Tajemnicza róża/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor William Butler Yeats
Tytuł Tajemnicza róża
Pochodzenie Opowiadania o Hanrahanie Rudym; Tajemnicza róża; Rosa alchemica
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1925
Miejsce wyd. Lwów — Poznań
Tłumacz Józef Birkenmajer
Tytuł orygin. The Secret Rose
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron

Tajemnicza Róża.


Co się tyczy życia, nasi słudzy nas w tem wyręczą.
Villiers de L’ Isle Adam.

Helena, patrząc w zwierciadło i widząc zmarszczki, które wiek sędziwy wyrył na jej twarzy, płakała i dziwiła się, że aż dwukrotnie była porwana.

Leonardo da Vinci.







Mój kochany A. E. — Tobie poświęcam tę książkę, bo, czy uznasz ją za dobrze czy źle napisaną, zawsze może nawet więcej ode mnie odczujesz strapienia i zachwyty osób w niej występujących. Pisałem wprawdzie te opowieści w różnych czasach i w różne sposoby, nie mając zgóry nakreślonego planu — jednakowoż łączy je wspólność przedmiotu, którym jest walka pierwiastka duchowego z porządkiem przyrodzonym; komuż więc mam poświęcić tę książkę, jak nie Tobie, jedynemu poecie w dzisiejszej Irlandji, który zdołał zachwycenia duchowe przelać w wiersze? Przyjaciele moi w Irlandji nieraz mnie nagabywali, kiedy zabiorę się do napisania prawdziwie narodowego poematu, czy romansu; rozumiałem, że mówiąc o poemacie czy romansie narodowym, mają na myśli poemat lub romans, oparty na jakiemś sławnem zdarzeniu z dziejów Irlandji, i wysnuty z myśli i uczuć, ożywiających większość patrjotów irlandzkich. Ja ze swej strony sądzę, że poezja i romans nie powinny powstawać przez zagłębianie się, choćby najsumienniejsze, w sławnych zdarzeniach i cudzych uczuciach, lecz przez wnikanie w ów drobniuchny a nieskończony, ledwo tlejący a przecież wiekuisty płomyczek, który nazywamy własną jaźnią. Jeżeli pisarz chce wzbudzić zajęcie w pewnem kółku ludzi, wśród których się wychował, lub zdaje mu się, że ma względem nich jakieś obowiązki, wolno mu obrać ich podania, ich dzieje, wierzenia i mniemania za symbol swej sztuki (gdyż ma prawo wolnego wyboru w rzeczach mniejszych od siebie), lecz nie powinien brać ich za osnowę swej sztuki. W każdym razie, o ile książka niniejsza ma nazbyt wiele zwidów i rojeń, to należy ją uważać za prawdziwie irlandzką, boć Irlandja, w której jeszcze naogół przeważa żywioł celtycki, obok kilku mniej wybitnych cech zachowała dar jasnowidzenia, który zaginął doszczętnie w narodach szczęśliwszych i bardziej postępowych: nie mieliśmy jarzących świeczników, któreby nas ustrzegły od poglądania w ciemności, a gdy kto spoziera w ciemność, zawsze widzi w niej coś nieokreślonego.

W. B. Yeats.


Do Róży Tajemniczej.

Tajemna Różo! Twoje nieskalane kwiecie
Hen, w godzin mych godzinie niechaj mnie oplecie,
Kędy ci, co przy Pańskim Grobie cię szukali
Albo i w wina kadzi, zamieszkują w dali
Od wrzawy i kłopotu snów, co były klęską,
A w głębi bladych powiek śnią baśń czarnoksięską
Przez ludzi zwaną Pięknem. — Niech twój liść otuli
Rubinowe i złote szłomy Mędrców-Króli
Siwobrodych... Też władcę, co z naocznych zwidów
Skonał nakoniec w szału próżnego udręce,
Gdy, przyćmiewając żagwie, z pomroczy druidów
Wstał Krzyż z drzewa bzowego i Przekłóte Ręce...
Tego też, co na brzegach, których wiatr nie muska,
Spotkawszy Fand, idącą wśród rosy rozbłysków,
Emira i świat cały zgubił — za całuska...
I tego, co wyżenął bogi z uroczysków
I póki sto poranków barwą kwitło krasną,
Ucztował, aż mu przyszło śmierć opłakać własną...
I hardego snoprzędcę-króla, co zbył troski

Wraz z koroną, a zowąc piewców i lud wsioski,
Osiadł w lasach, wśród winem skalanych włóczęgów…
Tego też, co wyprzedał się z niw, domu, łęgów
I po lądach i wyspach lat wiele się szastał,
Aż pośród łez i śmiechu wkońcu kędyś zastał
Kobietę, której była uroda tak wielka,
Że w świetle skradzionego jej włosów pukielka
Młócono nocą zboże... Ja też onej doby
Czekam, gdy wichr powieje miłości i złoby.
Kiedy gwiazdy na niebie — czy prędzej czy później —
Rozwieją się i zgasną, jako iskry w kuźni?...
Może czas twój już nadszedł, twój wicher dmie w świecie
Zdala, Tajemnej Róży nieskalany kwiecie?





