoje dzieci.
Terka była prawdziwą Dalmatynką; smukła, wysoka, silna i dobrze zbudowana. Twarz miała nieco bladą, włosy czarne jak heban i błyszczące duże oczy. Uchodziła w okolicy za piękność i słynęła z dumy, zwłaszcza zanim wyszła zamąż.
Możliwe, że tęsknota za piękną ukochaną zmusiła pewnego dnia Golowicza do odwiedzin swego domu na krótki czas. Przyszedł w nocy, ażeby, jak opowiadał, zasięgnąć języka o Francuzach, ale w gruncie rzeczy więcej zależało mu na tem, aby przycisnąć do piersi najdroższą Terkę.
W Dragalu wiedziano, że on noc spędził pod rodzinnym dachem i nikt by go nie zdradził, gdyby nie wójt Kasper Benedicz, który z jednej strony oddany był Francuzom, z drugiej zaś już oddawna przepadał za uroczą Terką. Wójt więc udał się w nocy do dowódcy i poinformował go o wszystkiem. W pół godziny później pochwycono Golowicza w jego własnym domu, zaprowadzono przed sąd wojenny, który skazał go na śmierć przez rozstrzelanie. Wyrok miał być wykonany rano.
Golowicz ani na chwilę się nie zapomniał, nie stracił odwagi i nie zdradził ani jednem słowem swoich towarzyszy, przebywających za granicą.
Na wszelkie zapytania odpowiadał jedno tylko, że za kraj swój, za wolność współbraci gotów jest przelać krew każdej chwili.
Na krótko przed tem, nim miano go wyprowadzić na miejsce stracenia, pojawiła się Terka, prosząc dowódcę, aby pozwolił jej pożegnać się z mężem. Prośbie jej stało się zadość. Chwila, kiedy młoda kobieta rzuciła się skazańcowi na szyję, była bardzo dla obecnych bolesna. Po długich uściskach wysunął się Golowicz z objęć ukochanej żony i ozwał się spokojnie:
— Musimy się rozstać, Terko. Bądź mężną najdroższa, tak jak ja mężnie i chętnie poniosę śmierć za swą ojczyznę. Krew moja jednak nie będzie przelana bezowocnie, a ty pamiętaj, co jesteś mi winna, jako mężowi, wedle tradycyi narodowej, uświęconej przez wieki.
— Wiem o tem — odrzekła Terka, odzyskawszy zupełnie przytomność umysłu — i pomszczę cię, tak mi dopomóż Boże!
Po tych słowach rozstali się. Rota strzelców wyprowadziła skazańca za wieś pod krzyż, ażeby wykonać egzekucyę.
Golowicz nie dał sobie zawiązać oczu, ani też nie okazał bojaźliwości, gdy mu kazano uklęknąć. Raz jeszcze wycisnął pocałunek na ustach żony, która ku niemu nadbiegła, kazał jej się usunąć na bok i oczekiwał śmierci, jak bohater.
Padła salwa. Golowicz runął na ziemię, zalany krwią i po wszystkiem...
W owych czasach obowiązywało w Dalmacyi prawo zemsty »krew za krew« i Terka postanowiła zastosować się do niego. Nocami, gdy załoga częścią spała, a częścią bawiła na patrolach, Terka skradała się od domu do domu i namawiała kobiety do czynnej walki z Francuzami. Zadanie poszło jej łatwo, tembardziej, że cudzoziemców nienawidzono ogromnie za wybryki, rabunek, zaczepianie bezbronnych kobiet i tam dalej. Wkrótce powstał szeroko rozgałęziony spisek kobiet, na którego czele stanęła dzielna Terka. Postanowiono przy najbliższej sposobności dać hasło do powstania i rzucenia się na oddziały żołnierzy z bronią w ręku.
I sposobność taka nadarzyła się niebawem, gdy pewnego dnia wójt Benedicz zawitał do chaty młodej wdowy i przymilając się, zapytał:
— No, jakże Terka, pocieszyłaś się już po stracie męża?
— Nie pozostało mi przecie nic innego — odpowiedziała kobieta spokojnie.
— Bo zresztą nie masz znowu bardzo wielkiego powodu do smucenia się — mówił wójt dalej — jest dosyć mężczyzn, którzy zdołają ocenić twą piękność i zalety serca i umysłu.
— Nie znam takiego.
— Nie? Ależ właśnie takiego masz w tej chwili przed sobą. Czy naprawdę nie wiesz o tem, jak bardzo mi się podobasz i jak mi zależy, aby cię posiąść?
— Co ja słyszę? — odpowiedziała Terka z dobrze udaną radością. — Toż istotnie byłoby to dla mnie i moich dzieci zaszczytem. Byłam żoną zwykłego chłopa, a teraz byłabym wójtową! O czemś podobnem nawet nie marzyłam nigdy.
— Cieszy mnie to, że jesteś rozsądna — odrzekł uradowany wójt — i mam nadzieję, że nie będziesz dla mnie okrutną i pozostawisz mi drzwi otworem aż do dnia, w którym przed ołtarz cię zaprowadzę.
— Ależ dobrze, zgadzam się i jeżeli macie chęć ku temu, mogę was przyjąć jeszcze dzisiejszej nocy, ale dopiero z uderzeniem dwunastej.
— Znakomicie! — zawołał uradowany wójt, wstając. — Nie zawiodłem się na tobie... A więc o północy... Przyjdę z pewnością... Do widzenia.
Noc była cicha. We wszystkich chatach pogaszono już światła. Benedicz wymknął się cichaczem z domu i manowcami pobiegł do uroczej Terki. Spieszno mu było. Zatrzymał się dopiero u jej okna, pukając w nie pocichu..
Terka otworzyła kwaterę i wejrzała na dwór.
— To wy?
— Ja — odrzekł Benedicz — twój wielbiciel, który z wielką tęsknotą oczekiwał chwili...
— Proszę wejść — przerwała mu młoda wdowa i poszła otworzyć drzwi, wpuszczając go do izby.
Zapaliła następnie światło i zastawiła sutą wieczerzę i dzbanek wina. Zasiedli oboje do stołu w ten sposób, że on był obrócony plecyma do drzwi. Jadł z wielkim apetytem i popijał wino, szafując obficie komplementami. W chwili, gdy wychylił ostatni kubek i, cisnąwszy nim do kąta, ujął Terkę za rękę, by ją ku sobie przyciągnąć, zarzuciła mu odważna kobieta pętlicę na szyję i szarpnęła nią co sił. Wójt próbował uwolnić się ze zdradzieckiej sieci, lecz sprawa była o tyle utrudniona, że z sieni wybiegły cztery kobiety, z grona spiskowych do tej misyi wybrane i te pomogły Terce związać mu ręce i nogi. Ubezwładniwszy w ten sposób zdrajcę, wyniosły go kobiety przed dom i przywiązały do drzewa. W tym samym czasie wszystkie kobiety we wsi porwawszy pochodnie, poczęły się zbiegać w kierunku domu Terki. Był to znak powstania. Terka wziąwszy pistolet męża, poczęła strzelać do zdrajcy, jak do tarczy. Gdy już miał ośm kul w ciele, a krew płynęła zeń strumieniami, błagał już nie o darowanie życia, lecz o to, by go dobiła. Terka, skrzyżowawszy ręce na piersiach, stanęła przed nim i, uśmiechając się złowrogo, mówiła:
— Zabiłeś zdrajco mego męża, dybałeś też na moją cześć, teraz pomściłam krew. Łaskę, o którą mnie błagasz, wyświadczę ci z przyjemnością.
Dobyła z za pasa sztylet i utopiła go w piersi konającego.
W tej chwili rozległ się we wsi przeraźliwy krzyk. Kobiety zorganizowane należycie i uzbrojone, napadły na śpiących Francuzów i bądź pozabijały ich, bądź też powiązały, spędzając ich przed urząd gminny hurmem, jak barany na rzeź.
Na krzyk i alarm we wsi, poczęły wracać patrolujący w okolicy konni strzelcy grupami po dwu, trzech lub czterech, gdyż byli znacznie rozprószeni. I z tymi dały sobie kobiety radę, celując w nich znakomicie z flint z poza węgłów i płotów. Kiedy już nie było ani jednego Francuza na wolnej stopie, zebrały kobiety na konie i muły starców, dzieci i chorych, oraz wszystko to, co się wziąć dało i uformowały długą karawanę, którę zamykał wcale pokaźny zastęp skrępowanych silnie jeńców. Eskortowały je uzbrojone kobiety, bacząc pilnie, by ani jeden nie umknął.
Gdy już osobliwy ten pochód stanął za wsią na wzgórku, podpaliły zrewoltowane kobiety Dragal ze wszystkich czterech stron.
Na granicy musiały kobiety stoczyć dość zaciętą walkę z ustawioną tam wartą. Zwycięstwo i tym razem było po ich stronie. Uporawszy się z tem, rozłożyła się armia kobieca obozem nie tyle dla wypoczynku, ile dla dokonania egzekucyi na jeńcach. Przywiązano ich do drzew i strzelano jak do tarcz. A równocześnie z Dragalu buchały w niebiosa kłęby dymu i słupy płomieni. Kobiety ze starcami, dziećmi i dobytkiem dostały się szczęśliwie na terytoryum czarnogórskie, gdzie znalazły opiekę i pomoc.
Z Dragalu jednak pozostały tylko zgliszcza i popioły. Nie odbudowano go już więcej. Dziś na tem miejscu stoi fort austryacki, który podczas ostatniego powstania w Dalmacyi odegrał bardzo ważną rolę.



Drama-Oszeuti.

W chwili, gdy okręt dobijał do brzegów Afryki, Paweł Bing stał na pokładzie i wyciągał ku nieznanej, wymarzonej krainie ramiona z tęsknotą i nadzieją, jaka wypełniała jego serce aż do ostatniej szczeliny. Nie wybrał on się do Afryki poszukiwać dyamentów, albo złota, nie miał zamiaru bynajmniej handlować kością słoniową, strusiemi piórami, lub futrami dzikich zwierząt. Do »czarnej« części świata gnała go... miłość.
Życie w starym kraju było dla niego niemożliwe z tego jedynie powodu, że znienawidził wszystkie kobiety europejskie, jako nieubłagane dla niego i przewrotne. Tu więc, w cieniu palm, w sąsiedztwie panter, lwów i krokodyli postanowił sobie znaleźć ideał, to jest kobietę, niezepsutą przez cywilizacyę i toaletę paryską, serce niewinne, któreby zdolne było do prawdziwej miłości. Wylądował w Angoli i udał się prosto do najbliższego króla, aby się poddać jego opiece.
Królem tym był Timbo Mungoli, przyjaciel wszystkich europejczyków, którzy tylko mieli pełne sakwy. Osobliwy ten władca nosił bardzo oryginalny strój: na głowie miał czarny, starannie odprasowany cylinder, a na piersi srebrny łańcuszek od zegarka — to wszystko.
Bing nie spodziewał się tak życzliwego przyjęcia na dworze królewskim. Czarny monarcha przyrzekł mu łaskawie swą opiekę i nadto dał mu eskortę, któraby go bezpiecznie zaprowadziła w głąb kraju. Za to ofiarował mu Bing z góry 1000 talarów, na wypadek, gdyby mu z powrotem droga którędyindziej wypadła. Oprócz tego wystawił mu jeszcze weksel, płatny za powrotem z wyprawy.
Timbo przyczepił sobie ten weksel do cylindra, a Paweł Bing podążył najbliższej nocy ze swoją, karawaną murzyńską dalej i podróżował kilka dni przez dzikie zupełnie okolice, które wesołych myśli bynajmniej nie budziły. Droga bowiem prowadziła przez nieprzejrzane prerye, porosłe bujną, wysoką, trawą, potem przez wspaniałe, dziewicze prawie lasy, przez rzeki biegnące z hukiem do oceanu. Na ich nizinach wypasały się całe stada dzikich zwierząt, a bliżej brzegu wygrzewały się do słońca potworne krokodyle. Tu i ówdzie pięły się zrzadka palmy, wysoko pod ciemnobłękitny firmament, to znowu zamykały widnokrąg łańcuchy gór wapiennych, a na ich stokach, białych jak marmur, odbijało się słońce, siejąc oślepiający blask, tam wreszcie ukazywały się przed oczyma łagodne, faliste wzgórza. Od czasu do czasu przeciągał gorący wiatr po spalonych od słońca zaroślach i krzakach, a rzadko tylko zabłądził skądś od morza łagodny, wilgotny wiew, którym odetchnąć było można swobodniej.
Najbliższym celem podróży Binga było miasto, w którem rezydował teść Timba Mungola. Tę prawdziwie afrykańską rezydencyę można było bez przesady nazwać »czarnem miastem«, gdyż wszystko, co tu tylko widzieć było można, wyglądało, jakby wyjęte z komina. Domy były czarne, ludzie jakby wyrzeźbieni z hebanu, drogi wysypane sadzą zamiast żwirem, nawet krokodyle i wałęsające się hyjeny wyglądały, jakby dopieroco kąpały się w atramencie.
Bing zakwaterował się w oberży, należącej do króla, i udał się spiesznie do najbliższego szynku, gdzie czarne jak węgiel murzynki sprzedawały czarne wino palmowe i gdzie można było się napić wódki bananowej, podobno najlepszej w całej Afryce. Tu kazał sobie podać łupę z orzecha kokosowego, napełnionego winem i począł figlować z kelnerkami, które, uśmiechając się, ukazywały jedynie białe — co w tem mieście białego było — zęby.
Ugasiwszy pragnienie, zapłacił Bing za wino, rozdał napiwki (które niestety nawet w Afryce obowiązują) i udał się na przechadzkę. W najbliższym gaju bananowym wyciął sobie laseczkę i pogwizdując wesoło, puścił się brzegiem rzeki wolnym krokiem, jakby to było w wiedeńskim Praterze, albo w Łazienkach w Warszawie. Łagodny wietrzyk, szemrzący wśród traw i zarośli wabił go coraz dalej i dalej w głąb falistej okolicy i palmowych gajów. Ani się spostrzegł wędrowiec, że stracił drogę wśród ciernistych krzaków. Ni naprzód, ani w tył... Szamotał się biedak, jak ptaszyna w sidłach, zmęczył się, spocił — bezskutecznie. Wydrapawszy się na cypl skalny, usiadł tam, by odpocząć. Zdala dolatywał go szum katarakty rzecznej i nie bardzo przyjemne wycie hyjen.
Po krótkim odpoczynku przedsięwziął dalsze poszukiwania drogi wśród wysokich, nieprzebytych zarośli i ledwie uszedł parę kroków, spotkał się z dwojgiem przenikliwych oczu jakiejś dzikiej bestyi.
— No, teraz ze mną już koniec z pewnością — szepnął Bing, przygotowując się na śmierć. Na szczęście zwierzę nie miało wcale zamiaru rzucać się na niego, przeciwnie, było nawet rade, że samo nie doznało zaczepki. Wkrótce też przekonał się Bing, że był to zwykły pies myśliwski, należący do łowczyni, która zbliżała się ku niemu, siedząc na grzbiecie ogromnego oswojonego lwa. Była to królewna murzyńska, bardzo rzadkiej... piękności. Miała ona na sobie pstry udrapowany fartuch, a na ramionach skórę pantery, kołczan ze strzałami i łuk. Zasłoniwszy się przed nieznajomym białym wielką tarczą, obitą skórą słoniową, poczęła mu się ciekawie przypatrywać, poczem wywiązała się między nimi »rozmowa«, oczywiście na migi. Królewna starała się dać mu do zrozumienia, że uważa go za upolowaną zwierzynę. On zaś ukląkł i prosił ją o darowanie życia. To jej wystarczyło. Przyjęła od niego zapewnienie posłuszeństwa, odebrała co miał tylko przy sobie, a następnie stanęła mu nogą na grzbiet, na znak, że jest odtąd jej niewolnikiem. Po tej ceremonii zabrała go ze sobą do swego »dworu«.
Tu księżniczka, nosząca melodyjne nazwisko Drama-Oszeuti, kazała go zamknąć do pewnego rodzaju psiej budy, gdzie za przegródką znajdowały się dwa lamparty i jeden stary krokodyl. W sąsiedztwie tych miłych towarzyszy zasnął jeniec snem sprawiedliwego i obudził się dopiero rano, gdy go wezwano do roboty w królewskich plantacyach, oczywiście razem z innymi niewolnikami. Flegmatycznie zawsze usposobiony Bing zamiast ubolewać nad swą dolą, począł się przypatrywać okolicy, która, jego zdaniem, była bardzo miła i zachwycająca. Na wzgórku wznosiła się murzyńska osada, otoczona częstokołem, jak szańcem. Poza tą ochroną ciągnęły się rozległe plantacye trzciny cukrowej, kawy i anyżu i prześliczne gaje palmowe. W poblizkiej rzece płukały murzynki złoto.
Ulicami, jeżeli wogóle może tu być mowa o tego rodzaju środkach komunikacyi, przechadzali się obywatele w czerwonych szatach i pod takimiż parasolami, podczas gdy przy pracy można było widzieć tylko niewolników w zwykłych przepaskach.
Przed pałacem Drama-Oszeuti czuwała ustawicznie warta, złożona z dzielnych, marsowo usposobionych amazonek murzyńskich. Po drugiej stronie wznosiła się świątynia, w której kapłan, o bardzo okazałej korpulencyi, składał ofiary fetyszowi.
Ledwie biały jeniec rozpoczął nieklejącą mu się robotę, przybyła do niego jedna z amazonek, chwyciła za powróz i zaprowadziła do pałacu. Tu dowiedział się, że Drama-Oszeuti wyznaczyła mu służbę przy sobie.
Służba ta wcale nie była uciążliwa. Dano mu wielki wachlarz, złożony z liści palmowych i kazano mu nim wachlować królewnę, podczas gdy ona, wyciągnięta na skórze lampartów, wydawała rozkazy, sądziła sprawy i inne załatwiała czynności.
Upływały całe godziny, a Bing wykonywał swą czynność flegmatycznie, nie podnosząc się z klęczek, i patrzył uporczywie w duże i piękne oczy królewskiej piękności. Bo że była to piękność w swoim rodzaju, o tem najwybredniejszy estetyk wątpić nie mógł. Istna Wenus, ulana... z czekolady. Policzki, uszy, czoło miała upiększone świecidełkami i mimo, że mogła rozporządzać tylko skórą rzadkich zwierząt, sznurami pereł i korali, umiała wybornie dodawać sobie szyku w ubiorze, jak pierwsza dama z bulwaru paryskiego.
Mniej przyjemnem dla Binga było inne zajęcie, polegające na obsługiwaniu starego krokodyla, który się wabił Bomby i »spensyonowanego« psiska. Szczególnie Bomby był do nowego »niewolnika« jak najgorzej usposobiony. Widocznie nienawidził białą rasę. Wywiązała się też wkrótce między obydwoma głęboko utajona niechęć.
Oprócz tego miał Bing jeszcze jedno zajęcie, a mianowicie musiał uczęszczać do szkoły ludowej, aby się wykształcić należycie w języku krajowym.
Mimo tych wszystkich, bądź co bądź nie bardzo łatwych obowiązków, znalazł Bing dosyć czasu na wyszukanie sposobu, w jaki mógłby się przypodobać swej władczyni.
Naprzód sporządził dla niej wachlarz ze strusich piór, potem ułożył bardzo barwny i gustowny parasol z różnokolorowych piór papuzich, a wreszcie z ptasiego puchu utkał, jak mógł, płaszcz królewski i ofiarował jej to wszystko. No i to zjednało mu serce władczyni w zupełności.
Tego samego jeszcze dnia otrzymał on dekret nominacyjny na nadwornego krawca i jedynem zadaniem jego było wymyślać coraz to nowe toalety dla swej pani. A tymczasem król Mungo Timboli czekał i czekał na jego powrót, z czem się łączyło wykupienie weksla, przypiętego do cylindra.
Wszyscy mężczyźni stołecznego miasta zazdrościli Bingowi łaski królewnej i podziwiali jego mądrość i wszelakie zdolności, oraz przepowiadali mu świetną przyszłość na królewskim dworze. Byle się tylko umiał zabrać do rzeczy.
Niechby naprzykład przyniósł do stóp władczyni krwawiącą głowę którego z jej wrogów, a zjednałby sobie jej serce. Tymczasem on wolał błądzić nocami nad brzegiem rzeki i przysłuchiwać się śpiewom ptaków i wyciu hyjen, albo też godzinami ślęczeć nad sporządzeniem bukietów kwiatowych lub nowego kapelusza z ptasich piórek dla Drama-Oszeuti.
Ona kochała go prawdziwie po afrykańsku, ale duma wrodzona nakazywała jej milczeć.
Pewnego razu w nocy zbliżyła się do Binga stara zaufana niewolnica królewnej i szturchnąwszy go potężnie kilka razy w bok, szepnęła mu do ucha:
— Słuchaj-no ty, niemądry człowieku... Słońce schodzi ku tobie, a ty nie umiesz sobie poradzić. Przynosisz królewnie kwiaty, podczas gdy ona oczekuje od ciebie wyznania miłości w innej formie. Przynieś jej żywe jeszcze serce, a ona cię z pewnością zrozumie.
Bing usłuchał rady starej niewolnicy, wziął strzały i łuk i udał się na polowanie, z którego wrócił dopiero pod wieczór, przynosząc w podarunku królewnie dopieroco wyjęte serce z upolowanej antylopy.
Ona przyjęła ten dar z wielką radością, cofnęła się na chwilę do swojej gotowalni i niebawem wyszła... pomalowana na czerwono. Był to znak, że Bing może starać się o jej rękę.
Następnego dnia podano do publicznej wiadomości, przy dźwiękach trąb i bębnów, że »Biały krokodyl« jest mężem Drama-Oszeuti.
Władza królewska atoli pozostała nadal w ręku pięknej władczyni, nikt bowiem z czarnych nie słuchałby białego króla.
Wesele obchodzono z wielką pompą i okazałością afrykańską, naprzód w świątyni, potem w dziedzińcu pałacu. Punktem kulminacyjnym zabaw weselnych był taniec panny młodej, pomiędzy stoma klęczącymi jeńcami wojennymi, którym na ostatek własnoręcznie pościnała głowy, śmiejąc się przytem z wyszukanym wdziękiem.
Miodowe miesiące obfitowały w przeróżne rozrywki, również po afrykańsku. Polowanie na strusie, słonie, antylopy i... ludzi przeplatano wyścigami i kawalkadami na lwach, żebrach i strusiach. Wydawano też wspaniałe uczty i biesiady, na których było wbród befsztyków słoniowych, szynek z pantery, frykasów krokodylich, pasztetów z hyjen, a wino palmowe i kokosowe piwo lało się strumieniami. Nie obeszło się i bez balów, oraz widowisk teatralnych, na których czarodzieje pokazywali istne cuda, jak naprzykład tańczącą trzcinę bambusową, z której wysypywały się pod zaklęciem czarodziejskiem tuzinami głowy ludzkie.
Tak upływał młodej parze czas, niby w raju, a król Timbo Mungoli wciąż czekał na wypłatę weksla, przyszpilonego do kapelusza. Lecz sielanka afrykańska musiała się wreszcie skończyć, a stało się to niespodziewanie, nagle, przez wybuch wojny z potężnym królem Brinca-Brami. Władca ten starał się długi czas o rękę Dramy-Oszeuti i kiedy mu ją zdmuchnął z przed nosa jakiś »Biały krokodyl«, zmobilizował swoje czarne bataliony i wtargnął w granice państwa niewdzięcznej sąsiadki.
Drama-Oszeuti zmobilizowała również swoje amazonki i obwarowała się na wzgórzu, z którego daleki roztaczał się widok. Armia była istotnie oryginalna. Amazonki w płaszczach ze skór lampartów i panter, miały na plecach kołczany, łuki i strzelby. Proch przechowywały w czaszkach ludzkich, uwiązanych z przodu na gurtach z łyka. Dzielna królowa przygotowała się na spotkanie nieprzyjaciela w ten sposób, że poniżej obozu kazała ustawić pełne beczki wina kokosowego, do którego dodano sporo opium. Kilka uzbrojonych amazonek strzegło nibyto osobliwego skarbu. Za zbliżeniem się jednak nieprzyjaciela uciekły wszystkie do swego obozu, a gdzie uwijała się dowódczyni, jak wąż, zwinna. Wojsko. Brinca-Bramisa rzuciło się tymczasem na zdobycz i niebawem wysuszyło wino do ostatniej kropli. Niedługo potem cała armia nieprzyjacielska spała w wysokiej trawie. Sen był błogi, ale przebudzenie się okropne.
Amazonki powiązały wszystkich co do jednego i spędziwszy ich jak bydło w hurmę, pognały na targ. Tam sprzedawały ich za różne przedmioty toaletowe i świecidełka — kto dał więcej.
Bing miał sposobność podziwiania najwyższej kultury afrykańskiej. Wprawdzie i kobiety europejskie ofiarują zazwyczaj swoich mężów na ołtarzu bogini mody, ale tu urządzone było wszystko prościej i praktyczniej. Tu mężczyzna miał swój ustalony kurs. Jeżeli jeden sznurek pereł kosztował jednego mężczyznę, to za płaszcz trzeba było zapłacić dwóch mężczyzn, a za parasol paryski nawet czterech mężczyzn było za mało.
Król Brinca-Brami pozostał w ręku Dramy-Oszeuti, jako niewolnik. Władczyni zaprzęgała go do małego wózka i powoziła nim co dzień w pewnych godzinach po parku.
Nie długo jednak trwały rozkosze Binga. Jego piękna połowica smutniała z dnia na dzień i, jak się dowiedział pewnego razu od niewolnicy, przyczyną tego była wewnętrzna rozterka.
Zmartwiony tem do żywa, ukląkł u jej stóp i starał się wydobyć od niej tajemnicę tej zagadkowej tęsknoty i smutku.
— Czy jesteś może niezadowoloną z mojej miłości, ty gwiazdo południa, płonące moje słonko? — pytał w języku krajowym, akcentując jednak wyrazy z niemiecka.
— Ależ nie — odparła królowa sentymentalnie — moja miłość ku tobie jest za wielka, żebym się mogła już tobą nasycić.
I po tych słowach ukąsiła go w ramię.
— Cóż więc mam robić, aby ciebie pocieszyć? — pytał dalej córę południa. — Jestem gotów uczynić wszystko dla ciebie, byleś była szczęśliwą. Nawet życie własne złożyłbym ci w ofierze.
Drama-Oszeuti aż podskoczyła z radości.
— Dziękuję ci. Właśnie pragnę tego, o czem powiedziałeś.
Uderzyła oszczepem w wiszącą obok tarczę i natychmiast wybiegły dwie amazonki, które czaiły się za przepierzeniem ze skór, czekając na rozkaz. Bing ani się spostrzegł, kiedy związały mu ręce i nogi.
— Co to ma znaczyć? — pytał zdziwiony niemało. Tego rodzaju afrykańskich zwyczajów nie znał bowiem jeszcze.
— To ma znaczyć — odpowiedziała królowa, całując go namiętnie — że mam zamiar zjeść cię, mój drogi, mój najukochańszy.
Na jej rozkaz amazonki wyniosły »Białego krokodyla«, męża uroczej Wenus z czekolady, na podwórze pałacowe, gdzie właśnie gorzał stos w całej pełni. Nadziały go na rożen i poczęły zwolna piec, polewając obficie masłem kokosowem.
Drama-Oszeuti położyła się na skórach lamparcich i oczekiwała na ucztę z wielką niecierpliwością. Dwu niewolników wachlowało ją tymi samymi wachlarzami, które »nadworny« europejczyk z takim mozołem sporządził, a obecnie kończył żywot w ogniu, a właściwie »dopiekał się« na przysmak królewskiej córy południa.
— Ach! jak ja cię kocham — szeptała — kocham cię tak, że cię całego zjem.
I zjadła go, znajdując w tem zadowolenie — a on... zniechęcony do Europy, posiadł w zupełności wymarzony ideał.
Król Timbo Mungoli czeka jeszcze może do dziś ze swoim wekslem na kapeluszu.



