Śródwiośnie

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor William Butler Yeats
Tytuł Śródwiośnie
Pochodzenie Opowiadania o Hanrahanie Rudym; Tajemnicza róża; Rosa alchemica
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1925
Miejsce wyd. Lwów — Poznań
Tłumacz Józef Birkenmajer
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała Tajemnicza róża
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Śródwiośnie.

Pewien człek stareńki, co twarz miał bodaj tak zeschniętą, jak noga ptasia, siedział w zadumie na skalistem wybrzeżu równinnej i leszczyną zarosłej wysepki, zalegającej najszerszą połać Lough Gill’u. Obok niego siedział siedemnastoletni chłopczyna o smagłej twarzy, przyglądając się jaskółkom muskającym cichą wodę w pościgu za muszkami. Starowina był odziany w wyszarzałą błękitną siermięgę, zaś pacholę miało na sobie bajowy kaftan i niebieską czapkę, a na szyi różaniec z modrych paciorków. Za nimi oboma widniał mały klasztorek, nawpół zasłonięty drzewami. Dość dawno temu uległ spaleniu przez bezbożnych świętokradców ze stronnictwa królowej, lecz został pokryty na nowo przez chłopca szuwarem, żeby starzec miał dach nad głową na stare lata. Natomiast żaden z nich nie poruszył rydlem ogrodu rosnącego wokoło, to też lilje i róże zasadzone przez mnichów rozrastały się swobodnie, aż ich wybujałe sploty dotarły do wyższych zarośli, gdzie zmieszały się ze świerkami. Poza liljami i różami świerczyna stawała się tak gęsta, że dziecko, idąc tamtędy, mogło być całkowicie zakryte, nawet gdyby wspięło się na palce; za świerkami zaś płoziły się leszczyny i niewielkie dębczaki.
— Panie, — ozwał się chłopak, — to długie głodzenie się i żmudne wywoływanie po nocy, różdżką z jarzębiny, istot, mieszkających w wodzie, pośród leszczyny i dębczaków, jest ponad wasze siły. Oderwijcie się na chwilę od tej pracy i odpocznijcie, bo zdawało mi się, że wasza ręka więcej zaciężyła mi dziś na ramieniu, a nogi wasze mniej były pewne, niż dotychczas. Ludziska powiadają, żeście starszy od orłów, a dyć nie chcecie zaznać odpoczynku, który się wam należy na stare lata.
Mówił głosem nieco wzburzonym, popędliwym, jakgdyby serce jego w tej chwili całe było w tych słowach i myślach; starzec odpowiedział powoli i z namysłem, jakgdyby serce jego przebywało wśród innych zgoła czasów i zdarzeń.
— Powiem ci, czemu nie mogłem odpoczywać. Powinieneś to wiedzieć, gdyż służyłeś mi wiernie od lat pięciu zgórą i okazywałeś mi wielką pieczołowitość, przez co oddalałeś nieco ode mnie klątwę samotności, jaka zawsze cięży na mędrcu. Teraz zaś, ponieważ zbliża się kres mych trudów i ziszczenie się mych nadziei, przeto tem więcej powinieneś o tem się dowiedzieć.
— Panie, nie myślcie, że będę was wypytywał. Moją rzeczą jest podtrzymywać ogień oraz utykać gęsto strzechę, by nie przemokła od deszczu, i mocno, by wiatr nie poniósł jej na drzewa; moją powinnością jest zdejmowanie ciężkich ksiąg z półek i wydobywanie z kąta wielkiego malowanego zwoju z imionami Sidhe, a winienem przytem mieć serce nieciekawe i czcią przejęte. Wiem bowiem dobrze, że Bóg w swej szczodrobliwości dał każdej istocie żyjącej inny rozum — moim rozumem jest robienie tego, co powiedziałem.
— Ty się boisz! — rzekł starzec i oczy mu na chwilę zabłysły gniewem.
— Czasem w nocy, — rzekł chłopiec, — gdyście zajęci czytaniem, a w ręce trzymacie różdżkę z jarzębiny, wyzieram za drzwi i widzę to wielkiego siwego człeka, pędzącego świnie w leszczynach, to znowu wielu krasnoludków w czerwonych czapeczkach, którzy wychodzą z jeziora, żenąc przed sobą białe króweczki. Tych krasnoludków nie tyle się boję, co siwego człeka, bo oni gdy podejdą pod dom, to doją krowy, piją pieniące się mleko i zaczynają pląsy, a wiem, że kto lubi pląsy, ma dobre serce — ale i tak ich się boję. Boję się też wysmukłych białoramiennych pań, które zlatują z powietrza i snują się zwolna tędy i owędy, wieńcząc się różami lub liljami i potrząsając splotami włosów, co poruszają się jak żywe — bom ci słyszał jak mówiły jedna do drugiej, a myśli ich przesnuwały się, jużto rozprzestrzeniając się, jużto skupiając się w ich głowach. Mają one liczka piękne i miłe, lecz, Aengusie, synu Forbisa, ja się boję tych wszystkich istot, boję się ludu Sidhe i boję się sztuki, która przyciąga je do nas.