Ukrzyżowanie powsinogi.

Drogą, idącą kręto od południa w stronę Sligo, szedł, a raczej biegł, pewien mężczyzna o rzadkich, ciemnych włosach i bladem obliczu. Zwali go jedni Cumhalem, synem Cormac’a, inni znowu Niesfornym Rumakiem, on zasię był wesołkiem. Odziany był w kusy kaftan wypłowiały, miał ostrokończyste trzewiki i mocno nabitą torbę. Godzi się dodać, że płynęła w nim krew Ernaanów, a miejscem urodzenia było mu Pole Złota; atoli miejscami, gdzie jadał i sypiał, były cztery prowincje Eri, a miejsca jego zamieszkania napróżnobyś szukał na powierzchni ziemi. Oczy jego błądziły od opackiej wieżycy Białych Braci i zabudowań miejskich aż do szeregu krzyżów, rysujących się na tle nieba ponad wzgórkiem, nieco na wschód od miasta, gdy tam pozierał, zaciskał pięść i potrząsał nią w stronę krzyżów. Wiedział, że nie były puste, gdyż ze skrzydeł łopotem krążyła nad niemi chmara ptastwa; pomyślał sobie, że właśnie niedawno powieszono na jednym z nich jakiegoś włóczykija, i mruknął:
— Już i to źle być powieszonym, ustrzelonym z łuku, ukamienowanym lub ściętym. Lecz żeby, brachu, ptastwo miało ci wydziobywać oczy, a wilki obgryzać stopy — to już zanadto! Chciałbym, żeby czerwony wichr Druidów już w kolebce zgładził żołnierza Dathiego, który przyniósł drzewo śmierci kędyś z krajów obcych, lub żeby i jego zmiażdżył piorun, który ugodził Dathiego u podnóża gór, albo też żeby na samym dnie głębiny morskiej wykopały mu grób wodnice o zielonych włosach i zębach.
Gdy tak mówił, trząsł się od stóp do głów i twarz mu zrosiła się potem, sam nie wiedział czemu, bo napatrzył się już nieraz na krzyże. Przeszedłszy dwa wzgórza i warowną bramę, skręcił na lewo ku furcie opactwa. Była ona nabita grubemi ćwiekami, a gdy do niej zapukał, zjawił się braciszek, który był furtjanem. Przybysz zażądał od niego noclegu w domu gościnnym. Na to zakonnik wziął na łopatę garść rozżarzonego torfu i powiódł go do wielkiego i obdrapanego czworaku, wysypanego bardzo już zbłoconym tatarakiem; przybywszy tam, zapalił świecę o knocie z sitowia, ustawioną w szczelinie pomiędzy dwoma kamieniami muru, następnie wysuł zarzewie na palenisko i podał mu dwie grudy jeszcze niezapalonego torfu oraz wiązkę słomy. Pokazał mu też derkę, wiszącą na gwoździu, policę, na której spoczywał bochenek chleba i dzban wody, tudzież kadź w ustronnym kącie.
Gdy braciszek wyszedł, wracając do swej celki przy furcie, Cumhal syn Cormaca jął dmuchać na tlejący torf, od którego chciał zapalić pęk słomy i dwie grudy; jednakowoż ani grudy ani słoma nie chciały się zająć ogniem, bo były wilgotne. Wobec tego zdjął ostrokończyste trzewiki i wyciągnął z kąta kadź, zamierzając zmyć z nóg pył gościńca; woda była wszakże tak brudna, że nie mógł dojrzeć dna. Był głodny jak pies, bo przez cały dzień nie miał nic w ustach; to też nie dąsał się bez potrzeby na stągiew, lecz wziął i odkąsił bochenek razowca — wypluł go jednak natychmiast, bo chleb był twardy i stęchły. I to go nie rozgniewało, ponieważ nie pił już od wielu godzin; spodziewał się, że w końcu dnia dostanie piwa słodowego lub wina, więc nie czerpał wody z potoków, które omijał, by tem więcej nacieszyć się wieczerzą. Przeto przyłożył dzban do ust, lecz zaraz odepchnął go od siebie, bo woda była gorzka i cuchnąca. Kopnął dzban, aż rozbił się o ścianę, i ściągnął derkę, aby się w nią otulić na noc. Lecz ledwo ją tknął, aż tu ona jak zacznie się ruszać, niby żywa, od skaczących pcheł! Na to już nie mógł opanować gniewu, więc rzucił się ku drzwiom przytuliska, lecz furtjan, snadź przygotowany na takie wrzaski, zaryglował od zewnątrz wrzeciądze. Zatem nieszczęsny więzień wylał kadź i począł walić nią w drzwi, aż nadszedł braciszek, pytając, co mu dolega i czemu obudził go ze snu.
— Co mi dolega?! — wrzasnął Cumhal. — Czy grudy torfu nie są mokre, jak piaski Trzech Róż? czy w derce niema pcheł tylu i tak ruchliwych, jak fale morskie? a czy chleb nie jest tak twardy, jak serce klechy, który zapomniał o Bogu? czy woda w dzbanie nie jest zgorzkniała i cuchnąca, jak jego dusza? no i czy woda do umycia nóg nie jest tej barwy, jaką mieć będzie ów braciszek, gdy będzie gorzał w piekle wiekuistem?