Bryganci Sycylijscy.

Było to w burzliwą, zimową noc. Sierp księżyca rzucał światło na górzystą, zupełnie bezludną i dziką okolicę.
Ścieżyną, wijącą się wśród skał, pięła się w górę, jak łania, młoda, silna, dziewczyna wiejska.
Zdala od mieszkań, sama, w dzikiej ustroni, nie czuła bynajmniej trwogi, lecz dążyła wytrwale naprzód, ożywiona jedną tylko myślą zemsty za krzywdę, którą jej wyrządzono. Wiedziała ona o tem bardzo dobrze, że krzywda ta, aczkolwiek ciężka, była tego rodzaju, iż żadne obowiązujące prawo nie dałoby jej zadośćuczynienia — postanowiła szukać pomocy i opieki w pośród brygantów, będących postrachem wszystkich bogaczy i krzywdzicieli, a ucieczką ciemiężonych i biednych w całej Sycylii.
Po wielu trudach i uciążliwej podróży stanęła wreszcie u celu. Ujrzała bowiem już zdaleka, tu i ówdzie, ogniste płomyki, dobywające się z pod skał i była pewna, że spotka zbójców, którzy pod dowództwem herszta, nazwiskiem Antonio Palanza, oddawna niepokoili okolicę.
Nagle, gdy skręciła za stromo opadającą skałę, wybiegł naprzeciw niej z ukrycia pełniący tu wartę tęgi mężczyzna i zapytał surowo, dokąd zmierza.
— Dobry wieczór, przyjacielu — odrzekła dziewczyna bez zająknienia.
— Ktoś ty? — zapytał dalej bandyta, zarzucając strzelbę na ramię. — Nie znam cię wcale.
— Nazywam się Łucya Biandotti, jestem biedną dziewczyną, której wyrządzono krzywdę o pomstę do nieba wołającą. Szukam właśnie dowódcy, Palanza, aby mu się użalić i prosić go o pomoc.
— Jeżeli tak, to idź dalej, gdzie widzisz to ognisko. Odnajdziesz tam dowódcę.
Niebawem odnalazła Łucya legowisko bandytów, między którymi znajdował się również i sam herszt. Był to mężczyzna w latach około sześćdziesięciu, o siwych zupełnie włosach i ogorzałej twarzy, ale jeszcze rzeźki i silny. Odziany jak chłop sycylijski, z ciemno-czerwonym płaszczem na ramionach, ze sztyletem i pistoletami za pasem, podobny był zupełnie do tych bandytów, których przywykliśmy widzieć na scenie w operach włoskich. Obrzucił on piękną, smukłą dziewczynę badawczym, ale przyjaznym wzrokiem, kazał jej usiąść na skale koło siebie i opowiedzieć całą historyę.
Łucya nie rozwodziła się wiele. W krótkich słowach, gestykulując przytem żywo, z iście włoskim temperamentem, opowiedziała hersztowi, jak Conte Pietro Cianchi pozyskał jej miłość. Przez pięć lat była mu wierną i tylko rzadko kiedy otrzymała za to jakiś drobny upominek i to z wymówkami. Teraz, gdy wyzyskał jej młodość, ma on na życzenie rodziców ożenić się z bogatą i piękną wdówką, markizą Sembrioni. I to ma być zapłata za pięć lat wierności i kochania!
Pokrzywdzona, prócz starego, zniedołężniałego ojca, niema ani brata, ani kogokolwiek, ktoby się za nią ujął i dlatego udaje się do dowódcy brygantów, jako obrońcy uciśnionych, o pomoc w wykonaniu zemsty.
Palanza, wysłuchawszy skargi, był skłonny zająć się sprawą biednej dziewczyny. Omówili jeszcze wiele kwestyi, dotyczących napadu na niewdzięcznego kochanka, poczem herszt zapytał przebiegle, uśmiechając się:
— A ile żądasz ze sumy okupu?
— Sądzę, że połowa nie będzie zawiele — odpowiedziała Łucya.
— Niech będzie — zgodził się, potakując głową. — Conte powinien postarać się dla ciebie o posag. Zażądamy 200.000 franków. Sto tysięcy dla ciebie, a reszta dla nas. Żeby jednak otrzymać tyle, musimy z początku żądać znacznie więcej.
— Dobrze, ale o ile znam stosunki, rodzina nie może zdobyć się na większą sumę.

∗                    ∗

W tydzień później powracał Conte Pietro Cianchi w biały dzień, w towarzystwie jednego parobka, od swojej pięknej narzeczonej i wpadł nagle w pułapkę opryszków. Parobek czmychnął, ile mu sił starczyło, Pietro zaś sam jeden wobec kilkunastu zbójów ani myśleć nie mógł o obronie i rad nierad, dał się pojmać i uprowadzić w góry.
Na drugi dzień zjawiła się Łucya Biandotti u jego rodziców i przyniosła list herszta, Palanza, w którym on oznajmiał, że młody Conte jest uwięziony i że go wypuści na wolność, jeśli mu złożą okup w kwocie trzystu tysięcy franków w przeciągu trzech dni. W przeciwnym zaś razie czeka go niechybna śmierć.
— Lecz skądże ty przychodzisz do tego listu? — zapytał Conte dziewczyny, która ze spokojem i dumą stała przed nim.
— Jakiś wieśniak z gór oddał mi go — odpowiedziała Łucya. — Bryganci wiedzą dobrze, że od pięciu lat prawie jestem przyjaciółką waszego syna, dlatego też zapewne zwrócili się do mnie.
— A czy ty potrafisz znaleźć Palanza — ciągnął dalej Conte — ażeby mu moją odpowiedź doręczyć?
— Kryjówki brygantów nie znam — odrzekła Łucya — ale człowiek, który mi ten list doręczył, wskazał mi pod przysięgą miejsce, gdzie w przeciągu trzech dni mam przynieść odpowiedź lub pieniądze.
Conte przechadzał się przez chwilę wzruszony, obserwowawszy badawczym wzrokiem Łucyi, wreszcie zawołał:
— Trzysta tysięcy franków jest zadużo, my możemy najwyżej sto tysięcy ofiarować.
— O, jestem pewna — zawołała Łucya — że bryganci zamordują waszego syna, lecz jeśli wy nie kochacie go do tego stopnia, ażeby go ratować, gdy jego życie narażone jest na takie niebezpieczeństwo, to spróbuję udać się do markizy Sembrioni, która jest jego narzeczoną, i z pewnością zechce swoimi pieniędzmi przyczynić się do okupu.
— Masz słuszność — odpowiedział Conte — i nie mam nic przeciwko temu, jeśli udasz się do niej popróbować szczęścia.
Łucya udała się do markizy, a opowiedziawszy jej o pojmaniu młodego Contego, dodała, że ojciec obiecał ofiarować za niego najwyżej sto tysięcy franków. Markiza była przygotowaną natychmiast część sumy ofiarować. Kazała też zaraz zaprzęgać konie i z Łucyą udała się do rodziców narzeczonego. Po długiej naradzie wysłano Łucyę z listem i stu tysiącami franków.
Następnego dnia Łucya znalazła się znowu u brygantów i w zaufaniu oddała hersztowi sto tysięcy franków, które jej Conte powierzył.
— Oni powiedzieli, że więcej ofiarować nie mogą — dodała przytem — lecz po sposobie mówienia poznałam, że Conte z początku był skłonny ofiarować sam całą kwotę. Jestem pewną, że drugie sto tysięcy także zapłaci. Bierzcie zatem to, co wam przynoszę i radabym też otrzymać z tego część, która dla mnie przypada.
— Jakże ty to uczynisz? — zapytał Palanza, czytając list Contego.
— Całkiem poprostu — odpowiedziała Łucya — zrobię tak, że, jak to jest zwyczajem brygantów, odetnę mu ucho i zaniosę jego ojcu. Wtedy uwierzy w waszą groźbę i drugie sto tysięcy zapłaci.
Herszt zaśmiał się.
— Conte jest teraz twoim więźniem, Łucyo, możesz więc z nim robić, co ci się podoba.
Łucya pożyczyła sobie prędko kapelusza i płaszcza od jednego z brygantów, ufarbowała twarz, poczem zbliżyła się do ogniska, przy którem czuwali bryganci, przy niem okopciła sobie ręce i udała się do jaskini, w której leżał skrępowany Piotr Conte, na liściach i mchu.
Zanim więzień mógł się spostrzedz, co go czeka, uchwyciła go jedną ręką za włosy, drugą zaś obcięła lewe ucho. Palanza przybył potem, by zawiązać ranę Contemu, podczas gdy Łucya, zawinąwszy ucięte ucho w jedwabną chustkę, udała się z powrotem.
Rodzice Piotra niemało byli przerażeni, gdy im Łucya opowiedziała o stanowczym oporze brygantów, którzy dane sto tysięcy franków przyjęli wprawdzie, ale zarazem przysłali im ucho ich syna. Stary Conte pospieszył natychmiast do markizy i w godzinę później była już Łucya w posiadaniu pięćdziesięciu tysięcy franków.
Upłynęło kilka dni, zanim Łucya ukazała się znowu, przynosząc drugie ucho młodego Contego.
— Jeśli nie ofiarujecie co najmniej pięćset tysięcy franków — powiedziała całkiem spokojnie — to na następny raz otrzymacie głowę waszego syna; taką odpowiedź przesyła wam herszt Palanza.
Rodzice Piotra byli blizcy rozpaczy. Zastawili jednakże wszystkie klejnoty, jakie tylko posiadali i udało im się w końcu uzyskać żądaną kwotę.
Następnego dnia wrócił młody Conte do domu.
Rodzice, którzy przestraszeni byli stanem jego zdrowia, myśleli teraz tylko o tem, jakby go utrzymać przy życiu.
Zupełnie odmiennie zachowywała się markiza. Zaledwie zobaczyła swego narzeczonego, zaczęła głośno krzyczeć, wywijając rękoma:
— Ach, precz, precz mi z oczu, ja nie chcę pana więcej widzieć i nie mogę kochać takiego człowieka, który uszu niema.
Złamany na duchu temi słowy markizy, zwrócił się młody Conte do rodziców:
— Teraz zostałem już na całe życie nieszczęśliwym — zawołał, rzuciwszy krzesłem — gdyż jestem pewny, że żadna mnie już nie zechce, mnie, tak okaleczałego!
Na drugi dzień poszedł młody Conte do Łucyi. Ona przyjęła go zimno i szyderczo. Ale zwolna udało mu się ją pozyskać przez prośby, podarunki i nowe przysięgi miłości, chociaż nie omieszkała mu jeszcze napomknąć kilka słów o markizie.
— Tak, tak — drwiła Łucya — piękna markiza odprawiła cię, a teraz przychodzisz znowu do mnie, gdyż według twego mniemania powinien mi wystarczyć mąż bez uszu. Lecz uważaj, tym razem przepłaciłeś uszyma, ale na następny raz zapłacisz zdradę swą własną głową.



Własta.

Po ukończeniu wojny siedmioletniej władze w krajach niemieckich i austryackich długo nie mogły sobie dać rady z rozwydrzeniem i anarchią wśród zdeprawowanej gwałtami wojennymi ludności.
Szczególnie w Czechach i Bawaryi, gdzie rozciągają się łańcuchy górskie i prawie nieprzebyte lasy, gromadziły się całe bandy dezerterów, cyganów i rabusiów, które były bardzo niebezpieczne dla podróżujących, a nawet urządzały zbrojne napady na dwory i miasta, pozbawione orężnej obrony.
Mimo to w najbliższym karnawale, po ukończeniu strasznych wojen, bawili się ludziska bez upamiętania, nie tyle może z samej namiętności, ile dla wykorzystania swobodniejszej chwili. Przypuszczano bowiem, że niebawem zawiśnie nad krajem na nowo zmora wojny i trzeba być przygotowanym na nowe kontrybucye, pożary, plądrowania i gwałty.
Między innymi wydał wspaniały bal maskowy hrabia Hudec w swoim zamku w Pilznie dnia 21. stycznia 1764 r. i sprosił prawie wszystką okoliczną szlachtę, która spieszyła w krytych saniach, konwojowana, dla bezpieczeństwa, przez uzbrojoną służbę.
Pomiędzy licznie zgromadzoną płcią piękną, która budziła u brzydkiej połowy uczestników wiele zachwytów, znajdowała się młoda wdowa, baronowa Bubna i koło niej, jako najpiękniejszej, uwijał się cały rój wielbicieli. Niedługo jednak przyćmiewała ona blaskiem swej piękności inne kobiety, bo gdy o północy musieli wszyscy goście pozdejmować maski, królową balu uznano jednomyślnie Włastę z Milowicy. Była ona w towarzystwie czterech panien ze swojej rodziny, przebranych w ten sposób, że przypominały postaci z kart do gry, a Własta między niemi królowała jako dama kierowa. Nie dziw więc, że niebawem, gdyby to było fizycznie możliwe, mogłaby była mieć u swych stóp serca wszystkich dostojnych kawalerów, z pośród których wysunął się na pierwsze miejsce syn pana domu, młody hrabia Ferdynand Hudec, dotychczasowy wielbiciel pięknej baronowej. On to tańczył wyłącznie tylko z nią, nadskakiwał bezustannie i służył jej, spełniając każde jej życzenie.
Nad ranem, odprowadzając Włastę i jej matkę do sań, prosił o pozwolenie złożenia im wizyty i to zaraz następnego dnia.
Baronowa Bubna opuściła zabawę ze zranionem sercem i to podwójnie. Po pierwsze, że zwykła była widzieć naokoło siebie wszystkich mężczyzn bez wyjątku jako swoich wielbicieli, a powtóre, nie był jej obojętny młody hrabia, którego również potrafiła była wprządz do swego tryumfalnego rydwanu i jego zalety, uroda, majątek i stanowisko, nie były dla niej do pogardzenia.
W dwa dni później zagościł hrabia Ferdynand do Milowicy i został przyjęty bardzo życzliwie.
Pani domu znalazła wkrótce sposobność do pozostawienia dwojga młodych samymi, a że Własta była dziewczyną rozumną i poważną, a nie kokietką, podobała się młodemu hrabiemu nadzwyczaj, no i nie bez wzajemności.
Cała ceremonia odbyła się dość romantycznie. On grał na gitarze i śpiewał jakąś włoską piosenkę o miłości, patrząc w jej cudne, rozkochane oczy i kiedy nakoniec zarumieniła się, spuszczając wzrok, ukląkł przed nią i poprzysiągł wieczną miłość.
W ciągu następnych dni rodzice obu stron związek ten zatwierdzili i pobłogosławili, a w okolicy całej podawano sobie z ust do ust wiadomość o tych zaręczynach i zazdroszczono: mężczyźni jemu, panny na wydaniu jej, a wszyscy nie szczędzili obojga, jak się to zwykle na świecie dzieje. Jedna tylko baronowa Bubna milczała, ale w sercu jej tliła daleko posunięta nienawiść i postanowienie zemsty.
Hrabia Ferdynand prowadził do tego czasu życie hulaszcze i nawet pozaciągał bez wiedzy ojca znaczne długi. Jednemu tylko lichwiarzowi w Pilznie, Markusowi Rosentalowi, był winien 5000 guldenów. U niego to zjawiła się pewnego dnia baronowa i wykupiła skrypt dłużny.
Wiadomość o tem wywarła na Ferdynandzie bardzo przykre wrażenie. Zrozumiał on odrazu przyczynę, dla której ona to uczyniła. Starania jego, aby rzecz jakoś ułożyć, przyjęła baronowa z drwinami, a że ojciec bynajmniej nie miał chęci wyłożyć tak znacznej sumy na spłacenie długu, oddała sprawę do sądu, który nałożył na dłużnika areszt. Plany jej, jak dotychczas dały się gładko przeprowadzić, lecz na jej nieszczęście nie było takiego woźnego, któryby miał odwagę pójść do hrabiego i zaprowadzić go do aresztu. Pozostawiono więc wykonanie wyroku samej wierzycielce, co jej bynajmniej nie sprawiło kłopotu, przeciwnie, uradowała się tem wielce i postanowiła być nieubłaganą.
Gdy pewnego razu hrabia wracał od Własty do Pilzna, napadło nań w lesie kilku zamaskowanych jeźdźców tak znienacka, że o obronie i mowy być nie mogło. Dwaj jego służący uciekli, a jego związano, zakneblowano mu usta, zasłonięto oczy, wsadzono do krytego powozu i jazda!
Gdy powóz po szalenie szybkiej jeździe się zatrzymał, wynieśli go rabusie po jakichś schodach, uwolnili z więzów, odkneblowali usta, rozwiązali oczy i w tej chwili jeniec ujrzał się przed... piękną baronową, przypatrującą mu się z szatańskim uśmiechem na ustach.
— Cóż to ma znaczyć, baronowo? — zapytał, zdziwiony wielce tem wszystkiem.
— To ma znaczyć, że jesteś moim jeńcem, panie hrabio — odpowiedziała piękna pani — i będzie pan nim tak długo, dopóki nie wypłaci mi pan drobnostki, wykazanej na tym oto skrypcie dłużnym.
— W takim razie nie bardzo prędko odzyskam wolność — zauważył z westchnieniem.
— Możliwe — wyrzekła obojętnie, przeginając się w tył i gładząc kędzierzawe, nieco ciemne włosy.
Była bowiem starannie ufryzowaną i upudrowaną, a różowy szlafrok, zdobiony suto koronkami, nadawał jej jeszcze wdzięku i powabu.
— Mimo wszystko, pozostawiam panu do wyboru: pójść do wieży, czy też pozostać w moim zamku; proszę wybierać!
— Wybór wcale nietrudny.
— Jeżeli mnie pan zapewni słowem honoru, że nie opuści mego domu bez pozwolenia, wystarczy dla mnie w zupełności.
— Ależ i owszem oto moja ręka.
— Bardzo dobrze. Więcej nie wymagam niczego, ponieważ wiem, że gdy pan pozostanie u mnie przez pewien czas, będę w panu miała nie jeńca, lecz niewolnika, oddanego mi na zawsze.
— Jak ja to mam rozumieć?
— Że najlepszą będzie dla mnie satysfakcyą, jeżeli pan zakocha się we mnie do szaleństwa.
— I w jakim celu?
— Aby się zemścić za niewierność z pańskiej strony, ponieważ mnie pan przedtem ubóstwiałeś, a powtóre, by dać do zrozumienia rywalce, że posiadam moc potężniejszą od tej, jaką ona rozporządza. Zresztą niema się nad czem wiele rozwodzić. Zechciej pan zjeść ze mną razem kolacyę.