— Co znowu! — rzekł starzec, — więc boisz się dawnych bogów, co orężowi twych pradziadów zjednywali sławę w bitwach, i krasnoludków, co wychodziły nocą z głębiny jezior i śpiewały im na zapieckach pomiędzy świerszczami? A i teraz w naszych ciężkich dniach czuwają one nad powabem ziemi. Lecz muszę ci opowiedzieć, czemu pościłem i trudziłem się wtedy, gdy inni woleliby zapaść w sen należny wiekowi, boć przecie bez twej pomocy to głodowanie i ślęczenie mogłoby się źle skończyć. Gdy oddasz mi tę ostatnią posługę, będziesz mógł odejść, zbudować sobie chałupę, uprawiać pole, pojąć jaką dziewuchę za żonę i zapomnieć o dawnych bóstwach. Uciułałem sobie sporo pieniędzy złotych i srebrnych; dawali mi je hrabiowie, rycerze i giermkowie, bym chronił ich od złego uroku i od miłosnych czarów, rzucanych przez wiedźmy. Dawały je i kochanki hrabiów, rycerzy i giermków, bym nie pozwalał ludkowi Sidhe wysuszać wymion ich trzód i wykradać im masła z masielnic. Składałem sobie to wszystko na czarną godzinę, gdy zakończę już swą pracę, a teraz gdy nadszedł już ów kres, nie zabraknie ci pieniędzy złotych i srebrnych na umocnienie więźby dachu nad chałupą i napełnienie komory i piwnicy. Całe życie strawiłem na dociekaniach celem odkrycia tajemnicy życia. Nie byłem szczęśliwy w młodości, bo wiedziałem, że ona przeminie; nie byłem szczęśliwy w wieku dojrzałym, gdyż wiedziałem, że nadchodzi starość; przeto w młodości, w wieku dojrzałym i starości oddawałem się poszukiwaniom Wielkiej Tajemnicy. Tęskniłem za życiem, którego obfitość zapełniłaby wieki, gardziłem życiem, sięgającem lat osiemdziesięciu. Chciałem być — o nie! nawet chcę! — być jako starożytni bogowie naszej krainy. W młodości w pewnym rękopisie hebrajskim, odnalezionym w jednym z klasztorów hiszpańskich, czytałem, że po przejściu słońca przez znak Barana, a przed przekroczeniem znaku Lwa jest taka chwila, która rozbrzmiewa pieśnią Mocy Nieśmiertelnych, a kto odkryje tę chwilę i posłyszy ową pieśń, stanie się jako same Moce Nieśmiertelne; powróciwszy do Irlandji, pytałem czarnoksiężników i znachorów, czy nie wiedzą, kiedy nadejdzie ta chwila; wprawdzie wszyscy o niej byli słyszeli, wszakoż żaden nie umiał wskazać tej chwili na klepsydrze. Wtedy oddałem się czarnoksięstwu i życie strawiłem na postach i trudach, by mi danem było wywoływać bogów i wróżki; wkońcu niedawno jedna z wróżek oznajmiła mi, że chwila ta jest niedaleka. Jeden z tych krasnoludków, co miał na głowie czerwoną czapeczkę, a na wargach pianę świeżego mleka, wyszeptał mi to do ucha. Jutro tuż przed dojściem pierwszej godziny po wschodzie słońca, odnajdę ową chwilę, a następnie odejdę do krainy południowej, gdzie wzniosę sobie dworzyszcze z białego marmuru wśród drzew pomarańczowych, otoczę się tymi, co piękni i dzielni i wnijdę w wieczne królestwo młodości. Lecz i to mi prawił karzełek z mlekiem na wargach, że abym mógł posłyszeć całą pieśń, winieneś naznosić wielkie stosy zielonych gałązek i poukładać je dokoła drzwi i okna mej izdebki, następnie masz wyścielić podłogę świeżem sitowiem, a stół i wyściółkę zasypać liljami i różami, posianemi przez zakonników. Masz to wykonać dziś w nocy, a rankiem, gdy końca dobiegać będzie pierwsza godzina po wschodzie słońca, powinieneś przyjść i mnie odszukać.