Furtjan sprawdził, czy zamek jest dość wytrzymały, i powrócił do swej celki, bo nazbyt był śpiący, by mógł mieć chęć do pogawędki. Cumhal walił jednak w drzwi bezustanku, to też niebawem powtórnie usłyszał kroki braciszka; wtedy krzyknął na niego:
— O wy, nikczemne i okrutne plemię mnichów, wy prześladowcy gęślarzy i wesołków, nieprzyjaciele życia i radości! O plemię, co nie dobywasz miecza i nie głosisz prawdy! O plemię, które w kości narodu wlewasz tchórzostwo i kłam!
— Wesołku, — rzecze furtjan — ja też układam wiersze... nieraz je tworzę, siedząc w celce koło furty, to też przykro mi słuchać, jak pieśniarze lżą zakonników. Bracie, chciałbym się wyspać, więc podaję ci do wiadomości, że wszystkie rozporządzenia co do noclegów dla podróżnych wydaje sam zwierzchnik klasztoru, nasz miłościwy opat.
— Śpijże sobie — rzekł Cumhal. — Ja tymczasem zanucę wieszczą klątwę na opata.
I przeniósłszy kadź, podstawił ją pod okno, a stanąwszy na niej, jął śpiewać głosem wielce donośnym. Pienie to obudziło opata, iż usiadł w pościeli i zadął w srebrną ligawkę. Na głos jej nadbiegł furtjan.
— Nie mogę oka zmrużyć z powodu tego hałasu — ozwał się opat. — Cóż się stało?
— To jakowyś wesołek, — wyjaśnił furtjan, — który narzeka na paliwo, na chleb, na wodę w dzbanie, na kąpiółkę i na derkę. Teraz zasię wyśpiewuje przekleństwo guślarskie na was, czcigodny księże opacie i na waszego ojca, na waszą matkę, na waszego dziadka i babkę, tudzież na wszystkich waszych krewniaków i kumów.
— Czy przeklina wierszami?
— Owszem, wierszami i to jeszcze jakiemi! w każdym wierszu, prócz rymu, są po dwa assonanse!
Opat zerwał z głowy szlafmycę i zmiął ją w dłoniach; krągława kępka burych włosów na środku jego łysej głowy wyglądała jak ostrówek na środku stawu, gdyż w Connaught jeszcze nic zarzucono dawnej tonzury dla obyczaju, który właśnie się pojawiał.
— Jeżeli czegoś nie przedsięweźmiem, — rzekł — to on nauczy swych złorzeczeń i dzieci na ulicy i dziewczęta, przędzące u wrót, i łotrzyków na Benn Bulben.
— Czyż więc mam iść — zapytał braciszek, — dać mu wysuszonego torfu, świeży bochenek, czystą wodę do picia i do mycia nóg, oraz nową derkę, a nakłonić go wzamian do przysięgi na świętego Benignusa i na słońce i księżyc (by snadź nie zbrakło żadnego zobowiązania), że nie wygłosi swych pieśni ani dzieciom na ulicy, ani dziewkom przędzącym wedle dźwierzy, ani opryszkom na Ben Bulben?
— Nie pomoże tu nic ani nasz Błogosławiony Patron, ani słońce i miesiąc, — odparł opat, — bo jutro czy pojutrze przyjdzie mu znów ochota przeklinać lub popisywać się takowemi rymami, to nauczy swych wierszy i dziatwę i dziewczęta i rozbójników. Cogorsza, jeszcze gotów opowiedzieć komu ze swych przyjaciół, jak to on nocował w przytulisku, ów zaś ze swej strony pocznie kląć i moje dobre imię dozna uszczerbku. Wiedz bowiem o tem, że wytrwania w zamiarze niemasz na swobodzie, — jeno pod dachem i pośród czterech ścian. Przeto proszę cię spieszaj i obudź Brata Kevina, Brata Gołąbka, Brata Wilkosza, Brata Łysego Patryka, Brata Łysego Brandona, Brata Jakóba i Brata Piotra — niech pojmają tego człeka, zwiążą go w łyki i ponurzają w rzece, ażeby mu się odechciało śpiewania. A rano jeżeli będzie tem głośniej złorzeczył, ukrzyżujemy go.
— Krzyże wszystkie są pełne — rzekł furtjan.
— Tedy należy wznieść jeszcze jeden. Jeżeli my z nim nie skończymy, to dokończy kto inny, bo któż może spokojnie jadać i sypiać gdy po świecie włóczą się ludzie jemu podobni? Kiepsko wyglądalibyśmy wobec Świętego Benignusa, a kwaśne mielibyśmy oblicza, skoro przyjdzie on nas sądzić w Dniu Ostatecznym, gdybyśmy oszczędzili jego wroga, mając go w garści! Bracie, gęślarze i wesołkowie to pomiot szatański: wiecznie przeklinają i wiecznie podburzają pospólstwo, we wszystkiem są nieobyczajni i bezwstydni i piekło mają w sercach. Wciąż tęsknią do Syna Lira, do Aengusa i Bridget, do Dagdy i Matki Dany, słowem, do wszystkich fałszywych bogów dawnych wieków; ciągle układają pienia ku czci owych królów i królowych djabelskich, Finvaragha, którego siedlisko jest poniżej Cruachmaa, Ryżego Aodha z Cnocna-Sidhe, Cleenę z Fal i Aoibhella z Szarej Opoki, a zową go Donnem z Morskiej Toni; zaś bluźnią Bogu i Chrystusowi i Świętym Pańskim.