∗                    ∗

Dwa tygodnie w niewoli wystarczyły zupełnie na to, aby młody człowiek zapomniał o narzeczonej, a natomiast by stał się istnym niewolnikiem pięknej wierzycielki i władczyni, która bawiła się nim, jak dziecię piłką. Uplanowana zemsta udała się wybornie. Pewnego wieczoru, gdy hrabia błagał ją na klęczkach o łaskę, podyktowała mu list do Własty, w którym zwracał jej dane słowo i podpisał się jako niewolnik baronowej.
I kiedy posłaniec konny odjeżdżał z listem, przywołała baronowa hrabiego do swego buduaru.
— Pani rozkaże?
— Nic. Chciałam tylko zawiadomić pana, że jest pan zupełnie wolny.
— Jak to mam rozumieć? — zapytał Hudec wylękniony, gdyż spostrzegł na jej ustach ironiczny uśmiech, a wzrok jej przenikał go do głębi.
— Jak widzę — odrzekła chłodno — pan tego jeszcze nie pojął, że to był żart tylko i że ja wcale nie miałam zamiaru wiązać pana na całe życie. Jesteś pan ukarany, ja zemściłam się na Właście — cel mój osiągnięty. Możesz tedy, hrabio, odejść spokojnie, gdzie ci się podoba, nie zatrzymuję wcale.
— Baronowo! — jęknął hrabia, padając przed nią na kolana — zlituj się! wszak ja cię kocham i umrę z rozpaczy, jeśli pani wzgardzi moją miłością.
Piękna kobieta wybuchła śmiechem i wskazała mu drzwi. Gdy odjeżdżał, wyszła na balkon i śmiała się ciągle, dopóki nie zniknął jej z oczu.
Własta, otrzymawszy list, w którym hrabia zwracał jej słowo, zamknęła się w swoim pokoju i płakała całą noc. Rano odzyskała jednak zupełny spokój i gdy matka przyszła ją pocieszyć, ozwała się:
— Zdołałam przeboleć cios, ale nie spocznę dotąd, aż wywrę należytą zemstę na Hudecu i baronowej.
— Ależ, moje dziecko, jakże to możliwe?
— W tem już moja rzecz — odparła. — Już sobie znajdę satysfakcyę.
W godzinę później zaufany stary sługa Własty, Konrad, wyjechał, ale dokąd, nikt nie wiedział. Przez następny tydzień jawiły się często w zamku jakieś tajemnicze indywidua w roli posłańców do panienki, aż nagle, w burzliwą noc lutową Własta zniknęła, a z nią kilku ze służby.
W dalekim zakątku leśnym spotkała się ta grupka zbiegów z oddziałem, liczącym około 50 ludzi, których zwerbował i uzbroił Konrad. Byli to dezerterzy i wagabundzi najgorszej sorty. Własta, odebrawszy od nich przysięgę wierności i posłuszeństwa, objęła dowództwo nad tą zgrają, gotową do wszystkiego.
Prawdę mówiąc, i dowódczyni nie czyniła miłego wrażenia. Ubrana była po męsku, w żakiet huzarski, do boku przypięła szpadę i na dzielnym swoim rumaku wyglądała jak prawdziwa amazonka.
Już w dniach najbliższych gruchnęła w całej okolicy Pilzna wieść aż po Las Czeski o niebywałej bandzie opryszków, która pod dowództwem dziewczyny dokonywa bezustannie napadów i rozbojów.
W pogłosce tej było jednak tylko tyle prawdy, że banda opryszków rabowała jedynie dwory i folwarki, należące do baronowej Bubna i hrabiego Hudeca. Tylko w tych posiadłościach banda plądrowała bez miłosierdzia, a gdzieindziej nie uczyniono nikomu najmniejszej krzywdy. Jeżeli naprzykład wypadło w jakiej miejscowości zakupić prowianty, to płacono gotówką i to nie gorzej, niż na jarmarkach.
Baronowa, zarówno jak i Hudec wiedzieli o tem dobrze, że napady kierowane są przez kogoś, co szuka osobistej zemsty. A że w okolicy wiedziano o zniknięciu Własty, lęk ich obojga był zupełnie uzasadniony, tem bardziej, że banda niszczyła wyłącznie ich tylko mienie. Hrabia Hudec był przezorny o tyle, że wyjechał potajemnie do swego wuja, hr. Vrbna, i ukrył się w jego zamku, baronowa zaś szukała schronienia w klasztorze Cystersek w Braniku.
Mimo wielkich ostrożności ze strony obojga, Własta dowiedziała się o ich kryjówkach. Pewnej niedzieli, gdy wszyscy domownicy i służba udali się do kościoła na sumę, a pozostał sam jeden Hudec, śmiała amazonka wcisnęła się z kilkoma ludźmi do zamku, ubezwładniła hrabiego i uprowadziła ze sobą w głąb lasu, gdzie miała urządzony wygodny domek. Niebawem wysłany przez nią Konrad powrócił z upragnioną zdobyczą, wioząc napół omdlałą ze strachu baronową Bubna.
Własta kazała natychmiast stanąć im przed sobą i kiedy oboje rzucili się jej do nóg, prosząc o darowanie życia, roześmiała się na całe gardło:
— Co? — wołała, tłumiąc śmiech — mam was oszczędzać? Za nic w świecie! Nie spodziewajcie się odemnie żadnej litości, bo i wy dla mnie nie mieliście jej wcale. Stracić was? Eh — ani myślę. Dla was mam większą karę: musicie się oboje pobrać i to w tej chwili. Będzie to dla mnie zupełnie wystarczające.
Oboje klęczący powstali na dany im znak przez Włastę i w tej chwili wyszedł z przyległego pokoju mnich, który udzielił obojgu ślubu. Po tej ceremonii Własta wypuściła ich na wolność, zwolniła ze służby cały orszak, nagradzając go hojnie i następnie opuściła kraj w towarzystwie starego Konrada.
W rok później poślubiła Własta w Wenecyi bogatego i bardzo wykształconego szlachcica, z którym żyła długo i szczęśliwie.
Hrabia Hudec i jego żona dopiero później poznali, jak dyabelnie straszną zemstę wywarła na nich obrażona w swej dumie dziewczyna.



Prawo Silniejszego.

Mgła poranna zasłoniła częścią obrazy górskie. W dolinach kłębiła się ona jeszcze, jak z olbrzymich kaskad, lecz górą ponad wyniosłymi szczytami skał i zielonemi halami królowało słońce, siejąc potoki złocistych swych promieni.
Tu w pobliżu granitowej, potężnej turni rozciągała się obszerna hala. Tu pasła trzodę uboga dziewczyna, z opodal leżącej wioski, której chaty wyglądały jak gniazda jaskółcze, przyczepione do skał. Siedziała na cyplu skalnym i wpatrywała się w biegnące chmury mgły porannej. U jej stóp z jednej strony leżał rodzinny jej kraj, Siedmiogród, z drugiej zaś Mołdawia, w której poza słupami granicznymi mieszkali również ludzie tego samego szczepu, co i ona i rozumiejący tę samą mowę.
Na pierwszy rzut oka można było dopatrzyć się w jej rysach śladów piękności dawnych Rzymianek. I kto wie, czy w żyłach jej nie płynęła krew dzielnych legionistów z epoki imperyum rzymskiego.
Była to postać wyniosła i piękna, o ruchach iście królewskich. Tylko w dużych, czarnych oczach zauważyć można było znamiona córy Wschodu.
Nagle rozległ się w powietrzu, krótki okrzyk, podobny do głosu orła i zbudził ją z zadumy. Rozejrzała się. Tuż niedaleko wspiął się ze zwinnością wiewiórki po skałach zapomocą liny i długiego kija młody chłopak. Był to góral rumuński trudniący się z narażeniem życia zbieraniem wśród skał leczniczych ziół. Nazywał się Akanor Bugulescu. Dziewczyna poznała go zdaleka, gdyż... łączyło ją z nim gorące uczucie. Oświadczył się jej niedawno podczas zabawy niedzielnej. Przystąpił do niej teraz bliżej i wpatrywał się w nią w niemym zachwycie, podczas gdy ona zupełnie bezwiednie poprawiła włosy i rozejrzała się, czy toaleta w należytym porządku. Kobieta jest... kokietką nawet na wysokości kilku tysięcy metrów nad poziom morza i to nawet taka, której tualeta składa się jedynie z długiej, wełnianej bielizny, baraniego kożuszka, wzorzystej zapaski i sznurka szklanych paciorek na szyi.
— Wstałaś dziś bardzo wcześnie, Saldona — ozwał się wkońcu młodzieniec.
— Zgubiłam wczoraj jedną owieczkę i musiałam jej dziś szukać od samego świtu.
— I odnalazłaś?
— Chwała Bogu, odnalazłam.
Akanor usiadł u jej stóp i począł sortować zioła, któremi miał wypełnioną wielką, skórzaną torbę.
Mgła poczęła znikać coraz więcej, rosa oschła, a kwiecista hala, zalana potokami słońca, wydawała woń upajającą zmysły.
Nagle rozległ się strzał i obił się kilkakrotnem echem o skały. Oboje poczęli się rozglądać i niebawem ujrzeli strzelca, który wspinał się prosto ku nim krętą ścieżyną.
— To Modeno Pitrwa, sławny strzelec, polujący na niedźwiedzie — ozwał się Akanor.
— Podobno jest bardzo odważny. Znasz go? — zapytała pasterka.
Akanor skinął głową potakująco.
— Znam go. Idzie na niedźwiedzia z taką pewnością siebie, jakby to był zając. Podczas nabożeństwa w kościele, zanurza on kulę w kropielnicy i potem nabija nią strzelbę. Dlatego to właśnie nie spudłował jeszcze nigdy. A jeżeli mu się zdarzy, że nie zabije od razu zwierza, wówczas dobywa sztylet i idzie w zawody z rozwścieczoną bestyą.
Saldonę przeszedł dreszcz i kiedy nagle na zakręcie skały ukazał się straszny strzelec, krzyknęła trwożnie.
— Nie bój się — wołał strzelec zdaleka — jestem Pitrwa, znany tropiciel niedźwiedzi i nigdy jeszcze żadnej kobiecie krzywdy nie wyrządziłem.
Ona utkwiła w nim wielkie czarne oczy i milczała.
Modeno Pirtwa był w latach około trzydziestu, tak silnej i okazałej budowy, że możnaby go śmiało postawić obok Mucyusza Scewoli, albo Regulusa. Przypatrywał się przez chwilę pięknej dziewczynie wzrokiem iście gladyatorskim, potem zdjął z ramion skórę niedźwiedzia i złożył u jej stóp.
— Oto masz zato, żeś się ulękła.
— Ależ ja się ciebie nie boję — odezwała się Saldona, a usta jej drżały bezwiednie.
— Tem lepiej, bo mi się bardzo podobasz, dziewczyno. Jak się nazywasz? Widzę cię poraz pierwszy...
— Saldona Wasili — odpowiedziała, spuszczając oczy.
Strzelec usiadł koło niej i objął ją ramieniem.
— Cóż to znowu? — krzyknął Akanor, zrywając się. — To moja narzeczona!
— Twoja?
— Saldona potwierdziła skinieniem głowy.
— Co mnie to obchodzi? — mówił Pitrwa — jestem przyzwyczajony do tego, że zdobywam to, co mi się podoba, jeśli potrzeba, nawet gwałtem.
— Zobaczymy — odparł Akanor.
— Precz mi z drogi, młodziaku — krzyknął strzelec podnosząc się — jeśli ci życie miłe.
— Jesteś rabusiem!
— Nie, rabusiem nie jestem — odpowiedział Pirtwa — nie mam zamiaru zabić cię lub zastrzelić, lecz jeżeli nie zechcesz odstąpić mi dziewczyny, wówczas będziesz zmuszony o nią walczyć ze mną.
— O, nie ustąpię tak łatwo, jak ci się zdaje. Wybrałem ją sobie za żonę i wkrótce mamy się połączyć dozgonnymi ślubami.
— No, a czy sądzisz, że ja również nie chcę mieć jej za żonę? Jestem gotów włożyć na jej palec obrączkę ślubną, tak samo jak ty.
— Akanor odpiął topór od pasa, lecz Saldona stanęła pomiędzy obydwoma, wołając:
— Nie chcę, abyście się wobec mnie mordowali, jak zbójcy! Ty Pitrwa pierwszy oświadczyłeś gotowość walki zapaśniczej i ja się na to zgadzam. Zmierzcie się obaj, a który zwycięży, tego poślubię.
— Zgadzam się — odrzekł Akanor, odrzucając topór. Tak samo odłożył Pirtwa strzelbę i sztylet.

∗                    ∗

Podczas, gdy obaj zapaśnicy, złożywszy ręce na piersi, stanęli naprzeciw siebie, mierząc się złowrogo, Saldona rozpostarła na skale skórę niedźwiedzia, położyła się na niej, i wsparłszy głowę na ręce, przypatrywała się zapaśnikom więcej z ciekawością, niż ze wzruszeniem i powagą westalki, śledzącej zapasy rzymskich gladyatorów.
Upłynęło kilka minut w wielkiem naprężeniu.
Zdawało się, że obaj zaparli w sobie oddechy. Jeden oglądał się na drugiego, z rozpoczęciem walki, wreszcie poruszył się pierwszy Akanor, wysuwając się powoli jedną nogą coraz naprzód i chwycił przeciwnika wpół.
Chwyt był dobry i dwa razy, jak się zdawało, już, już miał Pitrwę położyć, ale ten stał niewzruszony, jak mur, jak wbity w skałę pal. Akanor jeszcze raz się wysilił i opuścił ręce bezwładnie. Obaj odetchnęli, poczem zaczął atak Pirtwa. Obaj chwycili się równocześnie. Strzelec podniósł młodzieniaszka wysoko w górę, ale położyć go nie mógł, bo ten silnie oparł się nogami o skalisty grunt i zdołał następnie wywinąć się z żelaznych objęć atlety.
Dotychczas była tylko przygrywka. Zapaśnicy stanęli teraz do walki na pięści. I znowu zaczął pierwszy Akanor, a tamten odpierał ciosy z zimną krwią. Nagle zwinny Akanor uderzył przeciwnika w piersi z całą siłą. Pasterka poruszyła się niecierpliwie, z oczu jej tryskały iskry, usta rozwarły się szeroko.
Pitrwa w pierwszej chwili zbladł, lecz natychmiast odzyskał równowagę i począł nacierać na przeciwnika, który tracąc powoli siłę, ustępował coraz dalej i dalej, aż nad krawędź przepaści. Podczas tego udały mu się dwa razy ciosy, wymierzone w pierś zapaśnika, co wywołało u młodej dziewczyny silny dreszcz. Akanor, stojąc nad brzegiem przepaści, uczynił zadziwiający wysiłek, by odeprzeć przeciwnika w tył, lecz w tejże chwili uderzył go pięścią w głowę tak silnie, że nieszczęśliwy stracił przytomność, zachwiał się i runął w przepaść.
Pirtwa stał długo jeszcze, trzymając zaciśnięte pięści, podczas gdy Saldona przypatrywała mu się z zachwytem.
— Zginął? — zapytała po chwili.
Pirtwa potwierdził, a pasterka spuściła głowę zarumieniona, by ją za chwilę podnieść pełną dumy.
— Jesteś moją, Saldono...
— Jeżeli ja zechcę — odrzekła cynicznie.
— A ty nie chcesz?
Spojrzała nań i w tej chwili przyciągnęła go ku sobie i ucałowała namiętnie.
— Chodź! — ozwał się Pirtwa.
— Dokąd?
— Do księdza.

∗                    ∗

W najbliższą niedzielę siedziałem w karczmie w towarzystwie jednego ze znajomych obywateli ziemskich i pewnego uczonego z Bukaresztu. Parobcy i dziewczęta tańczyli ochoczo narodowego tańca »hora«, a z pośród nich wyróżniała się Saldona, wsparta na ramieniu Pirtwy. Na dworze pod lipą śpiewał ślepy lirnik, ułożoną na cześć zwycięskiego Pirtwy pieśń, w której opiewał także smutny koniec Akanora. Przyjaciel mój, obywatel, ganił postępowanie dziewczyny, gdy wtem zaczął go przekonywać uczony temi słowy:
— Nie masz pan racyi. Byłem pewnego razu świadkiem podobnego wypadku w Nubii, podczas mojej podróży po Afryce. Urządzaliśmy polowanie na lwy, ukrywszy się w zacisznem miejscu. Wtem zobaczyliśmy silnego, starego lwa w towarzystwie lwicy. Już wymierzyliśmy ze strzelb, gdy nagle z zarośli wyskoczył trzeci potężny lew i począł się umizgać do lwicy. Samcowi jej nie podobało się to widocznie, bo rzucił się na śmiałka, ale królowa pustyni bynajmniej nie chciała go wspierać w tej walce. Legła na ziemi i przypatrywała się spokojnie, a kiedy samiec jej okaleczony począł uciekać, by gdzieś w zakątku zakończyć żywot, ona się podniosła i poszła za zwycięzcą.
Saldona tedy nie zasługuje na naganę. W miłości, jak i wogóle we wszystkich sprawach na świecie rozstrzyga prawo siły.
Nie wszyscy jednak ludzie przyłączyliby się do tego zdania uczonego profesora.



Dramat na wyspie Helgoland.

W nocy z 17. na 18. października 1716 zajęczał trwożnie dzwon alarmowy i obudził mieszkańców ze snu. Na morzu szalała straszna burza, miotająca bałwanami o nadbrzeżne skały, na których stokach mieściły się ludzkie siedziby. Wicher gwizdał przeraźliwie po dachach i kominach tych malutkich chat i wzbudzał trwogę iście sądnego dnia.
Mężczyźni, obudziwszy się, biegli nad brzeg morski, oczekując tam łupu, jaki im mogło przynieść rozszalałe morze. Do nich przyłączyła się niebawem rosła, przystojna kobieta, w latach wyżej może, niż trzydziestu. Znali ją wszyscy, jako dumną i niedostępną wdowę która, mimo majątku i piękności, nie kwapiła się z wyjściem zamąż poraz drugi.
— Po coś tu przyszła, Lizo — zagadnął ją jeden z obecnych — nie masz swego majątku dosyć i łakomisz się na to, co nam, biedakom, morze przyniesie?
— Albo też wyszłaś tu z tą myślą, że morze przyniesie ci kawalera? — pytał drugi, uśmiechając się.
— Możliwe — odparła kobieta poważnie i odłączyła się od grupki, bo żarty i docinki chłopów docięły jej i poruszyły do żywa. Liza Grootjahn była wdową od lat kilku i przez ten czas niejednego kandydata odesłała z koszem. A jednak były chwile, w których czuła się bardzo samotna i opuszczona, mimo, że ceniła niezależność i wzdrygała się przed jarzmem, które widocznie za pierwszego małżeństwa nie było zbyt dogodne.
Gdyby jej jednak przyniosły fale morskie ukochanego, to rzecz nieco inna. Uważałaby go jako zdobycz, nabytą na swoją własność, tak samo, jak ci chłopi nabywają resztki rozbitego okrętu, paki i beczki, to znaczy, ów wymarzony byłby jej niewolnikiem w całem znaczeniu tego słowa.
Myśl o tem wyciągnęła ją z domu na odgłos dzwonu w przeraźliwą ciemność — oczekiwała jakiegoś wielkiego i zagadkowego szczęścia, lecz równocześnie drżała przed czemś nieznanem. Stanęła jak posąg nieruchoma i wpatrzyła się w grozę i potęgę elementów.
Przez czarne chmury na niebie przebijały się ogniste węże błyskawic i odbijały się równocześnie w czarnej toni. Wyglądało to tak, jakby z sobą dwie ogniste siły walczyły i nacierały na siebie wzajemnie. Do ogłuszających grzmotów dostrajał się potężny huk spienionych bałwanów, które pędziły ku nadbrzeżnym skałom z wściekłością i rozpryskiwały się o nie.
W chwili, gdy potężna błyskawica oświetliła teren walki żywiołów, zdawało się, że doły pomiędzy jednym bałwanem a drugim to paszcze potwornych smoków, zdolne połknąć skrawek lądu, wysunięty nad morze. Za drugiem błyśnięciem ujrzała Liza sylwetę okrętu, którym burza miotała, jak łupiną orzecha. Przyszedł jej na myśl »Latający Holender«, lecz... ten dałby sobie radę z rozszalałym żywiołem.
W istocie był to przecież statek duński, który niedługo potem bałwany przypędziły do skał i rozstrzaskały odrazu.
Podczas gdy mężczyźni, czyhający na brzegu, poczęli rozchwytywać wszystko, co wyrzuciła na brzeg woda, Liza wytężyła wzrok w kierunku morza, oświetlanego co chwila błyskawicami i zobaczyła wyraźnie człowieka, który resztkami sił walczył z rozszalałymi bałwanami. Już, już byłby poszedł na dno, gdy wtem silniejsza fala podchwyciła go i cisnęła nim na piasek nadbrzeżny. W pierwszej chwili ani się ruszył, widocznie nie miał już sił i następna fala mogła go łatwo pociągnąć za sobą w odmęt, gdy nagle Liza podbiegła ku niemu, chwyciła go za odzież, zadała sobie ciężar na barki i poczęła uciekać. Dwa razy omal nie porwały jej fale razem ze zdobyczą, lecz uszła wreszcie na miejsce bezpieczne, gdzie złożyła nieszczęśliwego na ziemi, aby odetchnąć i nabrać świeżych sił. W chwili błyskawic przypatrywała się rozbitkowi z wielką ciekawością. Był to człowiek młody niebardzo silnie zbudowany. Twarz miał bladą, rysy regularne i inteligentne. Przekonawszy się, że człowiek ten jeszcze żyje, wzięła go na plecy i z wielkiem wysiłkiem zaniosła do swego domu.
Nie trwało długo, a uratowany przyszedł pod jej troskliwą opieką do przytomności i mógł nawet odpowiadać na jej pytania. Nazywał się Jansen Daling i był synem zamożnego kupca w pewnem duńskiem miasteczku. Powracał z towarami z Londynu, lecz burza zagnała go w kierunku Hamburga.
Przygotowawszy mu suchą bieliznę z nieboszczyka męża i odzież, zaprowadziła go do małego, gościnnego pokoiku i ułożyła na spoczynek.
W krótkim czasie Jansen wrócił do zdrowia, dzięki troskliwej opiece Lizy. Zawiązały się też między nimi wkrótce serdeczne węzły. Ona miała dla niego współczucie, on dla niej wdzięczność. Ją pociągała jego wytworna powierzchowność, wyższe wykształcenie, które przebijało z każdego słowa, podczas gdy on, wątły fizycznie, podziwiał jej majestatyczną, okazałą postać i siłę charakteru. I kiedy tak osobliwa ta kobieta dawała się z dnia na dzień porywać uczuciu — on walczył ze sobą z wszystkich sił, ponieważ rozsądek nie dozwalał mu zakochania się w starszej od niego kobiecie, któraby mu może nie pozwoliła wrócić do kraju.
Pewnego dnia siedzieli oboje przy kominku, rozmawiając o rzeczach codziennych i obojętnych. Ona naprawiała popsutą sieć, on siedział opodal i powoli, ostrożnie począł się zwierzać przed nią, że teraz, wyzdrowiawszy, radby powrócić do ojczyzny, do rodziców ukochanych, którzy go zapewne gorżkiemi łzami opłakują.
— Czy sądzisz — zauważyła Liza spokojnie — że ja ci wrócić pozwolę? Wiem, że mię kochasz, zresztą, gdyby nawet i tak nie było, zadowoliłabym się tem, że moje serce do ciebie należy. Morze wyrzuciło cię na brzeg, a ja byłam twoją wybawicielką od śmierci. Jesteś więc moją własnością, którą mam prawo rozporządzać wedle własnej woli i upodobania.
— Nie przeczę, Lizo, że cię kocham — odparł Daling — ale ty przecie nie możesz wymagać odemnie, abym pozostał do śmierci na tej dzikiej wyspie, zdala od swoich, od ojczyzny.
— Nie rozumiem cię — rzekła na to — mnie się zdaje, że świat i ludzie są wszyscy jednacy i ten sam Bóg jest nad naszą wyspą, co i nad Danią. Nie mówmy jednak o tem. Jesteś moją własnością i stanowczo nie myślę z niej rezygnować.
Raz jeszcze, przy innej sposobności, próbował wywalczyć sobie wolność, lecz daremnie, gdyż pozostawał więcej, niż sam się spodziewał, pod wpływem woli pięknej kobiety i wkońcu zaniechał zupełnie nawet myśleć o uwolnieniu się z jej sideł.
Żyli więc oboje, jak małżeństwo, przez sześć lat bardzo szczęśliwie. Daling przyzwyczaił się wkrótce do obcego otoczenia, przestał tęsknić za krajem, a tylko od czasu do czasu wymieniał listy z rodzicami i krewnymi, co mu w zupełności wystarczało.
Wtem powróciła z Londynu na Helgoland pewna miejscowa dziewczyna, bardzo przystojna, która nabyła manier lepszego towarzystwa, ale też i zepsucia wielkomiejskiego. Tu, na półdzikiej wyspie, poczęła się wnet nudzić i zwróciła się wkrótce zalotnie w kierunku Dalinga, który zachowaniem się i inteligencyą wyróżniał się ogromnie od zwykłych żeglarzy i rybaków.
Wkrótce też dochodziły uszu Lizy niepokojące wieści o tem wszystkiem, ale ona z początku nie chciała wierzyć, aby mąż, kochający ją tak ogromnie, łamał jej wiarę. Wkońcu zmuszona była śledzić go, gdy wychodził wieczorami z domu i wynik tego szpiegowana potwierdził w zupełności pogłoski. Na własne oczy przekonała się o tem, czemu z początku wzbraniała się wierzyć. Żywiołowo więc wybuchła w sercu tego silnego dziecka natury niesłychana zazdrość. Tłumiła ją jednak w sobie i czekała sposobnej chwili nietyle do zemsty ile do bronienia swoich praw.
Pewnej nocy, gdy na morzu szalała straszna burza wstała, ubrała się po cichu, zbudziła męża i ozwała się do niego:
— Chodź!
— Gdzie? Czego chcesz odemnie? Na dworze burza...
— Zapomniałeś, kochany, że jesteś moją własnością i oddałeś swe serce innej. Jestem za dumną, abym mogła walczyć z nią o ciebie. Wyratowałam cię z bałwanów morskich, wolno mi teraz oddać cię im z powrotem. Bądź więc gotów!
— Jak to, śmiesz mnie zabić? — błagał nieszczęśliwy.
Potwierdziła to skinieniem głowy, rzuciła się na słabego człowieka z demoniczną siłą i po krótkiem szamotaniu ubezwładniła go. Wyniosła go na rękach, jak dziecko, na brzeg morski, wskoczyła do łódki, odbiła od brzegu, i, wypłynąwszy na pewną odległość, odkneblowała mu usta.
— Módl się teraz — ozwała się surowo, nieubłagalnie.
Biedak począł ją błagać, prosić, przysięgać poprawę, ale nadaremnie. Zrozumiawszy wkońcu, że niczego nie wyprosi, począł się modlić, poczem straszna ta kobieta chwyciła go oburącz za barki i rzuciła w toń morską. Następnie chwyciła wiosło i odpłynęła do brzegu z powrotem.