— Czy będziesz wtedy całkiem młody? — zapytał chłopiec.
— Będę wtedy tak młody jak ty, mój chłopcze, lecz teraz jestem jeszcze stary i znużony, więc musisz mi pomóc, bym się dostał do swego krzesła i książek.
Skoro chłopak dostawił Aengusa, syna Forbisa, do jego izdebki i zapalił kaganek, który dzięki jakowymś sposobom czarnoksięskim wydał miłą woń, jakby z jakichś przedziwnych kwiatów płynącą, pobiegł w las i dalejże ścinać zielone gałęzie leszczyny i wielkie pęki sitowia, rosnące na zachodnim krańcu wyspy, gdzie niskie skały ustępowały miejsca lekko staczającym się piaskom i ziemi gliniastej. Noc zapadła, zanim naciął ich tyle ile mu było potrzeba, a już dochodziła północ, gdy zdołał dowlec ostatni pęk na miejsce przeznaczenia i wyprawił się po lilje i róże. Była to jedna z tych ciepłych, uroczych nocy, gdy każdy przedmiot zdaje się być wyrzeźbionym z drogich kamieni. Bór Slenth’cki w dali ku południowi wyglądał, jak wyciosany z zielonego berylu, a wody zwierciadlane lśniły jak blady opal. Róże, które zbierał, były jako pałające rubiny, a lilje miały przyćmiony połysk. Wszystko przyjęło na się pozory czegoś niezniszczalnego, z wyjątkiem robaczka świętojańskiego, którego nikły płomyczek migotał wciąż w pomroczy, przelatując zwolna tam i sam; była to jedyna istota, co zdawała się mieć życie, jedyna, co wydawała się tak znikomą, jak nadzieja śmiertelników. Chłopiec nazbierał pełne naręcza róż i lilij i wetknąwszy robaczka świętojańskiego pomiędzy one perły i rubiny, zaniósł wszystko do izdebki, gdzie siedział staruszek nawpół drzemiąc. Sypał garść za garścią na stół i na podłogę, a potem, cicho zamknąwszy dźwierze, rzucił się na posłanie z szuwarów, by śnić o błogiej przyszłości z żoną przy boku i śmiechem dziatwy w uszach.
O świcie zbudził się i wyszedł na brzeg jeziora, biorąc z sobą klepsydrę. Nałożył w łódź zapas chleba i flaszę wina, żeby jego panu nie zabrakło strawy pod koniec podróży; następnie usiadł, by oczekiwać, aż upłynie godzina od świtu. Ptaszęta coraz to głośniej podzwaniały pieśnią, a gdy przesypywały się ostatnie ziarenka piasku w klepsydrze, zdawało się, że wszystko, co żyje, naraz rozbrzmiało ich gędźbą. Była to najpiękniejsza i najbardziej ożywiona pora roku; można było dosłuchać się niejako tętniącego serca wiosny. Chłopiec powstał i poszedł, by odnaleźć swego pana. Zielone gałązki osłoniły całe drzwi, tak iż był zniewolony przebijać się przez nie. Gdy wszedł do izby, blask słoneczny padał jasnemi krążkami na ściany, podłogę i stół, a wszędy było pełno powabnego zielonego cienia. Lecz starzec siedział, przytulając rękoma pęki lilij i róż, a głowa opadła mu na piersi. Na stole, po jego lewicy, leżała skórzana torba pełna pieniędzy złotych i srebrnych, niby przysposobiona do podróży, a koło prawej ręki spoczywała długa laska. Chłopiec dotknął go, lecz ów ani nie drgnął. Ujął go za ręce, lecz były zimne jak lód i opadły ciężko.
— Lepiejby mu było, — rzekło pacholę, — żeby był odmawiał różaniec i modlił się, jak inni, a nie trwonił życia na poszukiwaniach Mocy Nieśmiertelnych, które, gdyby chciał, znalazłby we własnem życiu i czynach. O tak, lepiejby było odmawiać pacierze i całować różaniec!
Spojrzał na wyszarzały błękitny kubrak i obaczył, że ten był obsypany pyłkiem kwietnym; gdy mu się przyglądał, naraz drozd, który wyskoczył ze stosu gałązek pod oknem, rozpoczął pogwizdywać piosenkę...

∗             ∗




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: William Butler Yeats i tłumacza: Józef Birkenmajer.