Mówiąc to, przeżegnał się, a skończywszy, nacisnął na uszy szlafmycę, by nie słyszeć krzyku, zamknął oczy i ułożył się do snu.
Brat furtjan znalazł Brata Kevina, Brata Gołąbka, Brata Wilkosza, Brata Łysego Patryka, Brata Łysego Brandona, Brata Jakóba i Brata Piotra, siedzących na łóżkach i rozkazał im wstawać. Ci więc związali Cumhala, zaciągnęli go do rzeki i utaplali w tem miejscu, które później nazwano Brodem Buckleya.
— Wesołku, — rzekł furtjan, gdy odprowadzono go nazad do przytuliska, — czemu rozum, który dał ci Bóg, obracasz na tworzenie bezbożnych a plugawych klechd i śpiewek? Boć takie to jest rzemiosło waszego cechu. Ja sam, wiera, mnóstwo takich klechd i piosneczek umiem prawie na pamięć, to też wiem, że mówię prawdę! I czemu to pieśniami sławicie onych biesów, Finvaragha, Ryżego Aodha, Cleenę, Aoibhella i Donna? Jać sam przecie jestem też człekiem nielada zdolności i uczoności, lecz opiewam zawdy naszego miłościwego opata, naszego patrona Benignusa i władców krainy. Moja dusza jest cnotliwa i stateczna, ale twoja jest jako wichura, co niszczy ogrody. Wstawiałem się za tobą, jak umiałem, bo jestem również człekiem, co myśli to i owo, ale kto może pomóc takiemu zatraceńcowi, jak ty?
— Przyjacielu, — odpowiedział wesołek, — dusza moja istotnie podobna jest wichurze; porywa mnie tam i sam i niejedną rzecz nanosi mi do głowy, lub z niej unosi — dlatego też nazywają mnie Niesfornym Rumakiem.
Odtąd już przez noc całą nie wymówił ani słowa bo zęby szczękały mu od zimna.
Rankiem przyszedł doń opat wraz z braćmi i rozkazał mu przygotować się na ukrzyżowanie. Wyprowadzono go z przytuliska; gdy jeszcze nie przestąpił progu, stado cyranek przeleciało nad nim z donośnym gęgotem. Wzniósł ku nim ręce i zawołał:
— O wy wielkie cyranki, zaczekajcieno nieco, żeby dusza moja mogła wraz z wami powędrować na pustynne wybrzeże i ponad nieokiełznane morze!
Przy bramie zebrała się dokoła nich gromada żebraków, chcąc wyżebrać cośkolwiek od jakiego podróżnego lub pątnika, który pono spędził noc w przytulisku. Opat i bracia zaprowadzili wesołka w ustroń leśnią opodal, gdzie rosło wiele drzew prostych i młodych; kazali ściąć mu jedno z nich i przymierzyć na całą długość ciała — tymczasem żebracy stanęli kręgiem dokoła nich, gwarząc i gestykulując. Następnie opat kazał mu odpiłować drugi, tym razem krótszy, kawałek drzewa i przybić tenże do pierwszego. W ten sposób powstał krzyż dla niego; nałożono mu go na barki, jako że ukrzyżowanie miało się dokonać na szczycie pagórka, gdzie już znajdowali się inni. O pół stajania drogi poprosił ich, by się zatrzymali i obaczyli, jak ich zabawi kuglarstwem, gdyż, jako powiadał, znane mu były wszystkie figle Aengusa o sercu przebiegłem. Starsi mnisi jęli go przynaglać, lecz nowicjusze chcieli przypatrzyć się widowisku: więc też pokazał im wiele czarów, nawet wyciąganie żywych żab ze swych uszu. Po chwili jednak przystąpili do niego, mówiąc, że jego sztuki są nudne a potrochu i grzeszne, i kazali mu z powrotem wziąć krzyż na ramiona. Znowu o pół stajania drogi poprosił ich, by się zatrzymali i posłuchali jego żartów, ponieważ, jak powiadał, znane mu były wszystkie żarty Conana Łysego, którego plecy były porośnięte wełną owczą. A nowicjusze, gdy już się nasłuchali jego swywolnych opowiastek, znów kazali mu wziąć krzyż, gdyż zły wpływ na nich mieć mogło słuchanie takich dubów smalonych. Niebawem, zasię uszedłszy kumek drogi, poprosił ich, by przystanęli i posłuchali pieśni o Białopiersistej Deidre, jako wycierpiała wiele mąk i jak pomarli synowie Usny, by ją ocalić. Młodzi bracia mieli wprost szaloną chrapkę na te śpiewy, lecz gdy skończył, wpadli w gniew i obili go za to, że zbudził pożądania, drzemiące w ich sercach. Wtłoczyli mu krzyż na plecy i popędzili go na wzgórze.