Córka Grabarza.

We wsi padło kilka strzałów. Stary grabarz zbudził się na swojej pościeli i począł nasłuchiwać. Odkaszlnąwszy kilka razy zawołał na swoją córkę.
— Zaraz, zaraz — odpowiedziała dziewczyna, złażąc po drabinie ze strychu.
— Słyszałaś, Mileno — ozwał się stary — ktoś strzelał we wsi.
Milena zeszła na dół, ubrana zaledwie w koszulę. Wysoka, zbudowana wspaniale jej postać mogła była wzbudzić podziw najwybredniejszego rzeźbiarza, zwłaszcza jej okrągłe, dziewicze piersi, białe jak marmur, mogły się były nadawać jako model do posągu piękności.
— Więc to naprawdę? — zapytała naciągając spodnicę i krótki kożuszek.
— Co, naprawdę?
— No, że wybuchła tej nocy rewolucya, jak o tem mówiono od kilku dni.
— O, to źle, to bardzo źle — mruczał grabarz, kładąc się napowrót do łóżka.
Milena obuła się w wysokie buty z cholewami swego ojca, zarzuciła na ramiona chustkę i wybiegła na dwór, zobaczyć co się stało.
Cmentarz znajdował się na wzgórku i był otoczony nizkim murem. Domek grabarza zniszczony znacznie, stał tuż u bramy wjazdowej. W chwili, gdy Milena wyszła za próg, ozwało się głośne krakanie kruków, siedzących gromadnie na wierzbach, pozbawionych liści. Dziewczyna rozejrzała się wokoło. Przed nią bieliły się długimi rzędami groby, na których tu i ówdzie widniał pochylony, czarny krzyż, wystający ze śniegu, który okrywał ziemię grubą powłoką. Postąpiwszy kilka kroków, zwróciła się do wsi, gdzie właśnie odbywała się walka i poczęła nasłuchiwać. Tu na wzgórku panowała głęboka cisza. Przed starym kościółkiem stał wysoki, drewniany krzyż, a na nim rozpięty Chrystus. Z korony cierniowej na Jego głowie, gwoździ u nóg i rąk zwisały długie lodowe sople.
Milena nasłuchiwała chwilę, a że w pobliżu nie zauważyła nikogo, podniosła oczy ku niebu, zasianemu gęsto gwiazdami... W oddali z za ciemnego boru wychylała się czerwona jak ogień tarcza księżyca. Mróz był siarczysty, aż drzewa trzaskały... W tem zaszeleściało coś obok niej. Obejrzała się... Przed nią stał wilk, z oczyma jak dwa rozżarzone węgle. Mimo przestrachu, jaki ją w pierwszej chwili ogarnął, nie straciła ani na chwilę przytomności. Skoczyła szybko w tył i chwyciła stojący pod ścianą rydel. Nie było jednak z kim stawać do zapasów, wilk czmychnął, jak wypłoszony zając. Teraz rozległy się we wsi znowu strzały. Milena pobiegła szybko w dół, brodząc po kolana w śniegu. Niedaleko najbliższej chaty spotkała wieśniaczkę, która niosła na barkach broczącego krwią człowieka.
— Co się stało? — zapytała Milena.
— Nasi napadli na Polaków, którzy tędy przejeżdżali. Padło ich też, oh padło, ale mój mąż poraniony... Oj biedna ja i nieszczęśliwa.
Milena pomogła jej zanieść rannego do chaty, poczem wróciła do domu, by uspokoić starego ojca.

∗                    ∗

Niebawem zapukał ktoś silnie do okienka grabarza.
— Zobacz-no, kto tam — ozwał się ojciec do córki.
Ona otworzyła ostrożnie zamarznięte okienko i wyjrzała na dwór. Stały tu rzędem sanie i kilku żandarmów w pikelhaubach.
— Wstań, stary krecie — krzyknął jeden z nich — masz bardzo dostojnych gości...
— Nie mogę, jestem chory — jęczał grabarz, który żywił wielką niechęć do hulających żołdaków.
— Co nas to obchodzi — wściekał się Prusak — trupy muszą być pogrzebane?
— To sobie ich sami pochowajcie.
— Nie mamy czasu.
— Ja ich pochowam — ozwała się Milena.
To powiedziawszy, zamknęła okienko i wybiegła na dwór.
— A więc dobrze — ozwał się uradowany oficer — dostaniesz garniec wódki i talara, ale musisz ich pogrzebać zaraz.
— Do rana będzie wszystko gotowe.
— Jeżeli tedy będzie do rana wszystko gotowe, to dostaniesz drugiego talara. Bierz się do roboty.
Prusacy pozrzucali prędko na śnieg ciała pomordowanych, zostawili dziewce bańkę wódki i odjechali.
Widok był okropny, ale herod-dziewczyna nie wzruszyła się bynajmniej. Napiła się wódki, chwyciła łopatę i poczęła szybko kopać szeroki dół, śpiewając przytem:

Tyś o wolności, głupcze, śnił,
I w duszy wielkie snuł nadzieje,
Teraz tu będziesz sobie gnił —
Zwykle to na tym świecie dzieje.

Popiła znowu wódki i kopała dalej, aż żelazo łopaty dźwięczało o zamarzłe grudy ziemi.
Na wierzbach krakały kruki, a wycie wilków gdzieś w pobliżu mogło było obudzić trwogę w sercu najdzielniejszego człowieka. Grabarka skończyła wreszcie kopać, wylazła z dołu i poczęła się przypatrywać trupom.
— Byłeś z pewnością dowódcą — ozwała się, patrząc na zwłoki siwego starca, ubranego w bogaty kontusz — oddam ci więc pierwszeństwo.
Wzięła go na ręce, jak dziecko i zaniosła do grobu, poczem wróciła do drugiego i trzeciego. Z tym już nie robiła tyle ceremonii.
— A twoja głowa gdzie? — mruknęła znowu, śmiejąc się na widok tułowia, pozbawionego głowy.
Rozpatrując się chwilę, znalazła ją jednak i cisnęła w dół. Napiła się raz jeszcze wódki. Księżyc wyszedł już wysoko na niebo i oświecił śnieżną okolicę. Było widno, jak w dzień. Ciszę przerywało tylko wycie wilków pod lasem i szczekanie psów wśród chat.
Poczęła znowu śpiewać, jakby miała do czynienia ze snopami w polu, a nie z ciałami pomordowanych ludzi. Zbliżywszy się z kolei do następnego trupa, chwyciła go za kurtkę, by go po śniegu zawlec do grobu. Nagle wydała bezwiedny okrzyk przestrachu. Trup się poruszył i począł jęczeć.
Przyklękła przy nim i poczęła go nacierać śniegiem. Wkrótce młodzieniec otworzył oczy.
— Ach, to pan! — ozwała się. — Poznaję. No, no!
— Ratuj mnie, Mileno, zaklinam cię na rany Chrystusa! — jęczał ranny.
Milena potrząsnęła głową i zerwała się szybko.
— Mylisz się panie. Nie mogę mieć dla ciebie litości, boś ty jej nie miał dla mnie. Gardziłeś mną, córką grabarza, kobietą innej narodowości...
— Więc co? Może mnie zabijesz?
— Ależ bynajmniej — zachichotała szatańskiem śmiechem. — Spełnię tylko mój obowiązek, to jest zakopię cię.
— Zakopiesz mnie, żywcem? Miałabyś serce?
— Czemuby nie — odparła brutalnie — muszę zarobić na talary...
Rzuciła się nań, by go do grobu zaciągnąć, lecz nieszczęśliwy bronił się resztkami sił, które mu jeszcze po upływie krwi pozostały. Niestety — nie zdołał wymknąć się z jej rąk. Zwaliła się kolanami na jego piersi i nie zważając na ostatnie jęki i błagania, ciągnęła go w dół z całej siły. Dokonawszy tego potwornego czynu, stanęła nad grobem, oparła ręce na biodrach i poczęła się śmiać.
— Masz to, na co zasłużyłeś — syknęła przez zaciśnięte zęby i nie czekając długo, chwyciła za łopatę. Za chwilę posypały się zamarznięte grudy w dół i rozległa się ponownie piosnka:

Tyś o wolności głupcze, śnił,
I w duszy wielkie snuł nadzieje,
Teraz tu będziesz sobie gnił —
To buntowników zwykłe dzieje.

Wschodzące słońce zastało ukończone już groby i próżną bańkę wódki obok.
Córa »szlachetnego narodu« udała się do kwatery po nagrodę, którą... rzetelnie zarobiła.



Lola.

Jest pewien kobiecy typ, który od czasu młodości z pamięci wyjść mi nie może...
Kobieta z oczyma Sfinksa, która przez żądzę użycia i przebiegłość wyradza się w istotę nawskróś bezlitosną — okrutną.
Kobieta-tygrysica, którą mężczyzna uwielbia bez względu na to, czy ona go dręczy i poniża. Jest ona zawsze ta sama, czy to w stroju biblijnym, dzieląca niewygody obozowe z Holofernesem, czy to okryta iskrzącym się pancerzem czeskiej amazonki, która swego uwodziciela rozkazuje na koło wpleść czy też wreszcie gdy odziana w przepyszny płaszcz gronostajowy sułtanki — spycha swoich ulubieńców w nurty Bosforu...

∗                    ∗

Ujrzawszy ją pierwszy raz, pomyślałem sobie natychmiast, że mogłaby być bardzo miłą i przyjemną towarzyszką.
Jej ojciec był wyższym oficerem we Lwowie i z rodziną moją łączyły go przyjacielskie stosunki. Obaj byliśmy jeszcze chłopcami, gdy ona pewnego razu ogromnie mnie przestraszyła. Było to w ogrodzie, w którym urządziliśmy altankę. Odłączyła się od nas i położyła się o kilka kroków dalej na ławce. Zdawało mi się, że usnęła. Zbliżyłem się do niej pocichu tak, że wcale tego nie zauważyła. Miałem zamiar uściskać ją z nienacka i pocałować. Byłem zakochany w niej o tyle, o ile chłopak zaledwie dziesięcioletni zakochać się może w dziewczynie starszej o dwa lata.
Nagle spostrzegłem rzecz okropną. Ideał mój łowił muchy, obrywał im skrzydła i nóżki i przypatrywał się uważnie, jak nieszczęsne stworzonka ginęły w śmiertelnych podrygach.
Wzrok jej w tej chwili przejmował mnie okropną zgrozą i opisać byłoby go niemożliwością.
Wyrażał on jakby jakąś przerafinowaną boleść i równocześnie szatańskie zadowolenie i okraszoną uśmiechem grozę zarazem — licho wie zresztą co.
Zdarzenie to wywołało we mnie uczucie obrzydzenia, mimo to Lola olśniła mnie. Nienawidziłem ją w tej chwili, co wcale nie przeszkadzało, że opanowała ona wszystkie moje zmysły.

∗                    ∗

Byłem ciągle jeszcze chłopakiem, podczas gdy ona wyrosła na dorodną dziewicę. Uważała mnie zresztą ciągle za dzieciaka, mimo to znajomość nasza doszła tak daleko, że czarowną dziewczyna zwierzała się przedemną ze wszystkich swoich utrapień i nawet przelotnych romansików.
Miała szczególne zamiłowanie do futer.
Odznaczała się, oprócz tej specyalnej pasyi, okrucieństwem, które było jej wrodzone, tak samo jak u innych żądza błyszczenia, romantyczne awantury i t. p.
Nie widziałem jej, zdaje się nigdy inaczej, jak tylko ubraną w futrzaną kacabajkę.
Pewnego razu, gdy powróciliśmy z przechadzki, odłożyła Lola płaszcz i poczęła się rozbierać z gorsetu, nie żenując się wcale moją obecnością, jako że uważała mnie ciągle jeszcze za dziecko. Zażądała odemnie nawet, abym jej pomógł przywdziać ulubioną kacabajkę.
Podczas gdy obnażyła ramiona i skrzyżowała je na wspaniałym biuście, sięgając po futerko, miałem sposobność ujrzeć całą jej postać w nagości. Nie zważając na nic — wpiłem się ustami w jej białą szyję i — w tej chwili spotkałem się ze wzrokiem, zupełnie takim samym, jak wówczas, gdy obrywała skrzydełka biednym muchom.
— Kiedy kładę na siebie ulubione swoje futerko — rzekła pewnego razu do mnie — zdaje mi się, że jestem wielkim kotem i mam szaloną chęć bawić się myszą, ale — musiałaby to być mysz wielka...
Oczy jej w tej chwili przybierały blask fosforu, a włosy, gdy się je chciało głaskać wydawały z siebie iskry elektryczne...
Była czarująco piękną i posiadała dla mnie niewysłowiony wdzięk, zwłaszcza gdy się wystroiła w jedwabie i — w niezbędne futerko. Naokoło niej promieniował zapach jakiegoś dzikiego zwierza, żądnego ciepłej krwi. Lubowała się w takich sytuacyach, w których mogła maltretować mężczyzn-niewolników.
Raz, gdy wracaliśmy z teatru, ozwała się do mnie z dziwnym wyrazem jakiejś dzikiej namiętności, że oddałaby chętnie dziesięć lat życia za to, gdyby mogła podpisać na kogo wyrok śmierci i być obecną podczas egzekucyi.
Poza tem wszystkiem była piękna Lola nie tylko brutalną, ale i ekscentryczną. Z drugiej strony odznaczała się pewnym rozsądkiem, taktem i zdawała się bić delikatną, jak wszystkie sentymentalne stworzenia.
Nie mając możności dostania się do koszar, gdzie wymierzano żołnierzom kary cielesne, tak zwane »ulice« i rózgi i gdzie obcym wstęp był wzbroniony, zawarła Lola znajomość z żoną dozorcy, który był przydzielony do prefektury.
Owa kobieta miała za zadanie wymierzać chłostę dzieciom i kobietom. Urząd ten spełniała dozorczyni ani z przyjemnością, ani ze współczuciem — lecz apatycznie, z przekonaniem najzwyklejszego obowiązku. A mimo to przedstawiała ona na oko więcej okrutny typ kobiety, niż nerwowa Lola.
Była to młoda, dobrze rozwinięta baba, o zdrowej cerze i surowej minie. Nos miała zadzierżysty, tępy, usta duże i świeże, oczy szare, o spojrzeniu zimnem, niechętnem. Odziana napół po miejsku, napół zaś po chłopsku, nie mogła nie ściągnąć na siebie mojej uwagi, gdy maszerowała poważnie przez dziedziniec w baranim krótkim kożuszku i w czerwonej mocno chusteczce na głowie.
Zdarzało się bardzo często, ze Lola ukryta w kącie podwórza, przypatrywała się z lubością egzekucyi, wykonywanej przez dozorczynię w komiczny zazwyczaj sposób. Jedną ręką wymierzała baba razy delikwentom, drugą opierała na szerokich biodrach i wykonywała swoją czynność z takim spokojem, jakby młóciła zboże albo prała płótno kijanką w potoku.
W czasie rozruchów w r. 1864 aresztowano wielu studentów za udział w tajnych spiskach. Wśród uwięzionych znajdował się pewien uczeń gimnazyalny, liczący zaledwie lat szesnaście. Ustawa nie dozwalała wysłać go do twierdzy, zasądzono więc »rewolucyonistę« na trzydzieści kijów.
I oto Lola wpadła na pomysł wyręczenia w tem swojej... przyjaciółki, prosząc ją oczywiście, o to, jako o łaskę.
— Czemużby nie — odpowiedziała dozorczyni. — Jeśli to tylko pani sprawi przyjemność...
— Ależ owszem, sprawi mi to przyjemność... nadzwyczajną.
— Dobrze więc, ale pod warunkiem, że ani mój mąż, ani wogóle nikt nie będzie o tem wiedział.
Młody student, który był fizycznie i umysłowo nad wiek rozwinięty, nie miał ochoty poddać się spokojnie hańbiącej go egzekucyi. Z początku bronił się, jak mógł, potem upadł babie do nóg i błagał ją o litość, zwłaszcza, że spostrzegł już dwu pomocników, mających mu związać ręce i nogi.
— Nie bij mnie, to hańba dla mnie — błagał ze łzami w oczach.
— Nie ja, paniczu, wymierzę ci chłostę — odparła kobieta — ale uczyni to pewna śliczna panna, która mnie o to bardzo prosiła, nadmieniając, że sprawi jej to wielką przyjemność.
Biedny chłopak nie rozumiał tego z początku, lecz przekonał się, że to nie żart. Związano mu ręce i nogi, położono na ławce i w tej chwili spostrzegł uroczą panienkę, ubraną w futrzaną kacabajkę. Rękawy miała zakasane po łokcie, a na twarzy aksamitną maskę. Delikwent począł ją błagać o litość, daremnie. Lola zbliżyła się do nieszczęśliwego i poczęła go chłostać, a dozorczyni przypatrywała się temu z boku, oparłszy obie ręce na biodrach. Gdy razy były coraz silniejsze i delikwent począł krzyczeć w niebogłosy, odezwała się dozorczyni z brutalnością w głosie:
— Istotnie, teraz i ja odczuwam poraz pierwszy wielką przyjemność — i gdy Lola ukończyła swój sport, podniecona baba odebrała od niej nahaj i dodała chłopakowi jeszcze kilka z niezwykłym animuszem.
— Miała pani racyę — odezwała się do Loli — jest w tem przyjemność okropna i szkoda, żem dopiero na to przyszła. Uczucie to szalenie błogie, tak błogie, że z nadmiaru szczęścia zdaje się, jakoby człek miał umrzeć.

∗                    ∗

»La ville des graces sur les bords de l’Amour.«[1] Temi słowy wyraził się o mieście Gracu nad piękną Murą król holenderski, ojciec Napoleona III. Miasto to jest ostoją wielkiej liczby pensyonowanych oficerów i urzędników Austryi.
W mieście tem znalazł się mój ojciec i ojciec Loli, który już osiągnął był rangę generała. Tu więc po latach spotkałem się znowu... z Lolą. Wyrosła, wypiękniała jeszcze więcej, ale charakter jej nie uległ zmianie na lepsze. Nie wyrzekła się nawet ulubionej futrzanej kacabajki, ba, co jeszcze — w pokoju jej zauważyłem uwiązaną do otomany — szpicrutę.
— Czy jesteś pani tak samo jeszcze okrutną jak dawniej? — zapytałem.
— Jeżeli chce pan tego doświadczyć — odparła z dyabelnym uśmiechem — to może się to zdarzyć bardzo łatwo.
To wystarczyło, abym się trzymał od niej, o ile możności, zdaleka.
Pewnego zimowego poranku spotkałem ją całkiem niespodzianie. Jechała sankami i zobaczywszy mnie, kazała woźnicy zatrzymać konie. Podniosła welon. Była blada i wzruszona, z oczu sypały się dziwne iskry.
— Wie pan, skąd ja wracam? — zapytała.
— Przyznam, że byłoby mi odgadnąć bardzo trudno...
— Otóż, proszę pana, byłam obecna przy straceniu mordercy barona Jominis.
— Pani żartuje — zawołałem.
— Bynajmniej. Jeszcze w tej chwili odczuwam niewysłowioną, mistyczną rozkosz, jakiej doznałam podczas tego widowiska.
Gdy to mówiła przeszedł ją dreszcz; wzdrygnęła się i otuliła lepiej w futro.
— I nie znalazła pani iskierki współczucia dla delikwenta?
— Przeciwnie...
— To znaczy?
— No, to znaczy, że odczułam żal, iż nie mam prawa ułaskawienia.
— Więc byłaby go pani ułaskawiła?
— Gdzież tam. Albo raczej tak. Byłabym go ułaskawiła, ale potem wymyśliła mu ostrzejszą i cięższą śmierć..
— Pani zwaryowała — krzyknąłem prawie oburzony.
— Nie, mój przyjacielu. Gdybym wiedziała, że moje pasye budzą u mężczyzn nienawiść ku mnie, starałabym się je ukryć. Lecz ja wiem, że im otwarciej i swobodniej biorę ich za kark, tem więcej będą za mną szaleć. W ten sposób z pewnością zyskam więcej, niż inne kobiety przez sentymentalne wzdychania lub spojrzenia ogniste. Nieocenioną usługę oddaje mi zawsze... futro...
Co do tego futra, to miała racyę. W tej chwili wyglądała w swoim futrzanym, wspaniałym płaszczu jak jakieś piękne dzikie zwierzę. I zupełnie bezwiednie gładziłem jej piękny płaszcz, jakby to była skóra tygrysicy.

∗                    ∗

W kilka miesięcy później, dowiedziałem się, że Lola wyszła za mąż za majora od ułanów i że wyjechała z nim na Węgry gdzie jego pułk był rozkwaterowany w kilku wioskach. Młoda para zamieszkiwała zamek księcia Bathyani’ego, udzielony jej z grzeczności przez właściciela. W zimie nie miała Lola nic do roboty i nudy dały jej się we znaki tak, że pragnęła umrzeć. I byłaby może umarła, gdyby nie wypadek. Los dał jej w rękę znowu szatańską zabawkę. Pewnego wieczoru usłyszała Lola w kołach oficerskich, że pewien szlachcic polski, wmieszawszy się w sprawy polityczne, został wzięty do wojska za karę, jak to w Austiyi było w zwyczaju, w charakterze zwykłego szeregowca. Nieszczęśliwiec ten, godzący na całość państwa Austryi, odbywał właśnie swoją służbę w pułku męża znajomej nam Loli. Dowiedziawszy się o tem piękna znajoma prosiła męża, aby jej przydzielił tego żołnierza do osobistych posług.
— Po kiego licha? — pytał ją major. — Jeżeli ci idzie o ulżenie jego doli, to mylisz się, mając nadzieję wskórania czegokolwiek w tym kierunku. Zdrajcy nie zasługują na współczucie.
— Ależ właśnie ja nie w innym celu, jak tylko w tym wziąć go do siebie zamierzam, aby go za ową zdradę należycie skarcić — odrzekła małżonka spokojnie i z powagą.
I postawiła na swojem. Młody żołnierz został przydzielony do służby w zamku. Było to dla niej piekielnie rozkoszną rozrywką dręczyć tego człowieka tysiącami drobiazgów. A on — mimo wszystko, poddawał się tym katuszom, tym upokorzeniom z widocznem zadowoleniem, co wcale nie uszło uwagi tyranicy.
Pewnego dnia, Lola powróciwszy z przejażdżki, ubrała swoją tradycyonalną kacabajkę i zażądała od służącego, ażeby jej zdjął buciki z nóg i naciągnął jedwabne pantofelki. Podczas tej czynności młody człowiek stracił panowanie nad sobą i, nie wiedząc co czyni, wycisnął na pięknej nóżce swojej pani gorący pocałunek. I otrzymał za to w tej chwili jako »nagrodę«, porządnego kopniaka. Nie dosyć na tem. Lola rozkazała wywlec śmiałka na dziedziniec i wlepić mu »po cesarsku« dwadzieścia pięć. Oczywiście przypatrywała się tej czynności z okna z właściwą sobie rozkoszą.
Od tej chwili los splątał tych dwoje biednych ludzi w zdradliwą swoją sieć. Po kilku dniach bowiem, major wyjechał na wizytacyę rozprószonych oddziałów swego pułku. Powróciwszy, zastał drzwi sypialni zamknięte. Po wysadzeniu ich z zawiasów spostrzegł ku swemu przerażeniu rzecz okropną. Lola spoczywało w ramionach służącego — niestety, żadne z nich nie było przy życiu.
Znajdujący się na stoliku świstek papieru, pisany ręką służącego, wyjaśnił majorowi straszliwą tajemnicę. Młody człowiek maltretowany piekielnie, zemścił się sromotnie za swą krzywdę i następnie — można się domyślić dalszego przebiegu tragedyi.
Tak skończyła ta okrutnica.
Ten pierwszy, spostrzeżony przezemnie, typ kobiecy zapalił mnie nieprzepartą żądzą do dalszych badań w przedsięwziętym kierunku. I poznałem wkrótce bardzo wiele owych tygrysic w aksamitach i futrach, które dostarczyły mi charakterystycznych oznak psychopatycznych.
Po największej części znamiona charakteru tego typu okrucieństwa, wywierającego równocześnie na mężczyzn jakiś niepojęty czar, były dziedziczne i w gruncie rzeczy pierwotne. To znaczy, że natura pozostawiła podobnym kobietom owe przymioty jeszcze z okresu dzikości. Wogóle dziś jeszcze da się zauważyć w naturze walkę samic z przesadnemi zalecankami samców i bezwątpienia w okresach pierwotnych człowiek podlegał tym samym prawom.
Każdą zdobycz poprzedzać musiało współzawodnictwo i dlatego to dziś jeszcze kobieta zmuszona jest instynktownie wywierać swą »siłę« na mężczyznie, nie drogą przemocy wszelako, lecz podstępem. A każdy objaw przewagi i chytrości, bądź też satrapii, uważany bywa przez otumanionych i podbitych mężczyzn jako illuzya tak zwanej kobiecości.
Futro, kożuch, przywodzi na pamięć również stosunki okresów pierwotnych, kiedy to jeszcze »odziewano się sierścią wielbłądową« i wywołują uczucia dzikiej, bestyalskiej siły, która to siła nowożytnych ludzi zupełnie niemal ubezwładnia.
Pokrewieństwo między okrucieństwem a lubieżnością ma również swoje wrodzone cechy atawizmu. Pszczoły zabijają trutniów niemiłosiernie wówczas dopiero, gdy rola ich spełniona. Legenda zaś mówi, że amazonki scytyjskie traktowały mężczyzn jako niewolników i zabijały ich w czasie snu.
I jeszcze jeden przykład. Są takie zwierzęta, które giną w chwili spełnienia aktu rozmnażania. Tak samo u ludzi w chwilach największego upojenia istnieją dwa tylko bieguny; życie i śmierć. Ileż to bowiem razy można słyszeć wypowiedziane w upojeniu słowa: »Teraz umrzeć«. I dlatego to bardzo wiele kochanków popełnia razem w podobnych sytuacyach — samobójstwo.
Wywołuje to, zdaje się, te same reminiscencye, co w misteryach eleuzis, w chwili narodzenia się nowego życia — a mianowicie nieprzeparta chęć dręczyć, kaleczyć, zabijać i być dręczonym i zabitym.
I dlatego to żołnierz, który każdej chwili może zadawać śmierć drugim i sam zginąć — ma taki urok dla kobiet.



Teodora
(Opowieść Rumuńska).

Pewnego posępnego dnia w listopadzie wszedł do Teodory Wasili baron Andor i — oświadczył, że wydaje ją zamąż. Misya ta nie była wcale weselszą od owego ponurego dnia jesieni.
Teodora była dziewczyną wiejską, bardzo nawet piękną, jak wogóle kobiety, zdradzające pochodzenie od dawnych Rzymian. Baron poznał ją pewnego razu na tańcach w karczmie i ofiarując jej sznur dużych, czerwonych korali, a do tego fałszywych, pozyskał sobie tem odrazu jej serce. W dodatku dał jej jeszcze laseczkę szminki, kupionej u kramarza, wiedział bowiem, że sprawi jej tem nadzwyczajną radość. Kobiety, nawet chłopki, lubią takie rzeczy.
Później obdarzał ją baron o wiele hojniej. Wkrótce też nabyła z wielką łatwością upodobań wielkiej damy, jakby córka jakiego zamożnego bojara. I w tej chwili, kiedy ją odwiedził baron, wyglądała wspaniale, — jak księżniczka.
Siedziała na kosztownym dywanie tureckim w rogu pokoju. Na nogach miała czerwone naszywane złotem pantofelki. Biust okrywała futrzana narzutka, bogato zdobiona. Z pod falistych kruczych włosów wyzierała twarz piękna, lecz dziwnie surowa, oczy błyszczące, demoniczne.
Na nogi naciągnęła futro niedźwiedzie, a ręce zagłębiła w szerokie rękawy. Do barona nie ozwała się ani słowem, nie groziła mu niczem, ani też nie błagała o łaskę, chociaż myśl, że może napowrót zostać chłopką, była dla niej przerażającą.
— A zatem — kończył baron z perswazyą — trudna rada. Wyszukałem dla ciebie najbogatszego chłopa z całej wsi, Bogulesca. Wyposażę cię należycie i mam nadzieję, że będziesz roztropną, Teodoro!
I rzeczywiście, okazała więcej roztropności, niż baron oczekiwał. Słuchała w milczeniu i była za dumną, aby coś odrzec. Kiedy baron nachylił się nad nią i pocałował w czoło, uśmiechnęła się nawet, ale był to uśmiech zimny, wymuszony i nienaturalny.
Dopiero, gdy baron odszedł, zerwała się, przebiegła pokój, otwarła okno na posępną okolicę i patrzyła długo, długo w dal, poczem rzuciła się, na kolana przed obrazem Matki Boskiej, przed którym płonęła blada lampka i poczęła się modlić, lejąc obficie gorące łzy.

∗                    ∗

Bogulescu ją wziął, bo stanowiła dobrą partyę. Otrzymała parę pięknych koni, dwie krowy, pięćdziesiąt owiec i trochę gotówki, mniej więcej tyle, ile baron przez noc mógł spokojnie przegrać, co jednak dla rumuńskiego chłopa stanowiło pokaźny majątek.
Podczas wesela żartowano sobie zarówno z niego, jak i z niej. Miała zostać baronową i nie chciała. Teraz będzie paść gęsi, jak każda inna, mawiały kumoszki, a nawet można było usłyszeć złośliwe uwagi. Bogulescu jednak był dobrym »filozofem« i nie interesowały go te ploteczki.
Umysł jego był zaprzątnięty posagiem, jaki otrzymał, reszta go nie obchodziła. O miłości między obojga nie było mowy, ba, nawet żadnej sympatyi. Nie można więc było od pierwszej chwili rokować temu małżeństwu szczęścia, zwłaszcza, że młoda małżonka popadła jeszcze w większą apatyę, gdy baron Andor ożenił się z piękną panienką ze stolicy.
Nikt nie domyślał się cierpień, jakie trapiły Teodorę. Od pracy ciężkiej odwykła, nie mogła też zadowolić się prostym chłopskim wiktem. Znosiła jednak to wszystko w milczeniu, ale chudła z dnia na dzień i na twarzy bladła, jak suchotnica. Przez całą zimę siedziała od rana do nocy przy kominku i, patrząc nieruchomo w płomień, oddawała się własnym myślom.
i Kiedy nadeszła wiosna i trzeba było zabrać się do roboty na polu i w ogrodzie, a Teodora prawie nigdy nie wydobyła rąk z kieszeni fartucha, Bogulescu stracił cierpliwość. Przyszło mu to o tyle łatwiej, że sobie przedtem porządnie podchmielił, aby mieć więcej odwagi zabrać się z miejsca do »barunowej«, jak ją w całej wsi nazywano.
Wpadł do izby jak bomba i krzyknął:
— Czy ty się już wyspała? Weźmiesz się raz do roboty, czy też mam cię ku temu zmusić batogiem, jak bydlę!
— Jesteś pijany — odrzekła Teodora, nie poruszając się z miejsca.
Pijany Bogulescu przyskoczył ku niej z zamiarem obicia, ale... w tej chwili Teodora zerwała się, stanęła naprzeciw niego w postawie, gotowej do obrony. Z oczu jej trysnęły iskry. Była podobną w tej chwili do rozjuszonego dzikiego zwierzęcia. Przestraszony mąż cofnął się jak niepyszny, mruknął kilka niewyraźnych słów i wyniósł się cichaczem z izby, uznając się za zwyciężonego. Jednem się tylko pocieszał, a mianowicie nadzieją blizkiej śmierci leniwej żony, o której powszechnie mniemano, że długo nie pożyje, bo ma suchoty.

∗                    ∗

Ale wkrótce stało się inaczej, niż ludzie się spodziewali. Pewnego dnia, pod jesień, przywieziono na wozie z lasu martwego Bogulesca. Jodła, którą ścinał dla barona, przygniotła go i uśmierciła.
I nagle Teodora zmieniła się do niepoznania. Znikła posępność, melancholia, lenistwo, apatya. Młoda wdowa okazała się nagle silną, dzielną, zapobiegliwą i gospodarną.
Prowadziła gospodarstwo odtąd sama, wychodziła do pracy pierwsza, a wracając ostatnia, — harowała za trzech. Ludzie we wsi dziwili się niepomiernie, co się też to stało. Jak na złość ich zazdrosnym życzeniom, gospodarstwo zakwitło na nowo, rola wydawała plon obfity, dobytek chował się zdrowo, dom i obejście zyskały na schludności i wyglądzie. Najważniejsza jednak zmiana zaszła u samej gaździny. Wyzdrowiała w krótkim czasie zupełnie, pierś się wypukliła, oczy nabrały blasku. Wkrótce młoda wdowa przewyższyła wszystkie wiejskie piękności.
Nie trwało długo, a młodą wdową zainteresowała się cała okolica. Otoczył ją też cały rój wielbicieli. Ona jednak przyjmowała wszystkich uprzejmie i grzecznie, ale każdemu z oświadczających się wyjaśniła, że po raz drugi zamąż wyjść wcale nie myśli. Odprawy były tak stanowcze, że dano jej wreszcie spokój.
Ale równocześnie parobcy wiejscy, wzdychając do niej ukradkiem i marząc o niej po nocach, czuli jakąś dziwną trwogę przed tym »pięknym szatanem«, jak ją powszechnie nazywano. Szczególnie budziła podziw i zachwyt u wielu, gdy wystrojona w piękny kożuszek, korale i czerwone buty, szła do kościoła w niedzielę, dumna i niedostępna.
Umiała ona znakomicie panować w sytuacyi. Zwłaszcza despotyczną i nieubłaganą była w swojem gospodarstwie. Biada temu, kto śmiał wleźć jej, jak to mówią, w drogę. Z nią nie było żartów. Ba, co jeszcze. Jeżeli rodzice nie mogli dać sobie rady z krnąbrnemi dziećmi, natenczas oddawali je na pewien czas do Teodory Bogulescu. Ona potrafiła wkrótce wyleczyć oporne latorośle z wszelkich złych przywar i nałogów.
W tym czasie baron Andor ukazywał się w swoim majątku bardzo rzadko. Zimę przepędziła młoda para w Paryżu, lato w kąpielach. Kiedy wreszcie pojawiła się na jakiś czas we dworze, otoczonym wielkim parkiem, to prawie nikt jej nie widział. Wśród takich warunków baron i Teodora nie widywali się całymi latami.
Nagle gruchnęła wieść, że baron znaczną część swego majątku przehulał i że teraz długi czas będzie siedział w domu. Wieść tę przyjęła Teodora zupełnie obojętnie, ale gdy dnia pewnego spotkała barona na drodze, twarz jej oblała się purpurowym rumieńcem, a serce ozwało się głośniej, niż zwykle. Jechała właśnie do miasta na jarmark, siedząc na koniu po męsku, z batogiem w ręce, podczas gdy baron zbliżał się ku niej z przeciwka, na rumaku angielskiej rasy. Przypatrywał się jej uważnie, ale poznał dopiero, gdy się rozminęli.
— Teodora — zawołał.
Zatrzymała się i obróciła na siodle.
— Czego sobie pan życzy odemnie?
— Zapytać się, jak ci się powodzi.
— Powinno to pana obchodzić bardzo mało.
— Wyglądasz wspaniale.
— Bogu dzięki jestem zdrowa.
Rozmowę tę prowadziła przelotnie, od niechcenia, uśmiechając się, poczem, nie czekając na dalsze pytania, zacięła konia i pojechała kłusem.

∗                    ∗

Następnej wiosny wybuchła rewolucya. — Chłopi rumuńscy zbuntowali się i tym razem przeciw swoim panom, korzystając z zamieszek w całej Europie i — jak wiadomo — i tym razem ruch ten został bezwzględnie stłumiony. Wynikiem powszechnego powstania były krwawe wybryki, a tych otwarte gwałty i rabunki. Zdolni do broni mężczyźni spieszyli w góry, gdzie najczęściej pod dowództwem ówczesnych opryszków tworzyli liczne bandy i wkrótce zajaśniała nad całym krajem łuna wojenna. Napadano na dwory, więziono i mordowano szlachtę, rabowano mienie i palono zabudowania.
Baron Andor, wysławszy żonę naprzód, przygotowywał się właśnie do wyjazdu ze swoich dóbr, gdy na dwór nadciągnęła banda buntowników. Daremnie próbował ratować się ucieczką przez park. Odszukano go i przyprowadzono na dziedziniec. Podczas gdy inni rabowali, co się dało, przewodnicy radzili, jaką wymyślić śmierć schwytanemu panu.
W tem ukazała się przed nimi Teodora.
— Co chcecie zrobić z dziedzicem? — zapytała.
— Zemstę na nim wywrzeć — odpowiedziano jej.
— Jeśli tak, to darujcie go mnie. On nikomu nie wyrządził większej krzywdy, niż mnie, ukarzę go więc tak, jak na to zasłużył.
Chłopi ze wsi, którzy już przygotowali się do egzekucyi, przyjęli tę propozycyę objawem zadowolenia.
— Niech go sobie weźmie — wołali — będzie to dla niego boleśniejsze.
— Weź go sobie — zadecydował przywódca.
Teodora odpięła szybko powróz, którym była opasana i związała baronowi ręce z tyłu.
— Tak — mruczała teraz będziemy obchodzili wesele.
To mówiąc, pchnęła go pięścią w plecy i popędzała go prętem, wyłamanym z płotu. Andor poddawał się z rezygnacyą, smutno zwiesiwszy głowę. Wiedział bowiem, że był zgubiony, że u tej strasznej kobiety ani prośbą, ani groźbą niczego nie wskóra. Wszak było to w czasie rewolucyi, kiedy nie obowiązywało żadne prawo. Nie miał też nadziei wzruszyć okrutnicy w jakikolwiek sposób.
Gdy go doprowadziła pod próg swej chaty, zatrzymał się i rzekł:
— Jeżeli masz zamiar zabić mnie, nie zwlekaj. Uczyń to zaraz.
— A ty, zabiłeś mnie zaraz? — zapytała z łotrowskiem wejrzeniem. — Cha, cha, cha! ty wolałeś mordować mnie powoli i jeżeli żyję dziś, to nie jest to wcale twoją zasługą. Musisz umrzeć, ale powoli, po przejściu wszelkich męczarni, które mnie zadałeś ty, bezbożniku!
Po tych słowach wepchnęła go do kurnika i zasunęła rygiel.
Tu leżał nieszczęśliwy na garści słomy, dopóki powstańcy nie wydalili się ze wsi. Potem otwarła drzwi i wyciągnęła go z tego więzienia, podczas gdy parobek wyprowadził z obory wołu i zaprzęgał go do pługa. Teodora przyprowadziła swego więźnia i zaprzęgła go również razem z wołem.
Zaprzągnięty do pługa baron, nie stawiał bynajmniej oporu, wiedząc, że tem jedynie pogorszyłby swoje położenie, a tymczasem może przecie zdarzyć się przypadek... ratunku. Poddał się więc, a okrutnica chwyciła bat i dalej... orać!
W jednej chwili zebrało się liczne zbiegowisko gawiedzi, która obrzucała nieszczęśliwego człowieka stekiem wyzwisk i szyderstw. Kto żyw, miał coś do powiedzenia byłemu swemu panu.
Po trzech dniach takiej orki, siły barona wyczerpały się zupełnie. Czwartego dnia padł na roli, mrucząc:
— Dalej już nie mogę, choćbym chciał, nie mogę.
Ale ona wymierzyła mu kilka batogów, więc biedaczysko czynił nadludzkie wysiłki, by sprostać niezwykle ciężkim męczarniom. Gdy następnego dnia zaprzęgła go znowu do pługa, padł jej do nóg i począł błagać o litość.
— A ty miałeś dla mnie litość? — odpowiedziała i zaprzęgła go do pługa samego.
Ledwie wyciągnął kilka skib, padł jak nieżywy, okrutnica pędziła go batogiem dalej, nie pomogło.
— Teodoro, litości! — charczał i z ust wytrysnął mu strumień krwi.
Herod-baba oparła ręce na biodrach i przypatrywała się nieszczęśliwemu z bestyalską rozkoszą.
— Umieram — jęczał baron.
— Dobrze — odrzekła szyderczo — zdechaj pod gołem niebem, jak bydlę, a Pan Bóg łatwiej ci przebaczy.
— Dlaczego mnie tak strasznie nienawidzisz? — pytał ostatniem prawie tchnieniem.
— Ponieważ za bardzo cię kochałam.
Andor chciał coś odrzeć, lecz nie zdołał zebrać siły. Wyzionął ducha.
Teodora przypatrywała mu się chwilę, poczem powróciła spokojnie do domu, wzięła na ramię strzelbę swego męża i wydaliła się ze wsi, aby się przyłączyć do powstańców.
Po upadku powstania opowiadał pewien były bandyta, który powrócił na rodzinny zagon, że widział, jak Teodora podczas bitwy padła od kuli nieprzyjacielskiej.
Może to było prawdą, gdyż od tego czasu słuch o okrutnicy zaginął.



Rude Włosy.

Rude włosy! — mimo wszystkich zabobonów, jakie do nich są przywiązywane, mają one niezwykły powab i wdzięk. Zdarzenie, które miało miejsce w południowej części nowego świata, a które mam zamiar opowiedzieć, zdaje się potwierdzać uprzedzenia, jakie się ma do tej demonicznej barwy włosów.
Wyjaśniam tu na samym początku niniejszej romantycznej i nieprawdopodobnej historyi, że w Ameryce Południowej jeszcze dzisiaj istnieje niewolnictwo. Wprawdzie nieoficyalnie, ale potajemnie odbywa się wciąż jeszcze handel ludźmi, głównie Chińczykami i Murzynami, których sprzedają właścicielom wielkich obszarów do pracy, pod warunkami, ograniczającymi wolność osobistą w zupełności.
Komu zresztą chciałoby się zapuszczać w dzikie okolice, oddalone setki mil od miast i stawać w obronie niewolników przed swawolą nielitościwych panów, tembardziej, że Chińczyków i Murzynów i tak nie uważa się za ludzi, ale prawie za zwierzęta.
Przebywałem kilka lat z ramienia pewnej angielskiej firmy importowej, w Guayaquil na zachodniem wybrzeżu Ameryki Południowej, studyując plantacye kakao.
Jednego dnia oznajmił mi p. D., właściciel plantacyi, u którego miałem stałą swoją kwaterę, że wybierze się razem ze mną do posiadłości pewnej Niemki, aby mi pokazać tamtejsze wzorowe urządzenia. Objaśnił mię przytem, że dama, którą mieliśmy odwiedzić, jest jeszcze młoda i piękna, ale w wysokim stopniu ekscentryczna. Pochodziła z Pomorza i była córką tamtejszego obywatela. Wyszedłszy zamąż za hrabiego, wyjechała z nim niebawem do Ameryki Południowej, ze względu na jego chorobę piersiową. Nie pomogło to wiele, bo suchotnik wkrótce umarł, a ona, po jego śmierci, usunęła się zupełnie od świata. Mówiąc szczerze, kakao interesowało mnie więcej, niż wszystkie piękne wdowy na całym świecie, postanowiłem więc pojechać; niestety, mój przyjaciel zmuszony był zająć się bardzo ważnymi interesami i nie miał na to czasu. Dał mi tylko swoją wizytówkę i służącego i z tem wyprawił mnie w odwiedziny.
Po trzygodzinnej jeździe wierzchem, dostaliśmy się do oznaczonej farmy, która zewnętrznie nie różniła się niczem od innych. Wjechaliśmy przez bramę na dziedziniec, gdzie zaraz odebrano od nas konie, a jakiś stary Murzyn poprowadził mnie w głąb olbrzymiego parku. Oczom moim przedstawił się tu piękny budynek, w stylu willi, z obszerną werandą.
Stary Murzyn wyprzedził mnie, wziąwszy wizytówkę moją i p. D., udając się do pani. Ja zostałem w oddaleniu między zaroślami prawie zupełnie ukryty i podziwiałem piękny widok. Na werandzie, w bujającym fotelu, siedziała przecudna postać kobiety, ubranej w biel. Ręce miała założone w tyle głowy. Oparta tak, kołysała się lekko, podczas gdy stojący poza nią Murzyn poruszał wachlarzem, chłodząc jej twarz.
Stary Murzyn wyszedł po kilku stopniach na werandę, ukląkł przed swoją panią i oddał jej karty wizytowe, które ona przejrzała pospiesznie, poczem dała znak ręką: prosić. Murzyn przybiegł szybko z powrotem i poprosił, abym się za nim udał.
Pani przyjęła mnie nader uprzejmie. Była to kobieta jeszcze młoda i istotnie piękna, wzrostu średniego, o bujnym biuście. Włosy miała rudoblond — pod każdym względem zjawisko niepospolite. Rozmawialiśmy o celu mego przybycia, o plantacyach, o stosunkach społecznych, o kraju wogóle.
Podczas gdy wyraziłem swoje zdziwienie, że w tym kraju właściciele plantacyi używają do osobistych posług Murzynów, zaśmiała się ironicznie i zauważyła, że mógłbym w tym kierunku wiele u niej się nauczyć, albowiem posiada specyalne zdolności tresowania niewolników. Gdy znowu wyraz »niewolnik« dotknął mnie niemile, zauważyła z uśmiechem, że nie ma zamiaru sprzeczać się o wyrazy, o nazwę.
— Nie mogę sobie wyobrazić — mówiłem — jak pani, sama jedna, kobieta, bądź co bądź słaba, może tych dzikich utrzymać w karbach.
— Wątpi pan o tem? — odrzekła. — A zatem jestem gotowa przekonać pana. Dodam tylko, że jak pan to trafnie określił, jestem kobietą nietylko słabą, ale i nader delikatną.
Podano chłodniki, poczem sama zaproponowała przejażdżkę po swojej posiadłości i zadzwoniła. Nagle zjawił się przy niej Murzyn, któremu wydała krótkie rozkazy. Niewolnik oddalił się i po chwili przyniósł buty z czerwonej skóry i srebrnemi ostrogami. I kiedy przed nią ukląkł podała mu, jakby od niechcenia, nogę jedną potem drugą, aby na nie naciągnął buty, patrzyła na mnie z dziwnym jakimś uśmieszkiem. Udała się potem do pokoju i po chwili była gotowa do jazdy. Miała krótką suknię z czerwonego jedwabiu, białą bluzkę, a na głowie słomkowy kapelusz z dużemi skrzydłami. Poniżej, u samych schodów przed werandą, stał już wspaniały rumak, w silnych rękach Murzyna, który poprawiał siodło na grzbiecie.
Nie miałem wówczas najmniejszego pojęcia o obyczajach południowo-amerykańskich i, słysząc żartobliwy i cyniczny śmiech pięknej plantatorki, nie odzywałem się bynajmniej. Ona zeszła po schodach i kiedy Murzyn padł przed nią na twarz, postawiła swą zgrabną nóżkę na jego wełnistej głowie i ozwała się:
— Oto mój najulubieńszy niewolnik. Ubóstwia mnie, co sprawia mu wielką przyjemność, jeśli go maltretuję i dręczę. No i widzi pan, sposób ten jest wcale skuteczny, przywiązuje bowiem tego rodzaju zwierzęce istoty znakomicie.
I jeszcze teraz nie mogłem się oryentować w sytuacyi.
— No, bestyo! — ozwała się, kopiąc Murzyna nogą. Ten podniósł się na klęczki tak, aby jego pani mogła wystąpić mu na ramiona i wsiąść na konia.
Na jej skinienie dosiadłem swego konia i pojechaliśmy w pola do plantacyi. Murzyn jechał obok mnie krok w krok.
Był już wieczór, gdyśmy powrócili i zasiedli na werandzie do herbaty. Ruda piękność była znowu ubrana w strój domowy z mnóstwem koronek i falban. Rozprawialiśmy o Europie i Niemczech. Wtem zbliżył się na czworakach Murzyn, który z nami był na przejażdżce, spojrzał na swą panią, jak pies, obawiający się chłosty i położył się u jej nóg, które oparła na jego barkach, jak na stołeczku.
Z nastaniem nocy pożegnałem uroczą, rudą piękność, unosząc z sobą dziwne i straszne wrażenia. Ocknąłem się dopiero w domu, gdy przyjaciel mój zaprosił mnie do butelki koniaku.
I kiedy opisałem mu swoje wrażenie, rozśmiał się i począł opowiadać:
— To, co pan widział u pięknej plantatorki, nie jest jeszcze niczem nadzwyczajnem, lecz zupełnie naturalnem w naszym kraju, gdzie Murzynów i Chińczyków uważa się za bydło, zwłaszcza ze strony naszych pań europejskiego pochodzenia. Nasze panie bowiem umieją »ujeździć« nietylko ludzi innych szczepów, ale i białych, pochodzących ze sfer niższych i oni chętnie temu się poddają.
Co do naszej pięknej znajomej z rudymi włosami, to mogę panu opowiedzieć wiele rzeczy, które wychodzą daleko poza ramy tutejszych obyczajów. Ba, nawet ona, zdaje się, wytknęła sobie za cel życia poddanych sobie Murzynów traktować bez żadnego uczucia, jakiejkolwiek litości. Z tej też przyczyny weszła ona nieraz już w konflikt z władzami i kodeksem karnym. Jednemu ze swoich Murzynów wyłupiła oczy, jednego zamęczyła okrutnie, wbijając go na ostre pale żywcem.
Jeżeli jednak wieści o okrucieństwach dochodziły do publicznej wiadomości, to zdarzało się to niesłychanie rzadko. Ona bowiem wywiera na swoich poddanych taki wpływ, że tylko wyjątkowo jakiś śmiałek odważy się wystąpić przeciw niej publicznie.
Gdy wyraziłem zdziwienie, że taka urocza i czarująca kobieta zdolna jest do podobnych okrucieństw, p. D. mówił dalej:
— Mimo wszystko, nie stoimy tu wobec jakiejś trudnej zagadki, — przeciwnie, da się tu wszystko wyjaśnić bardzo łatwo. Nasza plantatorka posiada niezwykłą energię, a że męża swego kochała z prawdziwą namiętnością i straciła go, więc... Ale wyjaśnię to panu dokładniej.
Mąż jej przybył tu z Północy, szukając dogodnego klimatu do wyleczenia się z gruźlicy i istotnie wkrótce nastąpiło w stanie jego zdrowia znaczne polepszenie. Hrabia był idealistą i filantropem w całem znaczeniu tego wyrazu i dlatego nie mógł się utrzymać jako plantator. Tutejsi Murzyni nie przywykli do traktowania ich po ludzku. Dla nich potrzeba ręki silnej, żelaznej, wówczas pracują chętnie i są ulegli. Łagodne, prawie braterskie postępowanie hrabiego, miało wkrótce fatalne następstwa. Zamiast bowiem wdzięczności, spotkała go zemsta, zamiast przyjaciół — miał naokoło samych wrogów, którzy zbuntowali się niebawem, wypowiedzieli mu posłuszeństwo i zagrozili nawet jego mieniu, ba, nawet życiu ich obojga.
Gdy przyszło do otwartego buntu, próbował hrabia raz jeszcze uśmierzyć ich łagodnością, niestety, zbuntowani drwili sobie z jego braterskiej życzliwości i — uśmiercili go. Nad jego trupem poprzysięgła wdowa zemstę niegodnym poddanym. Z niesłychaną energią zdołała wkrótce zorganizować z białych i kreolów oddział, na którego czele stanęła przeciw buntownikom i zwyciężywszy ich wkrótce, rozpoczęła bezwzględny sąd, skazując na śmierć niewdzięczników przez wbijanie na pal. Do konających w strasznych męczarniach strzelała z rewolweru sama tak długo, dopóki nie wyzionęli ducha.
O tego czasu bali się jej Murzyni, jak ucieleśnionego dyabła i nie dziw. Za śmierć najukochańszego męża żywi ona głęboką nienawiść do rasy czarnej, niewdzięcznej i zdradliwej. Jeżeli zresztą oprócz zemsty weźmiemy na uwagę i tę okoliczność, że ona, postępując łagodnie, nie mogłaby utrzymać karności wśród pół-dzikich ludzi, to wyda się poniekąd rzeczą jasną, ta jej bezwzględna srogość i tyrania. Przecie to kobieta. Musi więc używać takich środków, aby szerzyć wśród nich postrach.
— Kto wie — zauważyłem — czy postępowanie to ujarzmiłoby tak Murzynów, gdyby ich pani nie była zarazem pięknością.
— Zgadzam się z tem zupełnie — odparł p. D. — Jej olśniewająco biała płeć, złotoczerwone włosy mogą posiadać własności, które wywierają demoniczny wpływ na czarnoskórych niewolników.
— Czemu ona jednak nie wraca do Europy?
— Do Europy! Jak to pan sobie wyobraża? Ona wolna, niekrępowana niczem! Jest przecie w swojej posiadłości prawie udzielną panią. Przywykła do bezwzględnego posłuszeństwa. Jakże byłoby jej nieswojo wśród stosunków europejskich, gdzie co krok natknąćby się musiała na policyanta!...