Gdy wyszedł na szczyt, zdjęli zeń krzyż i jęli kopać dół, by ustawić w nim narzędzie śmierci — tymczasem żebracy zbierali się wiankiem, pogwarzając.
— Proszę o jedną łaskę przed śmiercią — ozwał się Cumhal.
— Nie pozwolimy ci już na żadną zwłokę — rzecze opat.
— Nie proszę wcale o zwłokę, bom już dobył miecza, powiedziałem prawdę i urzeczywistniłem swe marzenia — na tem poprzestanę.
— Czyż więc chciałbyś się wyspowiadać?
— O nie, na słońce i miesiąc! Proszę jedynie, by mi pozwolono posilić się tą strawą, którą mam w torbie. Noszę bowiem w sakwach żywność, ilekroć wybieram się w podróż, ale nie biorę do ust ani kęsa z niej, póki nie umieram prawie z głodu. Otóż od dwóch dni jeszczem nic nie przełknął.
— Najedz-że się więc — rzekł opat i poszedł ku braciom, by im dopomóc w kopaniu dołu.
Wesołek wyjął z torby bochenek oraz kilka ochłapów zimnej wieprzowiny smażonej i położył to wszystko na ziemi.
— Chcę dać dziesięcinę ubogiemu — odezwał się, odkrawując dziesiątą cząstkę bochenka i wieprzowiny. — Kto z was jest najbiedniejszy?
Podniosła się na to wrzawa nieopisana, gdyż żebracy jęli rozwodzić się na wyprzody nad swą nędzą i dolegliwościami, a żółte ich gęby zakłębiły się, nito Gara Lough, gdy powódź napełni ją dopływami z moczarów.
Przysłuchiwał się przez chwilkę, a potem rzecze:
— Po prawdzie, tom ja tu najbiedniejszy, bo natłukłem się po twardych gościńcach i w zakątkach nadmorskich, a poszarpany kaftan z wypłowiałego sukna na mym grzbiecie i zdarte kończyste trzewiki, które mam na nogach, zawsze mi były uprzykrzeniem, ponieważ pochodzę z warownego miasta, gdzie pełno pięknych szat, które bardzo mnie zachwycały. Zaś najwięcej osamotniony byłem na drogach i nad morzem, gdyż w sercu słyszałem szelest wyszywanego różami odzienia tej, co chytrzejsza jest, niśli Aengus Chytre-serce, i pełniejsza wdzięcznych uśmiechów, niż Conan Łysy, i lepiej szermująca łzami, niż Białopiersista Deirdre, i powabniejsza, niż wschodzący świt dla tych, co zgubili się w ciemności. Z tego powodu przysądzam tę dziesięcinę — sobie samemu; wszakoż ponieważ już załatwiłem wszystkie swe sprawy doczesne, rozdam ją pomiędzy was.
W rzeczy samej jął ciskać kęsy chleba i wieprzowiny pomiędzy dziadostwo, a żebracy zaczęli się bić o nie z wielką wrzawą, póki nie zjedli ostatniego ochłapu. Tymczasem mnisi przybili wesołka do krzyża, który wetknęli w jamę, poczem zasypali ją ziemią i ubili ją twardo i równo. Skończywszy tę czynność odeszli, jeno żebracy, siedząc dokoła krzyża, przyglądali się skazańcowi. Atoli gdy słońce miało zajść, i oni zabrali się do odejścia, bo robiło się już zimno w powietrzu. Ledwo oddalili się krzynkę, aż-ci tu wilki, które ukazywały się na skraju pobliskiego wyrębu, podeszły bliżej, a ptaki zataczały coraz to ciaśniejsze kręgi.
— Poczekajcie jeszcze chwilkę, wy... powsinogi, — zawołał słabym głosem ukrzyżowany do żebraków — i odpędźcie ode mnie zwierzęta i ptaki!
Lecz żebracy rozsierdzili się, że nazwał ich powsinogami, więc obrzucili go kamieniami i błotem i poszli sobie precz. Wówczas wilki zgromadziły się u stóp krzyża, a ptaki krążyły coraz to niżej. Wtem wszystkie ptaki wraz obsiadły mu głowę ramiona i barki i poczęły go dziobać, a wilki jęły obgryzać mu stopy.

— Powsinogi! — zajęczał — i wyście też zwrócili się przeciw powsinodze?


Głos Róży.

W pewien wieczór zimowy stary rycerz w pordzewiałej kolczudze jechał stępa po lesistym stoku południowym Benn Bulbenu, pozierając na słońce zachodzące nad morzem pośród szkarłatnych obłoków. Rumak jego był zziajany, jakgdyby po długiej podróży; sam zaś rycerz miał na szyszaku nie godła któregoś z sąsiednich włastów czy królów, lecz małą różę, utworzoną z rubinów, które co chwilę migotały jaskrawszym szkarłatem. Na ramiona opadały mu w rzadkich kędziorach białe włosy, a ich nieład przydawał smętku jego twarzy; była to twarz człeka, który jeno rzadko bywał w świecie i to zawsze na jego uprzykrzenie, jednego z tych marzycieli, którzy muszą czynić to, co marzą, i tych działaczy, którzy muszą marzyć o tem, co czynią.