Kobieta-Demon.
»Halb zog sie ihn, halb sank er hin,
Und ward nicht mehr gesehen...«
Goethe.

Było to w konserwatoryum berlińskiem. Słuchałem wykładów Kullacksa z dziedziny historyi muzyki. Profesor wymienił nam pomiędzy innymi także Teodora Döhlera, mówiąc o nim nader serdecznie, chwaląc niepospolite zdolności jako pianisty, wirtuoza i kompozytora. Szczególnie unosił się nad jego utworami salonowymi i dwunastoma etude’ami. Nakoniec dodał tajemniczo:
— I przepadł bez wieści równie prędko, jak prędko się pojawił. Nikt nie wie, co się z nim stało.
W tej chwili mogłem wykrzyknąć: Ja wiem! Brakło mi jednak odwagi ku temu, cofnąłem się więc do kąta, mimo, że obecni mogli się z mego oblicza domyślić, iż znam tę ciekawą tajemnicę.
W jaki sposób przyszedłem w posiadanie tej oryginalnej tajemnicy o fantastycznym artyście i jego tragicznych losach?
Otóż dowiedziałem się raz, że pewna rodzina włoska poszukuje guwernera, Niemca. Umiejąc po włosku jako tako, zgłosiłem się. Oddawna bowiem pragnąłem zwiedzić kraj, gdzie złotożółte pomarańcze błyszczą na tle jesieni, a mirty i cyprysy dumają poważnie o pięknie swego kraju. Tam więc w ojczyźnie Rafaela i Rossiniego, pod błękitnem, pogodnem niebem, nad sinem, spokojnem morzem włoskiem, usłyszałem romantyczną historyę o muzyku niemieckim, która wśród tamtejszego włościaństwa prawie w legendę urosła.

∗                    ∗

Było to w ostatnich dniach lata, kiedy pewien podróżny niemiecki, wedle ówczesnej mody artystycznej, nie koleją, nie nawet pocztą, lecz pieszo, z tłumokiem na plecach i kijem w ręku, wędrował pieszo przez Tyrol na południe. Przez jezioro Garda przeprawił się wędrowiec okrętem i dalej od Dasenzano szedł znowu pieszo drogą, wysadzoną białemi topolami do Werony, oglądając starożytny rzymski amfiteatr i grób Romea i Julii. Potem zwrócił się granicą Szwajcaryi a Włoch, przez prześliczne okolice, które łączyły z sobą romantyczne scenerye Północy z wdziękiem Południa.
Zatrzymał się nad brzegiem jeziora Como. Widok ogrodów włoskich wywierał na nim niesłychane wrażenie. Napatrzywszy się dowoli okolicy z pagórka, na którym przez dłuższy czas w cieniu cyprysów spoczywał, wszedł wreszcie do najbliższej osady i skierował swe kroki ku osteryi. Gospodarz, Giuseppe Skalza, widząc, że podróżny nie przybywa powozem z dziesięcioma kuframi, jak to czynią naprzykład Anglicy, ale pieszo, w dobrym humorze, przyjął go bardzo życzliwie i serdecznie.
Swobodny i wesoły podróżny usiadł na werandzie, ocienionej gęsto winogradem, jadł sardynki i śledzie z apetytem i, popijając mocne krajowe wino, przypatrywał się z lubością jeziorowi i jego okolicy.
Tuż pod jego stopami wiła się winna latorośl, błyszcząc dojrzałemi jagodami, jakby to były jakieś miluchne perełki, a dalej rozpościerało się wspaniałe jezioro, naokoło którego wznosiły się łagodne wzgórza, a na nich miła dla oka zieleń, tu i ówdzie lśniły w słońcu dachy domów, will i marmurowych pałacyków, w otoczeniu cyprysowych ogrodów i gajów. A ponad tem wszystkiem unosiło się czyste, pogodne sklepienie niebios, a złote promienie słońca słały się po widnokręgu jak jakaś światłość zaziemska.
Rozpakowawszy swoje manatki w przeznaczonym dla siebie przez gospodarza pokoju gościnnym, wybrał się pielgrzym, z kijem w ręku, w najbliższą okolicę na przechadzkę. Przecudowny krajobraz wywierał na jego duszy artystycznej niewysłowione wrażenie. Przyglądał się z rozkoszą nietylko kwiecistym ogrodom i parkom, ale i willom, powtarzając w myśli z tęsknotą zapamiętane poezye na temat miłości:

Kto szepnie do mnie, z jakiego okienka
Twarz się ukaże tej, której daremnie
Szukam i szukam, a która się we mnie
Zakocha?... Żal mnie i tęsknota nęka,
A dzień tak po dniu zdradliwie ulata —
Ja sam — sam jeden wśród pięknego świata!

W rozmarzeniu, tęsknocie jakiejś wielkiej był pewny, że zdarzy mu się jakaś upragniona przygoda miłosna.
I zdawało mu się że istotnie szczęście sprzyjać mu musi. Czwartego dnia po przybyciu zabłądził w nieznaną jeszcze okolicę i znalazł się nagle przed domkiem, który żywo przypomniał mu ojczyznę. Nie była to willa włoska, nie żaden pałac, lecz zwyczajny, zupełnie na sposób niemiecki zbudowany domek, który razem z ogródkiem przypomniał mu rodzinne strony. Te same kwiaty, co w kraju, zdawały się przemawiać do niego w języku ojczystym. Naokoło nie drzewa południowe, lecz grusze, jabłonie, świerki i nawet dąb, szumiały poważnie i tajemniczo. Nie mógł się oprzeć pokusie i wszedł przez furtę do ogrodu aż do pawiloniku z barwnemi oknami, i o dziwo, nie spostrzegł żywej duszy, mimo, że drzwi były na oścież otwarte. Ku niesłychanej radości zobaczył wewnątrz skromnego pokoju fortepian.
Nie namyślając się wiele, wszedł do izdebki, usiadł przy fortepianie i począł improwizować fantazye. Był tak improwizacyą tą przejęty, tak się zagłębił w muzykę, jaka z pod palców jego wypływała fantastycznymi tonami, że nawet nie zauważył szmeru sukni, ani też nie mógł dojrzeć, stojącej poza nim prześlicznej postaci kobiecej. Grał w natchnieniu i dopiero, gdy ucichł ostatni akord, usłyszał słodko wypowiedziane słowa.
— Prześlicznie, mój panie. W pierwszej chwili poznać można, że jesteś pan znakomitym artystą.
Odwrócił głowę i powstał zmieszany niemało. Przed nim stała prześliczna, młoda blondynka, nie licząca więcej nad lat szesnaście. Uśmiechała się doń z naiwnem zdziwieniem.
— Przepraszam najmocniej — ozwał się artysta po niemiecku — że wszedłem tak bezceremonialnie — ale wszystko, co tu zobaczyłem, przypomniało mi kraj rodzinny...
I nie zdziwił się wcale, gdy młode dziewczę odrzekło mu w tym samym języku:
— Niech się pan zbytnio nie usprawiedliwia. Artystom wolno bardzo wiele tembardziej, jeśli ten artysta jest rodakiem. Dom ten należy do mego ojca, radcy W., moje imię jest Cecylia. Z kim mam przyjemność?
— Nazywam się Teodor Döhler, sądzę że pani słyszała to nazwisko.
Zamiast odpowiedzi dziewczyna zdjęła z fortepianu zeszyt nut i podała mu go. Były to jego kompozycye.
Maluchna Niemka poprowadziła następnie gościa przez dom i ogródek do ocienionej altanki i przedstawiła go znajdującemu się tam ojczulkowi.
I ten przyjął artystę życzliwie. Rozmawiano długo o Włoszech, o muzyce, o najnowszych książkach i przy pożegnaniu oboje zaprosili go na obiad na jutrzejszy wieczór. Cecylia odprowadziła go aż do furty i dodała na pożegnanie:
— Żyjemy tu w zupełnej samotności i jeżeli towarzystwo nasze sprawi panu przyjemność, w co zresztą nie wątpię, to może pan odwiedzać nas jak najczęściej.
— Obawiam się — odrzekł pianista, — aby wizyty moje nie były za częste.
Słowa te wywołały na twarzy Cecylii przelotny rumieniec.
— Moglibyśmy grywać na cztery ręce — napomknął młodzian.
— Mistrz z dyletantką — pochwyciła żywo i poczęła się śmiać. — O, nie, uciekałby pan niebawem, ażby się kurzyło. Możemy jednak wybrać się razem na jezioro i wtedy będę śpiewała. Sądzę, że się nie powstydzę.
— Zgadzam się na wszystko, co pani postanowi — odrzekł, ucałował jej ręce i pobiegł szybko ścieżką w dół, niknąc niebawem w gaju kasztanowym.

∗                    ∗

Giuseppe Skalza, jak przekonał się Döhler, był chodzącą encyklopedyą co do znajomości całej okolicy. Niestety, wiadomości te, specyalnie co do radcy W. i jego córki, były bardzo ograniczone. Wiedział tylko, że radca W. przebywał w tej okolicy ze względu na chorobę piersiową, że był wdowcem i miał jedynaczkę córkę, Cecylię, która prowadziła mu gospodarstwo i pielęgnowała w słabości. W takich warunkach młoda dziewczyna nabrała hartu i samodzielności i zachowywała się tak, jakby była poważną, zamężną kobietą.
Gospodarz informował dalej swego gościa o innych rodzinach, zamieszkałych w okolicy, które Döhler znał ledwie z nazwiska i nakoniec, przymrużywszy jedno oko, zaintrygował młodzieńca żartobliwie:
— Ale pan zna niezawodnie księżniczkę C...
— Bynajmniej.
— Musiałeś pan bodaj słyszeć coś o niej.
— Również nie.
— Niemożliwe — utrzymywał Skalza, wykonując rękoma energiczny giest. — Musi ją pan poznać koniecznie. Ona bardzo lubi artystów i jest nader miłą i dystyngowaną damą, pomimo, że młodość ma już poza sobą. Zamiast krwi ma... płynny ogień w żyłach.
Gospodarz opowiadał wiele o tej niezwykłej kobiecie, ale historye, przypisywane jej, nie budziły u gościa zbytniego zaciekawienia. Jego myśli ulatywały do cichego domku, do stóp czarującej, młodej blondynki, rodaczki.
Następnego wieczoru spieszył Döhler do cichego domku, pieszcząc w duszy najpiękniejsze nadzieje i marzenia. Przybył nieco wcześniej przed obiadem i zastał Cecylię przy fortepianie.
Ukończyła właśnie grać jedną z jego kompozycyi i nagle, jakby ją coś tknęło, wstała, podeszła do okna i spostrzegła nadchodzącego młodzieńca.
Döhler zauważył, że żywiła dla niego wielką cześć i podziw, co podnieciło jego próżność i zacieśniło jeszcze silniej węzły sympatyi dla uroczego dziewczęcia. Ona poprosiła go, by co zagrał — przystał na to chętnie, odtwarzając własną kompozycyę, tę samą, której ona dopiero co sama próbowała. Gdy ukończył, szepnęła z westchnieniem:
— Ależ to jest zupełnie coś innego, czego ja nigdy nie potrafię, a co, mimo wszystko, odczuwam w zupełności.
— Prawdopodobnie brakuje pani jeszcze należytej wprawy.
— Nie inaczej.
— A zatem może pani weźmie mnie na nauczyciela?
— Żartuje pan. Sprzykrzyłoby się panu wkrótce z taką kapryśną i nieposłuszną uczenicą.
— Właśnie dlatego obstaję przy swojem żądaniu. Będzie to dla mnie wielkiem zadowoleniem.
Cecylia patrzyła milcząco w ziemię.
— Doświadcza mnie pani?
— Ależ, nie!
— Kiedyż więc mam się jawić?
— To zależy wyłącznie od pana.
— W takim razie będę przychodził co dzień. Po obiedzie wyszli obaj panowie na terasę za domem, z której roztaczał się wspaniały widok na olśniewające jezioro i wspaniały wyżynny krajobraz w dali. Słońce kryło się właśnie za horyzontem, rzucając złocisto-krwawe blaski na całą okolicę. Stary palił fajkę, Döhler papierosa, a Cecylia krzątała się około sporządzenia czarnej kawy.
— Co to za budynek? — zapytał Döhler, wskazując na rodzaj templum, wznoszącego się na wysepce w środku niedużego jeziora.
— To rezydencya księżny Leonidy C. — odpowiedział mu radca.
— Niech się pan jej strzeże — zauważyła Cecylia. — Jest to dyablica, Wenus, która potrafi każdego Tannhäusera zakuć w łańcuchy.
Prawdopodobnie w łańcuchy złote...
— O nie, w zwykłe, żelazne kajdany niewolnicze.
Kiedy z poza kasztanowych i cytrynowych gajów wyszedł na niebo księżyc, przypomniał muzyk Cecylii obietnicę przejażdżki po jeziorze.
— Uprzedza mnie pan — odrzekła Cecylia — w tej chwili miałam zamiar zaproponować to panu.
— Rozumie się, ma pani zdolnego gondoliera, zresztą jest dosyć widno — zauważył Döhler.
— Oh, bynajmniej. Gondolierem jestem ja sama.
Radca pozostał w domu, podczas gdy oboje młodzi udali się przez ogród ku jezioru, gdzie chybotała się na łańcuchu nieduża łódka. Usiedli w niej wygodnie i Cecylia, chwyciwszy wiosła, pchnęła łódkę na fale. Mknęli szybko ku jasnej księżycowej mgle na pełne jezioro i gdy byli już spory kawał od brzegu, Cecylia poczęła śpiewać. Posiadała dźwięczny, srebrny, sopranowy głos, który drżącą kaskadą rozchodził się po falach w ciszę wieczoru. Pieśń była rzewna i piękna — »Łzy« Schuberta.
Przybijając niebawem z powrotem do brzegu, płynąc w cieniu, wzdłuż zwieszających się nad wodę wierzb i białych topoli, spostrzegli drugą łódkę, w której siedziała jakaś dama w fantastycznym kostyumie. Za jej zbliżeniem się spostrzegł Döhler bardzo piękną twarz nieznanej kobiety, o orlim nosie i czarnych, błyszczących oczach.
— Księżniczka C. — szepnęła Cecylia.
Gdy się rozminęli, zauważył Döhler.
— Była to zapewne kiedyś niezwykła piękność.
— Księżniczka posiada ją jeszcze i dzisiaj — odpowiedziała dziewczyna. — Kobiety przecie są piękne tak długo, dopóki mężczyzn podbijać potrafią.
— Dla mnie wydaje się ona czemś osobliwem.
— Właśnie ta osobliwość demoniczna tej kobiety sprawia, że mężczyźni szaleją za nią.
Döhler zmarszczył brwi i zamilkł. Słychać było tylko monotonny plusk wioseł.

∗                    ∗

Döhler nie mylił się. Księżniczka wywarła na nim nieokreślone wrażenie. Mimowoli począł o niej myśleć, miał ciągle przed oczyma jej postać i czuł na sobie demoniczny jej wzrok. Odczuł go jeszcze potężniej następnego dnia, zobaczywszy się oko w oko z piękną boginią w lasku kasztanowym. Szedł, spoglądając od czasu do czasu z rozkoszą na kwieciste kobierce i igrające wśród liści jasne promienie słońca. Ona zdążała powoli konno, pogrążona w marzeniu i zapatrzona w słoneczną dal. Była w obcisłym, aksamitnym kostyumie sportowym, który uwydatniał linie jej postaci w całej okazałości. Na głowie miała aksamitną, lekką czapeczkę, z wystającem do góry strusiem piórem. Z postawy jej i ruchów przebijała prawdziwa królewskość.
Przejeżdżając obok Döhlera, ocknęła się nagle, rzuciła nań wzrokiem, który, jak się zdawało, przeszył artystę nawskróś. Po raz pierwszy w życiu poczuł młodzieniec podobny wzrok na sobie i uległ mu. Zdawało mu się, że sięgnął on do najskrytszych tajników jego duszy, że naprężył sieć nerwową, jak stroiciel fortepianów struny instrumentu, by na nim zagrać wedle woli i upodobania. Instynktownie odgadł grożące niebezpieczeństwo i przyspieszył kroku, by się czemprędzej oddalić. Nie zauważył wcale, że zatrzymała się na siodle i długo za nim patrzyła.
Później wstydził się sam przed sobą i czynił sobie wyrzuty, że jak sztubak dał się opanować w ten sposób bojaźni. Nie opowiedział więc nikomu, a tembardziej Cecylii. Przeczuwał bowiem, że wyśmiałaby go z pewnością. Jak gdyby wcale nic nie zaszło, odwiedzał on co dzień skromny domek rodaków, dawał Cecylii lekcye, wieczorem bawił się z nią w ogrodzie lub urządzał wycieczki na jezioro. Pewnego wieczora, gdy szybowali leciuchno i powoli daleko na jeziorze, Cecylia zapytała go:
— Pan nie jest szczery, panie Döhler.
— Ja? Ależ muszę temu zaprzeczyć...
— Spotkałeś się pan z księżniczką i nie powiedziałeś mi pan o tem ani słowa.
— Uważałem to za rzecz tak błahą, że nie warto wcale o tem wspominać.
— A jednak... widzi pan... księżniczka dopytywała się właśnie o pana...
— Zasięgała informacyi u pani?
— Pośrednio, przez pewną kobietę ze wsi, która jest podobno jej powiernicą. Niechże się pan ma na baczności. Rozpoczyna się bowiem dzikie polowanie na pana, a że myśliwa, jak dotychczas każdą zwierzynę upolowała, jest uzasadniona obawa, że skoro zagięła parol na pana, uda się jej zamiar z pewnością.
A z drugiej strony dorzucił do tych słów radca, uśmiechając się łagodnie:
— O! Pan ma szczęście u kobiet...
— Nie wiedziałem o tem wcale.
— Zwrócił pan na siebie uwagę księżniczki i to wystarczy ku temu, aby była nieunikniona awantura.
— Proszę państwa, ja wcale podobnych przygód nie szukam....
— Eh, bądź co bądź, jest to kobieta bardzo piękna i wielka pani. Widziała ona u swoich stóp wszystkich niemal najsławniejszych ludzi Europy, nie wyłączając Napoleona III.
— Podobne kobiety są mi zupełnie obojętne.
— W takim razie jest uzasadniona obawa, że jeżeli panu nic się nie stanie, to — tu zniżył głos aż do szeptu — stanie się coś złego osobie, która pana kocha, jeżeli tylko oczywiście księżniczka dowie się o tem.