Gdy już czas jakiś patrzał na słońce, opuścił wodze na kark koński i wyciągając ramiona ku wschodowi, przemówił:
— O Boska Różo Ognia Wewnętrznego, spraw, niech mi się nakoniec otworzą podwoje twej ciszy!
Nagle o kilkaset kroków dalej w lesie na zboczu górskiem rozległ się głośny kwik. Rycerz zatrzymał konia, nadsłuchując, i posłyszał za sobą tętent kroków i nawoływania.
— Biją je, ażeby weszły na wąską perć wedle przepaści! — rzekł ktoś, a za chwilę kilkunastu włościan, uzbrojonych w krótkie oszczepy, zrównało się z rycerzem. Ujrzawszy go, pozdejmowali niebieskie czapki i stanęli na uboczu.
— Gdzie tak dążycie z oszczepami? — zagadnął rycerz, a jeden z gromadki, który snadź był jej przywódcą, odrzekł:
— Zgraja kłusowników zeszła niedawno ze wzgórz i uprowadziła prosięta, należące do staruszka, co mieszka pod Glen Car Lough, wyruszyliśmy więc, by ich capnąć. Otóż ponieważ wiemy, że są czterykroć liczniejsi od nas, przeto idziemy za nimi, by nie stracić z oczu drogi, którą oni poszli, i natychmiast doniesiemy o całem zajściu panu De Courcey, a jeżeli ów nie udzieli nam pomocy, to panu Fitzgeraldowi — ponieważ De Courcey i Fitzgerald niedawno zawarli pokój i obecnie sami nie wiemy, komu jesteśmy poddani.
— Ale przez ten czas — rzecze rycerz — prosięta będą już zjedzone.
— Kilkunastu ludzi nie zdoła uczynić nic więcej, a byłoby nierozsądkiem, by mieszkańcy całej doliny mieli wyruszać i narażać życie dla dwu, a choćby i dwu tuzinów prosiaków.
— Powiedzcież mi, — rzecze rycerz — czy ów starzec, którego własnością są te prosięta, jest bogobojny i prawdomówny?
— Jest tak prawdomówny, jak każdy, a pobożniejszy od wszystkich, bo co dnia rano przed śniadaniem odmawia pacierz do któregoś ze świętych.
— Wobec tego dobrze byłoby walczyć w jego sprawie — powiada rycerz — a jeżeli chcecie walczyć z kłusownikami, to ja przyjmę na siebie główne natarcie w potyczce, a wiecie chyba, że człek w zbroi sprosta wielu takim, jak oni, kłusownikom, odzianym w sukno i skóry.
Przywódca zwrócił się do swych towarzyszy i zapytał, czy przyjmują ten układ, lecz oni wyrazili obawę, czy powrócą do swych chat.
— Czy kłusownicy są ludźmi wiarołomnymi i bezbożnymi?
— Są wiarołomni w każdem przedsięwzięciu, — rzekł jeden z wieśniaków — a nikt jeszcze nie widział, by się modlili.
— Wobec tego — rzekł rycerz — dam po pięć koron za głowę każdego opryszka, zabitego przez nas w potyczce! — i poprosił przywódcę, by mu pokazał drogę.
Ruszyli wszyscy hurmem. Po pewnym czasie wyszli na bitą drogę, skręcającą w las; kierując się wedle niej, podążyli znów dawnym torem i zaczęli wdzierać się na lesiste zbocze górskie. Niebawem drożynka stała się wąska i spadzista, iż rycerz musiał zejść z konia i zostawić go przywiązanego do drzewa. Wiedzieli dobrze, że są na właściwym tropie, gdyż w miękkiej glinie widać było odciski długonosych trzewików i zmieszane z niemi ślady rozciętych ratek prosięcych. Wkrótce droga stała się jeszcze bardziej urwista, a po zakończeniach odciśniętych racic poznano, że rabusie ciągnęli tu prosięta. Raz wraz długa koleina, wyżłobiona w glinie, wskazywała, że w tem miejscu ześliznęło się jedno z prosiąt i zmitrężono nieco czasu na jego wyciąganie.
Szli już tak ze dwadzieścia pacierzy, gdy zmieszany gwar głosów oznajmił im, że natknęli się na rabusiów. Wtem głosy umilkły i wieśniacy zrozumieli, że usłyszano pościg. Jęli przeć naprzód pośpiesznie a ostrożnie i w jakie pięć pacierzy ktoś obaczył skórzany kaftan, nawpół przysłonięty leszczyną. Znienacka świsnęła strzała i ugodziła w kolczugę rycerza, lecz ześliznęła się, nie czyniąc mu szkody; wślad za nią pomknęła chmara strzał, brzęcząc koło uszu, niby wielkie pszczoły.