∗                    ∗

Tego samego wieczoru, gdy Döhler wrócił do osteryi i wszedł na werandę, ujrzał nagle wyniosłą, królewską postać, oczekującą na niego. Była to księżniczka. Poznał ją odrazu po układzie głowy. W tej chwili księżyc oświecał również, jak przy pierwszem spotkaniu, jej piękną, bladą twarz. Stanęła przed nim jak wryta i tylko z oczu jej sypały się iskry.
— Czemu pan mnie nie odwiedzi? — zapytała go wreszcie z pewnym odcieniem wyrzutu.
— Przepraszam, z kim mam zaszczyt?
— Komedya, mój panie. Zna mnie pan równie dobrze, jak ja pana. Wie pan również, że interesuję się artystami i sztuką. Zabieram więc pana z sobą. Proszę!
Chwyciła go pod ramię i uprowadziła, jak jakiego złoczyńcę. On szedł za nią bezwiednie, jak w śnie hypnotycznym, oczarowany zupełnie despotyzmem i magicznym wpływem tej osobliwej kobiety. Oboje milczeli, idąc. On tylko odczuwał przyspieszone bicie serca i drżał pod wpływem dotknięć jej ramienia, gdy się na nim oparła.
— Zdaje mi się, że pan się mnie boi — rzekła księżniczka z uśmiechem.
Döhler nie odpowiedział nic. Doszli tak nad brzeg jeziora, gdzie oczekiwała ich bogato udekorowana gondola. Gondolier, ubrany w liberyę, o barwach takich samych, jakie nosiła księżniczka, pomógł im wsiąść i odbił od brzegu.
— Nie jesteś szarmanckim, mój maestro — ozwała się księżniczka, gdy usiedli na miękkich, bogato tkanych poduszkach gondoli — prawdziwy niemiecki niedźwiedź.
— Daruje pani — wycedził zmieszany — czem zawiniłem?
— Obowiązkiem pańskim było wnieść mnie na rękach do gondoli.
— Nie mogłem przecież odważyć się na to.
— No, no, zaczekaj pan — zawołała — jesteś pan w mojej mocy. Zacznę pana tresować...
Döhler milczał. Ten typ kobiety imponował mu niemało. Wiedział o tem, że jest w jej ręku zabawką, a mimo to nie mógł zebrać sił, aby się oprzeć, ba nawet znajdował pewne upodobanie w tego rodzaju pozycyi, to jest w pozycyi niejako niewolnika zagadkowego sfinksa.
Wkrótce dobili do brzegu wysepki, na której z pośród drzew wyzierał marmurowy pałacyk, podobny do świątyni pogańskiej, wyglądający w świetle księżyca jakby był zbudowany z mgieł i oparów, a jakoby miał służyć za więzienie jakichś błędnych rycerzy i średniowiecznych trubadurów.
Tymczasem »niedźwiedź« okazał pierwsze symptomy rozpoczynającej się tresury, chwycił bowiem wpół uroczą księżniczkę i wyniósł ją z gondoli, a następnie sam podał jej ramię.
— Przekonuję się, że jesteś pan bardzo pojętny — zauważyła z uśmiechem, podczas gdy przechodzili przez ogród, dążąc nad brzeg malutkiego jeziora wewnątrz wysepki.
Tu przedstawił się oczom muzyka zachwycający, nigdy niewidziany obraz, pełen niewysłowionej poezyi. W pośrodku, z srebrzystej tafli jeziorka, z pomiędzy drzew egzotycznych wznosił się nieduży budynek w formie pogańskiej świątyni, zbudowany z białego marmuru. Było to jakieś uroczysko poezyi z mitologii greckiej, zaklęte w rzeczywistość.
Na skinienie księżniczki wsiadł z nią Döhler do małego czółenka i za chwilę znaleźli się w czarownem ustroniu, wchodząc po kilku stopniach, ocienionych drzewami pomarańczowemi i cyprysami, na górę, gdzie wejścia strzegł posąg Apollina w otoczeniu Muz. Wnętrze czarownej tej świątyni składało się z jednej tylko ubikacyi, przydzielone na dwie połowy zasłoną i dywanami perskimi.
W pierwszej znajdował się na środku wspaniały fortepian. Przy ścianie był kominek, w którym żarzyła się cała kłoda drzewa, obok stałą otomana z kilkoma fotelami wokół. Ubikacya była oświetloną jedynie promieniami księżyca, które padały z góry i posrebrzały przedmioty, czyniąc je podobnemi do mar jakichś fantastycznych, a blask kłody gorejącej dodawał tej poświacie groźnego zabarwienia.
Księżniczka odłożyła płaszcz i welon, wyciągnęła się na otomanie i ozwała się do muzyka tonem władcy:
— Graj pan!
I mistrz usiadł przy fortepianie i począł grać.

∗                    ∗

Na drugi dzień udał się Döhler na lekcyę jak zwykle, ale nie szło mu jakoś. Był smutny i roztargniony. Po ukończeniu lekcyi, usiadł bezwiednie do fortepianu i począł improwizować, zapomniawszy się zupełnie, jakby we śnie jakimś będąc. Cecylia, usunąwszy się w kąt, słuchała improwizacyi z potęgującą się uwagą. Zdawało jej się, że słyszy wspaniałe pieśni Heinego, współbrzmiące z tonami skrzypiec Paganiniego. Z gry Döhlera przebijała się pewnego rodzaju spowiedź, czy skarga, jakiś smutny epos cierpiącej, ludzkiej duszy, zawieszonej między niebem a ziemią.
Była to jakaś osobliwa podróż samotnego wygnańca po dzikich niedostępnych górach i edeńskich polach. W przepięknym zakątku świata, słodka jakaś sielanka Pastusza, która wyradzała się nagle w piekielny szum skrzydeł, wstającego z płomieni demona. Nieszczęśliwy broni się jeszcze, lecz wpada bezsilny w wir dzikiej namiętności i w końcu zwycięża przeznaczenie. Jakaś silna, brutalna ręka chwyta go wreszcie i rzuca w morze ognia i płomieni.
Ucichły tony. Oboje milczeli chwilę, poczem ozwała się Cecylia:
— Pan był u księżniczki.
Milczenie.
— Niech się pan nie wypiera. Ona wciągnęła już pana w swoje sieci, broni się pan jeszcze, ale siły panu już brak.
Döhler potrząsnął głową, jakby chciał temu zaprzeczyć.
— Tak, tak przyjacielu — mówiła dalej cicho i smutno — jesteś zgubiony bezpowrotnie.
Muzyk zerwał się z krzesła, chwycił kapelusz i laskę i wybiegł. Biedna dziewczyna patrzyła za nim długo, potem ukryła twarz w dłoniach i poczęła cicho płakać.

∗                    ∗

Gdy o zachodzie słońca Döhler przybył do księżniczki, zastał ją oczekującą przed pałacykiem na marmurowej ławce.
— Byłeś pan u młodej dziewczyny, Niemki — ozwała się na powitanie, rzucając nań piorunujące spojrzenie.
— Tak jest, byłem.
— Pan więcej już tam nie pójdzie.
— Dlaczego?
— Dlatego, że ja nie chcę, że ja tak panu rozkazuję.
Döhler milczał. Wszystko się w nim burzyło na tego rodzaju absolutną tyranię, o której niedawno pojęcia nawet nie miał. Bronił się więc wszelkiemi siłami przed tą demoniczną kobietą, ale ona była silniejszą od niego i przyzwyczajona do zwyciężania.
— Pan jeszcze gryzie wędzidła — ozwała się po krótkiem milczeniu, z ironicznym uśmiechem — ale to panu nic nie pomoże. Mam pana w swojej mocy i gdyby szło o zwrócenie panu wolności, długo musiałabym się namyślać.
— Widocznie nie miała pani nigdy nic do czynienia z mężczyzną — odparł na to. Była to ostatnia próba oporu.
— Przeciwnie, mój panie, nigdy nie miałam przyjemności ujarzmiać słabeuszów, tak samo, jak przy spokojnem morzu nie lubię wsiąść do łódki, albo na łagodnego konia. Ja lubuję się w niebezpieczeństwach, w burzy i przeciwnościach. Jestem w swoim żywiole, jeśli wchodzę w kolizyę z obcą mi nieokiełzaną naturą. I strzeż się pan tylko poddać się zawcześnie. Przyniosłoby to ujmę memu zwycięstwu.
— Co panią popycha tak gwałtownie do wtargnięcia w moje życie?
— I pan się jeszcze o to pyta? Miłość, namiętność; świadomość, że pan jest genialnie uczuciową pokrewną mi naturą, wreszcie przeświadczenie, że pragnę tylko twojego szczęścia, że talent pański przepadłby wśród gawiedzi, podczas gdy ja pana jeszcze nie rozumiem i wyniosę pana własną siłą ponad tłum szary na wyżyny nieśmiertelności.
— Pani jest istotnie dyablicą.
— Możliwe, ale czy pan mnie wcale nie kocha?
— Tego nie wiem.
— Pan mnie kocha.
— Może nienawidzę panią, jak nikogo na świecie.
Księżniczka wybuchnęła śmiechem.
— Oczywiście, tak jest, pan mnie nienawidzi, ale dlatego tylko, że mnie kocha i że ta miłość oplątała pana zupełnie i oddała w moje ręce.
— Co do tego, to myli się pani trochę.
— Dosyć już tego — wybuchnęła księżniczka, marszcząc brwi — ja rozkazuję, a pan musi słuchać. A więc przedewszystkiem wsiądź pan natychmiast do mojej gondoli, jedź do G. Skalza, wyrównaj rachunek, zabierz manatki i wracaj z nimi tutaj. Mam tu właśnie domek, który zamieszkasz. Muszę pana mieć blizko siebie.
Döhler wahał się.
— Naprzód! — zerwała się księżniczka — czy pan spełni mój rozkaz natychmiast?
Spojrzał na nią z wyrazem głębokiej nienawiści, ale nie wytrzymał jej wzroku. Opuścił bezwładnie głowę i udał się na brzeg, gdzie oczekiwał go już gondolier.
Znalazłszy się w swojej izdebce w osteryi, walczył z sobą chwilę raz jeszcze, w rezultacie spakował manatki i napisał list do księżniczki, który miał zamiar wręczyć gondolierowi. Postanowił bowiem uciec natychmiast do Medyolanu i dalej na południe, ale — z oddali patrzyły nań ogniste, dyabelskie oczy i zmuszały do uległości i posłuszeństwa. Podarł więc list w kawałki, napisał drugi, podarł i ten i wrzucił do pieca, a nakoniec wyszedł i skierował kroki w kierunku jeziora, gdzie oczekiwał go gondolier, nucąc miłosną pieśń ludową.
Wpół godziny później przybił gondolier do schodów marmurowego pałacyku. Z nastaniem wieczoru spoczywała księżniczka na otomanie w oświeconej z góry światłem księżycowem świątnicy, co przypominało malowidła pompejskie, a mistrz czołgał się u jej stóp. Demon zwyciężył...

∗                    ∗

Minęła zima i nadeszła wiosna, a Döhler nie spotkał się wcale z uroczą Cecylią. Księżniczka zawojowała go w zupełności. Tylko w jej towarzystwie wyjeżdżał konno na przejazdżkę po gajach cyprysowych, albo wypływał w gondoli na jezioro.
Ludzie opowiadali, że księżniczka poślubiła go potajemnie i było to zupełnie możliwe, albowiem wszystko, co słyszano o tej ciekawej parze, potwierdzało tę pogłoskę. Udzieliła mu też więcej wolności, niż niektórym poprzednikom. Świadczyło to, że miała do niego pewne zaufanie. Widywano go więc często następnej jesieni błądzącego wśród winnic i gajów, a czasem nawet zabłądził do osteryi.
Pewnego posępnego wieczoru, gdy wracał przez gaj, spotkali się nagle oboje: Döhler i Cecylia. Cofnąć się obojgu było już zapóźno. Dziewczyna pobladła i jedną rękę złożyła na sercu, obawiając się zapewne o nie; z niebieskich dużych oczu trysnęły łzy. Döhler ujął jej rękę i stali tak długą chwilę, patrząc na siebie w milczeniu i smutku, poczem rozeszli się nie zamieniając ze sobą ani jednego słowa.
Wieczorem puścił Döhler wodze swojej fantazyi i począł improwizować na fortepianie, podczas gdy księżniczka przechadzała się po pokoju zwolna, bez szelestu, na miękkich perskich dywanach. Nagle przystanęła, skrzyżowała ręce na piersiach i odezwała się:
— Co się tobie stało? Nie jesteś szczęśliwy. Nie chcę więc być twoim katem i jeżeli życie na wolności jest ci milsze, niż u mego boku, to możesz odejść w tej chwili.
— Leonido? Co ty mówisz?
— Ależ jestem pewna, że mnie opuścisz. Uczyń więc to zaraz, natychmiast.
— Natychmiast?
— Tak.
Opadła na fotel i obróciła się doń plecyma, ale on nie miał wcale zamiaru jej pożegnać. Padł przed nią na kolana, objął jej stopy i począł błagać, jakby skazaniec o ułaskawienie, aż wreszcie pozwoliła mu dźwigać dalej kajdany niewoli.
Minęły lata. Oboje wyjechali nagle na Wschód. Przez długi czas pałac stał pustką. Wreszcie widziano znowu księżniczkę wiosłującą po jeziorze w towarzystwie maestra, który schudł, postarzał się i stracił blask w oczach.
W parku była grupa cyprysów. Tu lubiał Döhler przesiadywać godzinami i marzyć.
— Pragnąłbym tu być pochowanym — ozwał się pewnego razu do księżniczki.
Życzeniu jego stało się zadość następnej wiosny. Iskra życia zgasła i duch jego genialny uleciał w lepsze światy, a powłoka ziemska spoczęła na wieczny sen w cieniu cyprysów nad błękitnem jeziorem.



Asma.

Zdarzyło się to w jednym z krajów koronnych Austryi, w wielkiem, na poły słowiańskiem mieście, gdzie wówczas, jako młody oficer, należałem do załogi.
Dyrektor miejscowego teatru ogłosił sążnistymi plakatami, że zamieni swoją świątynię Melpomeny w olbrzymie orfeum, zatrudniając oczywiście cały personal teatralny, do którego zaliczała się niezwykła piękność, w osobie diwy Asmy Roganow.
Dyrektor, bawiąc nieraz w naszem towarzystwie w kasynie, opowiadał o niej niestworzone rzeczy. Z jakiej pochodziła narodowości, trudno byłoby dociec. Mówiono, że była Rosyanką. Były jednak czasy, kiedy w świecie artystycznym i teatralnym dominowały nazwiska wyłącznie francuskie lub włoskie, potem nastała moda angielszczyzny, dalej na pierwszy plan wysunęli się artyści i muzycy Polacy, nareszcie przyszła kolej na Rosyan. Autorowie niemieccy podpisywali się: Samarow, Szubin i t. p., a mistrzowie areny i trapezu szli za ich przykładem, przybierając słowiańskie, modne nazwiska.
Zawdzięczam to uprzejmemu dyrektorowi, który swoich przyjaciół i wielbicieli sztuki wtajemniczał w zakulisowe sprawy, że poznałem osobiście Asmę, nim jeszcze wystąpiła publicznie.
Już pierwsze moje wrażenie było pewnego rodzaju rozczarowaniem. Asma przedstawiała się jako silna, dobrze rozwinięta kobieta, otyła i podstarzała, ale mimo to jeszcze piękna. Co do właściwości zewnętrznego wyglądu, to z rysów sądząc, mogła ona pochodzić zarówno z Rosyi, jak i z któregokolwiek miasta północno-niemieckiego, ponieważ i nad morzem Północnem można spotkać podobne typy kobiece z okrągłą, pełną twarzą, małym, zadartym nieco noskiem i wspaniałą figurą. Uwagę moją zwróciły przedewszystkiem białe, potężne zęby, jak u drapieżnego zwierzęcia i duże, czarne oczy, które błyszczały jak dwa ogniki i posiadały moc prawie hypnotyczną, jaką odznaczają się naprzykład poskromiciele dzikich zwierząt w menażeryach.
Mąż jej, o nazwisku francuskiem, był nizkim, niepokaźnym, chudym człeczyną, prawdopodobnie mieszkaniec Południa. Mówił bardzo powoli, gestykulował przytem bardzo komicznie ale mimo to opowiadaniami swemi o rozmaitych smutnych i wesołych przygodach i awanturkach umiał wybornie bawić towarzystwo i był z tego powodu chętnie widziany.
Następnego dnia odbyło się pierwsze przedstawienie. Już podczas pierwszego występu Asmy Roganow można było się przekonać, że pompatyczne plakaty były może nawet za skromne wobec fenomenu, jakim była ta gwiazda cyrkowa. Przedewszystkiem była to kobieta, która nas wszystkich do żywego zainteresowała. Z nieforemnej gąsienicy wydobył się od jednego uderzenia wspaniały motyl. Kiedy mąż zdjął jej z ramienia futro i ukazała się w swoim kostyumie ćwiczebnym, mieliśmy przed oczyma idealnie piękną, postać, wobec której wszystkie marmurowe posążki bożków były marne.
Popis jej był oczywiście ogromnie interesujący i zachwyt publiczności potęgował się z każdą chwilą aż do kulminacyjnego punktu programu. Asma wspięła się po linie na trapez który zawieszony był wysoko u sufitu, podczas, gdy mąż jej prawie na drugim końcu sali, bo na galeryi, stanął na wystającej desce, gotów do skoku. Asma tymczasem chwyciła jeden trapez w zęby, dała znak... Na sali zaparły się wszystkie oddechy. Zdawało się nawet, że przestały bić serca. Oto mały Francuzik wykonał skok przez salę tak, że chwycił się rękami trapezu, który trzymała żona w zębach na lince i zawisł... Zerwała się w tej chwili istna burza oklasków, która prawie do końca przedstawienia nie ustawała, bo Francuzik wykonywał na trapezie karkołomne prawie sztuki, zdany na łaskę lub niełaskę żony, która trzymała trapez jedynie w swoich pięknych... ząbkach.
Na następne przedstawienie ogłoszono afiszami zapasy atletyczne. Mistrzynią była tu oczywiście Asma, wzywająca wszystkich czujących się na siłach do walki zapaśniczej. I oto w całem mieście znalazł się tylko jeden śmiałek, nauczyciel gimnastyki, mężczyzna bardzo silny i zwinny.
Szmer podziwu przeszedł przez salę, gdy na arenie ukazała się wspaniała kobieta w trykotach, mająca zamiast fartucha skórę pantery, a tuż obok oczekiwał jej przeciwnik. Mimowoli przychodził na myśl obraz Brunhildy, królowej Islandyi, stojącej naprzeciw rycerza, niewiadomo tylko: Zygfryda czy Gunthera.
Zaczęła grać muzyka, jeden ze znanych sportowców, spełniający rolę jury dał znak i oboje przeciwnicy przystąpili do siebie. Asma ze swojemi błyszczącemi, jak ognie, oczyma, robiła wrażenie dzikiego zwierza, który znienacka zaczaja się na upatrzoną ofiarę. Nagle w okamgnieniu chwyciła zapaśnika i położyła go odrazu. To samo powtórzyło się jeszcze dwa razy.
Dziwne było u tej kobiety i zagadkowe to, że na arenie przed publicznością wyglądała jak istna lwica, jak demon jakiś potężny, a po przedstawieniu, podczas kolacyi, każdego razu była obojętna, zimna, prawie apatyczna i nie biorąca udziału w ogólnej zabawie. Wytworzył się wkrótce cały zastęp jej wielbicieli, lecz ona trzymała się zdaleka, pełna powagi i dumy, niedostępna dla nikogo. Raz tylko była trochę podniecona, gdy w towarzystwie ukazała się piękna śpiewaczka operetkowa, którą mąż jej począł kokietować. W spojrzeniach jej dostrzedz można było wówczas dziwny błysk, którym gotowa była zasztyletować kogokolwiek, ktoby godził na jej szczęście.
Pewnego wieczoru, gdy nie było przedstawienia, spotkałem przypadkowo Asmę, przechadzająca się w pobliżu teatru. Starannie zawelonowana i okryta długim płaszczem, przeszła obok mnie, jak anioł zemsty. Mimowoli zatrzymałem się, patrząc, jak skryła się za drzewo i utkwiła wzrok w kierunku alei. Poszedłem po chwili dalej i spotkałem niebawem jej męża. Prowadził pod ramię piękną diwę operetkową... I ci oboje nie poznali mnie. Wróciłem się i poszedłem powoli za gruchającą czule parką. Oboje nie przeczuwali niczego, nie widzieli, jak z za drzewa wysunęła się Asma i szła ich śladem w pewnem oddaleniu. Na widok tego przeszedł mnie dreszcz, taki sam, jak wówczas, gdy stała na trapezie i dawała znak mężowi do karkołomnego skoku.
Następnego dnia była niedziela.
Ogłoszono wielkie przedstawienie, na które zleciała się cała zgraja. W pierwszej części przedstawienia miały być zawody atletyczne, w drugiej olbrzymi skok. Tym razem Asma stawała do zapasów z pewnym zawodowym atletą, który umyślnie w tym celu przybył z Tryestu.
Spokojnie, jak zwykle, z miłym uśmieszkiem na ustach, wystąpiła Asma naprzeciw atlety i w chwili, gdy go chwyciła, w oczach jej błyszczał dziwny ogień, któremu nie mógłby się oprzeć może nawet sam dyabeł. Oczywiście i tym razem zwycięstwo było po jej stronie. Ilekroć kładła zapaśnika na obie łopatki, czyniła wrażenie dzikiego zwierza. Za ostatnim razem zaś nie omieszkała postawić stopy na piersi zwyciężonego, uśmiechając się przytem pół szyderczo, a pół... licho wie, jak to określić.
Tak samo spokojnie i poważnie wyszła za drugim razem na scenę w towarzystwie swego męża, który usługiwał jej przy zdjęciu futra. Potem wspięła się po linie na trapez i usiadłszy na nim, poczęła się uśmiechać do publiczności, rozentuzyazmowanej jej produkcyami i osobistym wdziękiem. W tej chwili mąż ukazał się po przeciwnej stronie na desce. Ozwały się tony muzyki... Asma uśmiechnęła się znowu, ale nie jak zwykle, lecz dziwnie dziko i groźnie... Nagle dała znak mężowi...
Cisza przerażająca przez moment, a potem jeden równobrzmiący okrzyk przerażenia z piersi tysięcy.
Bez żadnego wzruszenia spojrzała Asma na dół, gdzie leżał jej mąż zmiażdżony prawie odrazu, bez ducha... Spokojnie zesunęła się po linie na dół, zarzuciła futrzany płaszcz, gotowa do odejścia. W tej chwili wyszedł na scenę dyrektor i oznajmił jej nieszczęście.
— Wiedziałam, że tak będzie — odrzekła z zimną krwią, brwi nieco marszcząc — pił dzisiaj wiele i stracił sprawność umysłu. Powiedział mi to zresztą sam.



Druga młodość.

Poznałem ją, gdy jeszcze była panienką na prowincyi. Wówczas, przed laty, przebywałem w tej okolicy u znajomych celem polowania. Okolica ta górzysta, leśna, obfitująca w rozmaitego rodzaju dziczyznę, do tego stopnia, że nieraz spotykało się lisa, albo wilka o jakie sto kroków od zająca, albo od szeregu dzikich gęsi, pływających spokojnie po stawach, jakich tu również nie brakło.
Stary baron, jej ojciec, wysłużony pułkownik, przyjął mnie bardzo życzliwie i zaprosił do częstych odwiedzin na przyszłość, z czego oczywiście nie omieszkałem skorzystać i byłem częstym gościem w uroczym, małym zamku, którego mury i wieżyce, oplecione bluszczem, gotyckie okna, balkony i kręte schody, przypominały górzystą krainę Szkocyi.
Bernardyna była jedyną córką barona, a że matka jej dawno odumarła, więc młoda dziewczyna sprawowała rządy gospodyni, nie zaniedbując wszakże rozrywek prawdziwej amazonki. Jeździła konno wspaniale, strzelała celnie, jak opryszek, wiosłowała wreszcie tak, że budziła istny podziw zręcznością i odwagą. A była przytem istną pięknością. Postać o wspaniałych liniach posągowych, twarz owalna, świeża, usta koralowe, oczy duże, niebieskie, włosy jasnoblond, bujne, złożyły się na obraz pełnej młodości i piękna.
Byliśmy ze sobą przyjaciółmi, nic więcej, ale jej miękkie, dystyngowane ruchy, czy to na koniu, czy na przechadzce, czy w saloniku, jej uśmiech, jej wdzięk, budziły we mnie uczucia bardzo wiele mówiące. Niestety, nie ja jeden tonąłem w zachwycie. Szczęśliwy był Marceli, który jej prawie na krok nie odstępował podczas polowania i przejażdżek, pełniąc u jej boku funkcye pazia, albo raczej wiernie oddanego sługi.
Można było odrazu odgadnąć, że oboje kochali się, może nawet do szaleństwa. Była to jednak miłość taka sobie młodzieńcza, żywiołowa, nie krępowana rozsądkiem. Oboje wiedzieli zresztą bardzo dobrze, że nigdy się nie pobiorą, ponieważ przyjaciel mój, Marceli, był ubogi, a tylko wiekiem jej równy. Oni jednak na to bynajmniej nie zważali. Bernardyna była wolna, nie miała ani matki, ani ciotki, ani guwernantki, któraby śledziła jej kroki. Wykorzystywała więc dziewczyna swą wolność i dała się porwać, samochcąc, potędze miłości, która uczyniła ją szczęśliwą. Młoda dusza rozkwita; jak kwiat do słońca...

∗                    ∗

Znałem ją jako piękność niezwykłą i dlatego, gdy po latach kilkunastu spotkałem ją w Paryżu, doznałem bardzo przykrego uczucia... Była zamężna od lat czterech i wyglądała na trzydziestkę. Piękność jej i młodość poszły na marne odrazu, z powodu pierwszego dziecka, a może zresztą i z innego powodu. Wyszła zamąż, bo życzył sobie tego ojciec. Mąż jej, hrabia Ronstan, był dyplomatą. Posiadał wiele orderów i mało... włosów, ale za to twarz jego zdobiły prześliczne angielskie bokobrody. Starszy od niej o lat dwadzieścia, poważny, elegancki, dumny, w słowach i ruchach ograniczony, był doskonałym typem wielkiego pana. Zdaje się, że na świecie nic go nie interesowało, nie miał pociągu do żadnych zabaw i sportów. Jeżeli należał do Jockey-Clubu i grał tam czasem w karty, jeżeli miewał stosunki z kosztowną przyjaciółką, która przedtem zabrała pewnemu rumuńskiemu księciu majątek i imię, to czynił to wszystko jedynie dlatego, że należało to do... dobrego tonu. Z tych samych przyczyn utrzymywał stajnię rasowych koni i nie opuścił żadnych wyścigów.
Bernardyna zaś nabrała zupełnie przeciwnych manier. Ziewała nieustannie, nawet w teatrze, nawet u krawcowej, podczas konferencyi nad nową, najmodniejszą suknią.
Wydała mi się wyższa, niż przedtem. Postać jej wzrostu, mniej więcej średniego, wydłużyła się, schudła. Gdy się wydekoltowała, ramiona jej przybierały formę dwóch znaków zapytania i wydłużały się nad miarę. Najlepsza szminka nie zdołała ukryć na jej twarzy licznych piegów i plam. Była to twarz o mało co niepodobna do oblicza zabalsamowanej przed sześciu tysiącami lat księżniczki egipskiej. Oczy jej przygasły, jak płomyk w dogorywającej lampie, a uśmiech, ongiś tak czarowny, przemienił się w coś groźnego i smutnego bez granic.
W przeciwstawieniu do niej, hrabia był uosobieniem uprzejmości, ona jednak nie miała nic dla niego prócz urywanych, opryskliwych półsłówek, giestów zdenerwowania, niechęci i spojrzeń, oznaczających nietajoną nienawiść.
A mimo to była to — jak się zwykle mówi — cnota chodząca. Nie można jej było zarzucić nawet najmniejszego błędu; nie mówiono o niej wcale, nie interesowano się nią, jakby wogóle nie istniała. Czasem, gdy wyszła na przechadzkę, podziwiano jej kosztowną toaletę, jej samej... nie raczył nikt zauważyć.
Widziałem ją raz w lasku, gdy jechała konno. Tańczyła na siodle, jak małpa na grzbiecie pudla. To już nie była ta, która budziła ongiś we mnie tyle podziwu, tyle zachwytu! Przepadło wszystko, minęło, utonęło w przeszłości, w pyle archiwalnym, jak statuy Canovy, obrazy Tycyana, jak elegie rzymskiego Göthego... Minęło wszystko bezpowrotnie!

∗                    ∗

W dwadzieścia lat później spotkałem hrabinę w pewnej miejscowości kąpielowej w Czechach. Była już wdową. Zmieniła się do tego stopnia, że jej poznać nie mogłem. Było to wieczorem na deptaku. Byłbym ją ominął, gdyby była się nie zatrzymała, i nie ozwała się do mnie:
— Co pan tu robi, zwaryowany człowieku? — zapytała mnie, śmiejąc się z mego zakłopotania, a właściwie zdziwienia. Odmłodniała zupełnie. Nikt nie byłby jej przypisywał więcej lat nad trzydzieści, a mimo to dźwigała na sobie już pełne cztery krzyżyki. Nabrała nieco tuszy, zaokrągliła się w liniach i była z pewnością piękniejsza, niż ongiś za czasów panieńskich. Ta sama natura bachantki, co pod wieczór kwieciem stroi swą głowę, została wyposażona we wszystkie wdzięki kobiety dojrzałej, pełnej piękna i niewysłowionego uroku. Piękną, owalną i świeżą twarzyczkę zdobił uśmiech więcej może niż czarowny, oczy nabrały blasku i życia. Postać cała wogóle posiadała w sobie coś majestatycznego, coś, co mężczyzn podbija, lecz równocześnie nakazuje powagę i budzi cześć, jaką się ma dla wielkich bóstw...
Następnej zimy spotkałem się z nią znowu w Paryżu i podziw mój dla niej spotęgował się niepomiernie. Odmłodniała w istocie i zupełnie na duszy i na ciele. Mimowoli rodziły się w mej myśli pytania, czy ta kobieta zdołała posiąść łaskę indyjskich fakirów, którzy wrócili jej młodość, czy też kąpała się w krwi ludzkiej, na wzór węgierskiej magnatki Elżbiety Nadesdy...

∗                    ∗

Losy zagnały mnie następnej jesieni znowu w okolicę, gdzie zawiązał się niewinny romans pięknej Bernardyny z Marcelim. Jeździłem całymi dniami po kniejach i polach ze strzelbą u boku i pewnego pięknego dnia spotkałem się... z hrabiną Ronstan, wyruszającą właśnie na polowanie.
Zatrzymała konia i podała mi rękę z wielką życzliwością. Przebywała ona wówczas sama w zamku, który przedtem należał do jej ojca.
Po krótkiej rozmowie o tem to o owem, ozwała się do mnie hrabina:
— Chce pan widzieć, jak ja poluję na zające z chartami?
— I owszem — odrzekłem. — Pani wie przecie, że kobiety okrutne interesują mnie ogromnie.
Rozśmiała się z tego wyrażenia, uderzyła mnie lekko cuglami i dała znak do rozpoczęcia nagonki. Wkrótce charty wytropiły zająca i zaczęła się wspaniała gonitwa przez wyrwy, rowy i powalone kłody drzewa.
Warto było przypatrywać się tej pięknej kobiecie, jak z dzikim animuszem, do Scytki dawnej podobna, kierowała wierzchowcem czystej krwi angielskiej, z niesłychaną zręcznością i odwagą. Niebawem zniknęła w lasku brzozowym, a ja udałem się swoją drogą. Następnego dnia jednak ujrzałem ją znowu. Grała w swoim parku w tennisa z kilkoma paniami i panami, zaproszonymi z sąsiedztwa. Tym razem wprawiały mnie w zdumienie elastyczne, miękkie ruchy jej postaci o liniach pięknych w całem znaczeniu wyrazu. Zauważyłem, że ma tak zgrabną nóżkę, jaka należy do rzadkości. W chwili, gdy trafiała w piłkę, wydawała okrzyk z dziwnym akcentem energii.
I tak przez dłuższy czas ja polowałem, ona polowała również, wiosłowała i zabawiała się w licznem towarzystwie. Nadeszła wreszcie jesień, liście drzew pożółkły, szron każdego poranka pobielał łąki i ścierniska, od północy powiewał coraz ostrzejszy wietrzyk, zwiastując blizką zimę, a hrabina ani myślała o powrocie do Paryża. Było to dla mnie trochę ciekawe, w każdym jednak razie zajmował mnie więcej lis, który, jak mnie poinformował pewien chłop, co noc wychodził na brzeg lasu w pobliżu zamku pięknej hrabiny i można go było łatwo upolować. To też pewnej nocy księżycowej wziąłem strzelbę i udałem się na zasadzkę, kryjąc się w krzakach w pobliżu zamku.

∗                    ∗

Lis wcale nie przyszedł, ale natomiast inna kosztowniejsza zwierzyna wpadła w mą sieć...
Leżałem w trawie za krzakiem. Przedemną rozprzestrzeniała się niewielka łąka, na której kładła się biała poświata księżycowa, a dalej czernił się potężny las.
Nagle otwarła się furtka w parkanie od parku i ukazała się w niej wspaniała postać kobieca. Cicho, ostrożnie zamknęła furtkę, podniosła wysoko jedwabne suknie i zakwefiwszy twarz gęstą, białą woalką, poczęła się zbliżać ku mnie.
Była to hrabina Ronstan.
Szybko i z pewną trwogą przekradła się przez zarośla i stanąwszy o jaki metr odemnie klasnęła w dłonie. Na ten znak wyskoczył z ukrycia tęgi, rosły młodzieniec, liczący najwięcej lat dwadzieścia i padł jej do nóg... Objęła go lubieżnie w ramiona i poczęła pieścić...
A więc zagadka dla mnie wyjaśniona. Poznałem środek odmłodzenia, nie kabała oryentalna, nie kąpiel w krwi ludzkiej, lecz nowa miłość, mniej niewinna, ale szczęśliwsza, niż poprzednia, zwróciła pięknej Bernardynie młodość w całej pełni.



Przyjaciółki.

Po raz pierwszy znaleźli się sami. On siedział przy boku rozkwitającego dziewczęcia na ławce ogrodowej i milczał. Oboje wiedzieli o tem, że się kochają, ale miłość ta była jakby tylko serdeczną ich tajemnicą między nimi. Nie mówili o niej wcale, a tylko zamieniali z sobą od czasu do czasu wymowne spojrzenie.
I on był jeszcze bardzo młody — i wyglądał wobec dziewczyny jak paź. Jej życzliwość i sympatya, wiele mówiące spojrzenie onieśmielały go. Miłość bowiem jest w jego wieku służbą rycerza, śpiewem trubadura, łańcuchem, który dźwiga — niewolnik bez szemrania. Nie wiedząc o tem sam, że każdej chwili gotów byłby nadstawić grzbietu jako podnóżka dla swojej władczyni, wpatrzył się w dal, w jeden jakiś punkt, jakby tam szukał czegoś, coby rozjaśniło jego niewytłómaczoną tęsknotę.
Przyroda uśmiechała się ku niemu z całą okazałością pierwszych dni jesieni. Liście jeszcze nie żółkły. Na dosłonecznej ścianie dworu szlacheckiego dojrzewały rzęśne winogrona i pod nadmiarem owoców wyginały się gałęzie drzew ogrodu. W dali drżały i złociły się na ścierniskach potoki słonecznych promieni, rozlewały się falami po drzewach parku, czepiały się astrów na klombach słoneczników i georginii przed pałacykiem. Błękitu niebieskiego nie plamiła ani jedna chmurka. Jak baldachim rozpościerał się on nad cudnie piękną okolicą, zamkniętą na horyzoncie rąbkiem lasu jodłowego, czyniąc wymarzone zacisze, uroczysko do rajów wymarzonych podobne.
Dziewczyna tego lata dopiero zaczęła nosić długą suknię. Smukła, powiewna jej postać w bieli przypominała lilię; na twarzyczce, o szlachetnych rysach, igrał rumieniec, a duże czarne oczy patrzyły z podziwem na ten piękny świat w rozmarzeniu słodkiem, w półśnie czarownym, podczas, gdy pierś dziewicza wznosiła się i opadała w przyspieszonym rytmie. Na szyi, białej błyszczały perły, jak krople rosy porannej w słońcu. Nareszcie on zdobył się na jedno słowo. Było to jej imię. Przytulił się do niej ramieniem nieco bliżej i mówił:
— Jakże niepojęcie piękny jest ten świat, a mimo to są ludzie, którzy narzekają na Stwórcę, a inni znowu widzą w Jego dziełach pierwiastek zła.
— Masz racyę.
— Może, aby odczuć to piękno, potrzeba być samemu szczęśliwym?
Drgnęła nieznacznie, lecz w tej chwili śmiała się w duchu sama z siebie.
Zamilkli znowu. Czas upływał szybko. Niespostrzegli się nawet, kiedy słońce zaszło i zorza wieczorna ozłociła wierzchołki drzew, a od zachodu poczęły się wyłaniać lekkie chmurki, zaróżowione ostatnimi promieniami słońca i płynęły wyżej na niebo jak łodzie z rozpiętymi żaglami. W gałęziach drzew ozwał się jakiś spóźniony ptak, z pól szedł odświeżający wiew, a z grzęd i klombów wznosiła się falami upajająca woń kwiatów. Wkrótce pojawiła się na trawie i zaroślach rosa, a biała mgła jakby welon tajemniczy, osłoniła leśną okolicę, najeżoną wieżycami starych omszałych zamków.
Młoda dziewczyna patrzyła na chłopca jakby powiedzieć chciała: »wyznaj teraz swą miłość«. Bezwiednie poruszyła się i dotknęła jego rękę. Dreszcz przeszedł przez nią w tej chwili, zarumieniła się i powstała szybko, zamierzając odejść.
Wydała mu się w tej postawie aniołem, który skrzydła roztoczyć ma do odlotu. Wyciągnął więc ramiona i objął ją wpół, podczas, gdy ona patrzyła na niego trwożliwie, z jakimś lękiem. Gdyby był starszy od niej o jakie lat dziesięć, byłby jej odpowiedział takiem samem spojrzeniem, ale on był o wiele młodszym i ubóstwiał ją duszą całą, opanowany przez nią w zupełności.
Ściemniło się. Niebo na zachodzie przybrało barwę bursztynu. Cisza zapanowała dokoła. Można było wyczuć oddech drzew...
— Kochasz mnie? — pytał z niepewnością w głosie, ale nie otrzymał odpowiedzi. Bezwiednie przyciągnął ją ku sobie i poraz pierwszy zbliżył usta do jej ust, na których w tej chwili zamarło ciche westchnienie. Przez park szmer przeszedł tajemniczy i wstrząsnął nimi do głębi. Chwyciła go za szyję i uścisnęła mocno...
Nagle zerwała się, jak wystraszona i pół słowa nie rzekłszy, uciekła od niego. On zdumiony tem stał, chciał biedz za nią, lecz głos jakiś tajemny wstrzymał go, przykuł do miejsca...
Rozdrażniony, smutny wznosił oczy w górę. Ponad wierzchołkami jodeł błyszczała gwiazda wieczorna, a z drugiej strony, ponad horyzontem, wytaczała się na niebo olbrzymia tarcza księżyca. Stał chwilę jak wryty. Fale poblizkiej rzeki szemrały pieśń, tę samą pieśń, którą syreny wabiły Odyseusza.

∗                    ∗

Wewnątrz dworku, w buduarze, który przepychem nie ustępował w niczem tego rodzaju zbytkom haremowym, przechadzała się niespokojnie tam i napowrót wyniosła, dumna i piękna kobieta. Od czasu do czasu zbliżała się do okna, śledząc kroki młodej swojej przyjaciółki, uganiającej po parku. Potem znowu wracała do ulubionego swego zajęcia. Zrywała bezlitośnie kwiatki w wazonach lub chwytała owady i obrywała im skrzydełka, myśląc przytem, czy to istotnie prawda, że piękność jej znika i że kończą się czasy jej podbojów i panowania. A nuż to już koniec... W rozkochanem kobiecem sercu może odtąd, miast miłości gnieździć się będzie rozpacz, ból... Może obok niej przejdzie każdy obojętnie i ani nie spojrzy. A przecie ona przywykła do hołdów i podziwiania.
Była szalenie zazdrosną o swoją przyjaciółkę, młodą i piękniejszą, jak wogóle zazdrosną była zawsze i nienasyconą, wskutek czego liczyła wielu wrogów w osobach byłych swoich powiernic i serdecznych druhiń.
— A więc zobaczymy — szepnęła do siebie przez zęby. — Zobaczymy, o tak!
To mówiąc, dobyła z weneckiej szkatułki duże brylanty, włożyła je w uszy, przewiesiła przez szyję bogatą kolię turecką z czystego złota, na pełną, pulchną rękę włożyła bransoletę, zrobioną w kształcie węża, z rubinowemi oczyma.
Złoty łańcuch, zimny, niemiły w dotknięciu, wywołał w niej dreszcz. Dorzuciła więc do komina kłodę drzewa, otuliła się w futro i podeszła zamknąć okno. W tej właśnie chwili zobaczyła na ścieżce w parku jego... do którego teraz czuła nienawiść. Odetchnęła głęboko, widząc go samego. Raz jeszcze spojrzała w lustro, poczem usadowiła się w fotelu przed kominkiem tak, że była obrócona plecyma do drzwi.
Niebawem wszedł on po cichu, zasuwając za sobą ciężkie portyery. Ona udawała, że go nie zauważyła wcale i dopiero odwróciła głowę, gdy ją drżącym głosem powitał.
— Ach, to pan — szepnęła z uśmiechem.
Przeszedł obok niej aż do okna, o które się oparł plecyma i zauważywszy na jej ustach ironiczny uśmieszek, zadrżał nieznacznie i doznał nieokreślonego uczucia. Nie było to jednak to samo uczucie, jakie wstrząsnęło nim przed chwilą tam, w ogrodzie, u boku młodej dziewczyny, a upojenie, które go opanowywało do głębi, było spotęgowane otoczeniem i atmosferą buduaru. Buduar ten, pełen wschodniego przepychu, wydał mu się, jakby był sporządzony i ozdobiony przez najwybitniejszych artystów.
O, bo w zbytku jest potężna poezya, która przykuwa dusze i ubezwładnia. Ta subtelna, przedziwna woń buduaru kobiecego, czyż nie może się równać z zapachem świeżej róży? Ciężkie portyery, nie dopuszczające pełni światła, dywany perskie i tkaniny wschodnie, które przygłuszają każdy krok, każde słowo zamieniają w szept, nie mają tego samego uroku, co grupy poważnych drzew, kwiatów i omszałe ławki w uroczysku ogrodowem? Wszystko, co otacza tę dojrzałą piękność, tę zwycięską zawsze wdówkę, wydaje się czemś przepięknem, czemś co do marzeń nastraja i budzi dreszcze rozkoszy, a nawet przedsmak bólu i smutku.
Blask płomienia w kominku odbijał się wspaniałymi efektami o jasno-blond włosy uroczej bogini, nadawał kolorytu szlafrokowi aksamitnemu, z którego szerokich rękawów wyłaniały się białe, cudne ramiona i drobne, delikatne ręce. Srebrna poświata księżycowa, wpadająca strugami przez szyby, dopełniała misternych tonów oświetlenia tego wspaniałego zakątka marzeń i miłości.
— No i cóż? Boi się mnie pan? — pytała go z figlarnym uśmiechem. — Boi się mnie pan naprawdę?
W istocie jednak, nic innego, jak tylko obawa trzymała go niby na uwięzi u okna i tamowała wyrazy w krtani.
— Niechże się pan zbliży — mówiła dalej. — Proszę mi powiedzieć, z czem się zwierzyła przed panem tamta mała. Wiem przecie, że się kochacie jak dwoje dziatek, które się ustawicznie droczą.
On milczał ciągle, czując się w istocie chłopakiem wobec tej wspaniałej kobiety. Malutki czepek z czerwonemi wstążeczkami dodawał jej pozoru matki, w rzeczy samej traktowała go jak chłopaka, który zasłużył na karę. Przewyższała go pod każdym względem i to właśnie dodawało jej w jego oczach takiego uroku, któremu oprzeć się niepodobna.
— A więc nie chce się pan zwierzyć? — zapytała raz jeszcze.
Zbliżył się powoli do kominka i oparłszy się o gzyms, stanął od niej w oddaleniu jakich dwu kroków.
— Nie mam nic do powiedzenia — wykrztusił.
— A jeżeli ze spojrzenia pana można wyczytać marzycielstwo.
— Pani się myli — odrzekł nieśmiało.
— W pańskim wieku musi się mieć jakiś ideał, w razie potrzeby można się nawet zakochać w bohaterce romansu, który się czyta.
Chłopiec odczuwał wyraźnie magiczny wpływ jej słów, które go zwolna oplątywały. Ten dźwięk metaliczny działał na jego zmysły prawie usypiająco. Wiedziała i ona, jak powoli poddawał się jej urokowi i tracił własną wolę. Każdy ciąg, jak na szachownicy, był doskonale obliczony i obmyślany. Daremnie jednak biedaczysko bronił się i niedawał. Ona grała na jego zmysłach, maltretowała go, jak to czyniła z owadami, a mimo wszystko zmuszony był poddać się, bo właśnie to poddanie się sprawiało mu pewną rozkosz, taką samą może, jaką się ma wskutek ukłucia kolcem róży, gdy się po kwiat wonny sięga.
Nagle ona się zerwała i poczęła się przechadzać po dywanie nerwowo i niespokojnie. Był to nowy sposób, również znakomicie wypróbowany i niezawodny. Dźwięk szlachetnego metalu na szyi, szelest jedwabiu, wspaniałość kształtów w każdym poszczególnym ruchu, posiadają swą moc przyciągania i oczarowania. Środki te zastosowała przeciw niemu z rozwagą i pewnością zwycięstwa. Nagle zatrzymała się przed nim i poczęła mu poprawiać krawatkę, co wywołało w nim takie wrażenie, jakby go kto nożem dotknął.
Wiedziała już teraz, że należy do niej w zupełności, usiadła więc napowrót na poprzedniem miejscu i wezwała go, aby jej odgarnął włosy na czole. I... stało się. Dłużej już bronić się nie mógł. Chwycił jej rękę i począł ją okrywać pocałunkami.
Ona potrząsnęła głową i zaśmiała się szyderczo, a z oczu jej błysnęła jakaś złowroga myśl. Wtuliła się w futro, woniejące zapachem dzikiego zwierza, czyniąc wrażenie zaczajonej tygrysicy, która ukrywa zdradliwe pazury, gotowa jednak każdej chwili do skoku.
On mógł śmiało wykrzyknąć: »Kobieto, jesteś niemiłosierna w swej piękności«, lecz opanował się i mruknął drżącym głosem:
— Pani jesteś okrutna!
Popatrzyła nań z podełba dziwnym wzrokiem i niewahając się wiele, wymierzyła mu policzek. Był to policzek mistrzowski, który drżącą ofiarę jej niegodziwego kaprysu rzucił do stóp bez litości i miłosierdzia. Po tym szlachetnym czynie rozśmiała się głośno, ukazując rząd iście wilczych zębów, podczas gdy on klęczał u jej stóp, ukrytych w niedźwiedziem futrze. Skorzystała z tego okrutnica i natychmiast obiema nóżkami stanęła mu na barkach. To przydeptanie, ten ucisk wydał mu się słodszym, niż wymuszony całus. W tej chwili chwyciła jego prawie dziecięcą twarz w obie dłonie, skierowała ją ku sobie i szepnęła, jak kuszący wąż:
— Kochasz mnie?
On milczał.
— Chcę, żebyś mnie kochał — szeptała dalej, a drżące jej usta szukały jego ust.
— Chcę być twoim niewolnikiem — odrzekł młodzieniec, uwolniwszy się na chwilę z jej objęć i patrząc w jej rozpłomienioną twarz — niewolnikiem, niczem więcej.
— Wiem o tem sama — odpowiedziała żartobliwie — w twoim wieku nie można kochać, ani też nie można od takiego żądać kochania.
Taki, jak ty, powinien uwielbiać, słuchać, słuchać i nawet cierpieć, nieprawdaż?
On patrzył na nią i zniżył smutnie głowę.


KONIEC.





  1. Miasto wdzięku nad brzegiem miłości.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Leopold von Sacher-Masoch i tłumacza: Anonimowy.