Chłopstwo ruszyło z kopyta przez górki i wądoły, nacierając na zbójników, którzy już byli wszyscy widoczni, stojąc wśród gąszczy z drgającemi jeszcze łukami w dłoniach; ponieważ bronią wieśniaków były jedynie oszczepy, więc musiało dojść do ręcznego starcia. Rycerz szedł naprzedzie i zwalił z nóg najpierw jednego, potem drugiego z opryszków. Wieśniacy, krzycząc, runęli ławą i gnali łotrzyków przed sobą, aż dostali się na połoninę górską, gdzie ujrzeli oba prosiaki, ryjące spokojnie chudą trawę; obiegli je więc kołem i jęli zapędzać z powrotem na wąską drożynę. Stary rycerz szedł teraz na samym ostatku i obalał zbója jednego za drugim; żaden z wieśniaków nie odniósł poważniejszej rany, gdyż ów wziął na siebie cały napór potyczki, jak można było snadnie wnosić z krwawych pręg na jego zbroicy. Gdy zaś doszli do wylotu wąskiej perci, nakazał im, by zegnali prosięta w dolinę, a on tu zostanie, by osłaniać ich powrót. Na chwilę pozostał sam, a ponieważ był wycieńczony upływem krwi, możeby go tu dokonali kłusownicy, których pobił, gdyby nie to, że wzięli nogi za pas ze strachu i zwiali z oczu.
Przeszła godzina, a oni nie powracali; rycerz nie mógł już dłużej wystać na straży, więc położył się na murawie. Upłynęło jeszcze pół godziny, dopiero na ścieżce poza nim ukazał się młody dryblas, który za kapeluszem miał pozatykanych sporo piór kogucich; jął się uwijać wśród poległych kłusowników i ucinać im głowy, następnie ułożył je wszystkie na stos przed rycerzem i ozwał się:
— Możny rycerzu, kazano mi tu przyjść i zażądać od was owych koron, któreście przyobiecowali za głowy — za każdą głowę po pięć koron. Kazali mi wam powiedzieć, że modlili się do Boga i Matki Boskiej, byście mieli długi żywot, ale sami są biednymi ludźmi i chcieliby dostać te pieniądze, zanim pomrzecie. Wykładali mi to po kilkakroć, bo się bali, żebym nie zapomniał i obiecali, że mnie zbiją, jak zapomnę.
Rycerz uniósł się na łokciu i otworzywszy kaletkę, wiszącą u pasa, wyliczył po pięć koron na głowę. Głów było ryczałtem trzydzieści.
— Możny rycerzu, — mówił dalej wyrostek, — oni mi to jeszcze kazali, bym się zajął wami pieczołowicie, bym skrzesał wam watrę i przyłożył maści do ran.
Uzbierał patyków i listowia, a uderzając krzesiwkiem o stal nad garstką suchych listków, rozpalił trzaskające ognisko; następnie zdejmując zeń kolczugę, począł opatrywać rany. Czynił to jednak niezręcznie, jak zwyczajnie człek, wykonywujący na domysł to, co mu opowiedziano; rycerz dał mu znak, by się zatrzymał, i rzecze:
— Wydaje mi się, że z ciebie chwat!
— Chciałbym was, panie, prosić o rzecz jedną.
— Jeszcze mam kilka koron — rzekł rycerz — chcesz, bym ci je darował?
— O nie! — rzekł chłopak. — Nic dobrego z nichby dla mnie nie wyszło. Jest tylko jedna rzecz, o którą się troszczę, a do tego niepotrzebne mi są pieniądze. Chodzę ode wsi do wsi i ode wzgórza do wzgórza, a gdy mi się uda nadybać ładnego koguta, to go pocichu zwędzę i hajda z nim w las! tam chowam go w kojcu, póki skądsi nie dychnę drugiego pięknego koguta, a wtedy zaprawiam je do walki. Ludziska powiadają, że jestem niebożątko i nie czynią mi krzywdy, ani też nie kazują mi nic wiela innego robić, jeno kiej niekiej wyprawiają na posyłki. Właśnie dlatego, żem niebożątko, wysłali mnie po korony — kto inny byłby im je ukradł; sami zaś nie odważyli się tu powracać, bo teraz gdy was niema przy nich, boją się kłusowników. Czyście słychali wielmożny panie, że gdy chrzcą kłusowników, to proszą wilków na kumów, a ich prawe ramiona to i wcale nie bywają chrzcone?
— Jeżeli nie chcesz przyjąć tych koron, mój poczciwy chłopcze, to boję się, że nie będę mógł dać ci niczego, chyba że chciałbyś posiadać tę starą kolczugę, której wnet nie będę już potrzebował.
— Cosi było, czego od was chciałem... — zamyślił się wyrostek. — Aha, jużem sobie przypomniał! Chciałem, byście mi ta powiedzieli, czemuście tak walczyli, niby jakoweś wielgoludy i osiłki z bajek, i to dla rzeczy tak błahej. Czyście wy są człek, jako my? A nuż jesteście starym czarnoksiężnikiem, co mieszka pośród tych wzgórków, a nagle zerwie się wichrzysko i rozsypie was w proch?
— Opowiem ci, kim jestem, — odpowiedział rycerz, — ponieważ ninie, będąc ostatnim z drużyny, mogę wszystko wyjawić i zaświadczyć przed Bogiem. Spojrzyj na Różę z rubinów na mym szłomie i przypatrz się wyobrażeniu mego życia i mej nadziei.
Poczem opowiedział chłopcu, co następuje, coraz częściej przerywając swą opowieść, a podczas gdy opowiadał, Róża połyskiwała barwą ciemnokrwistą w blaskach ogniska, zaś młokos pozatykał pióra kogucie w ziemię przed sobą i przesuwał je to w tę, to w ową stronę, niby lalki w jasełkach.
— Pochodzę z krainy dalekiej i byłem jednym z Rycerzy św. Jana — mówił starzec; — lecz byłem w Zakonie jednym z tych, co zawsze rwali się do najtrudniejszych przedsięwzięć w służbie Najwyższego. Kiedyś przybył do nas pewien rycerz z Palestyny, któremu sam Bóg objawił najwyższą prawdę. Widział on był wielką Różę Ognistą, a głos jej powiedział mu, że ludzie odwrócą się od światłości serc własnych i pochylą czoła przed zewnętrznym zakonem i regułą, wtedy zaś światłość zagaśnie i nikt nie ujdzie klątwy, okrom prostodusznego człeczyny, co nie umie myśleć i porywczego nieszczęśliwca, który nie chce myśleć. Pozatem głos ów mówił mu, że uporczywa światłość serca opromieniała świat, coraz to słabszym blaskiem mającym go ożywiać, a gdy przyćmił się ów blask, straszna zaraza zepsucia nawiedziła gwiazdy, wzgórza, zioła i drzewa; zasię nikt z tych, co byli widzieli jasno prawdę i dawną drogę, nie wnijdzie do Królestwa Bożego, które jest w Ośrodku Róży, jeżeli będzie przebywał dobrowolnie w zepsutym świecie; przeto powinni dać dowód swej zawziętości przeciw Mocom Zepsucia, ginąc w służbie Boskiej Róży. Gdy rycerz z Palestyny opowiadał nam o tem wszystkiem, zdawało się nam, że postrzegamy w jasnowidzeniu szkarłatną Różę, rozwijającą się dokoła niego, tak iż wyglądało, jakby przemawiał z jej dna kwiatowego… całe zaś powietrze napełniło się jasnością. Przeto poznaliśmy, że przez usta rycerza przemawiał do nas głos samego Boga; obstąpiliśmy go więc i jęliśmy prosić, by był naszym kierownikiem we wszystkich sprawach i nauczył nas, jak mamy słuchać Głosu. Wtedy związał nas przysięgą, dał nam znaki i hasła, zapomocą których moglibyśmy się rozpoznać po wielu latach, naznaczył miejsca spotkania i rozesłał nas po świecie gromadkami, byśmy szukali cnych spraw i polegli, walcząc za nie. Zrazu zamierzaliśmy umrzeć prędzej, morząc się postem ku chwale któregoś ze świętych; atoli on nam wyjaśnił, że to myśl niedobra, gdyż czynilibyśmy to dla samej śmierci, a tem samem odbieralibyśmy Bogu prawo wybierania czasu i rodzaju naszej śmierci, ograniczając niejako Jego wszechmoc. Winniśmy obrać swą służbę dla jej wzniosłości i to jedynie dla niej, a Bogu dowoli pozostawić, jak i kiedy raczy nas wynagrodzić. Potem zaś polecił nam, byśmy jadali zawsze po dwóch przy stole i pilnowali jeden drugiego od niewłaściwego poszczenia, gdyż niektórzy z nas mówili, że gdyby kto pościł z uwielbienia cnoty świętych Pańskich a następnie umarł, śmierć jego będzie policzona w niebiesiech. Przemijały lata i jeden po drugim z mych druhów ginął to w Ziemi Świętej, to wojując przeciwko złym książętom ziemskim, to oczyszczając drogi z łotrzyków; pośród nich zmarł i rycerz z Palestyny, a nakoniec jam pozostał sam jeden. Walczyłem w każdej sprawie, gdzie garstka stawiała czoło liczebnej przewadze; włosy mi posiwiały i ogarnął mnie lęk ogromny, bym nie zginął w niełasce u Boga. Wkońcu przedsię, słysząc, że ta wyspa na zachodzie więcej doznawa wojen i grabieży niżeli inne kraje, przybyłem tutaj i znalazłem, czegom żądał... a oto patrz! przejęty jestem ogromną radością...
Zaczął nucić pieśń łacińską, a im dłużej śpiewał, tem słabszy i cichszy stawał się głos jego. Wtem zwarły mu powieki i wargi półotwarte znieruchomiały; chłopiec poznał, że rycerz nie żyje.
— Opowiedział-ci mi ładną baję, — rzekł, — bo było tam i o bitkach, ale po prawdzie tom ta wiela z tego nie rozumiał; a łeb trzebaby mieć mocny, żeby spamiętać tylachną opowieść!
I wziąwszy miecz rycerza, począł kopać grób w miękkiej glinie. Kopanie szło mu niesporo, to też ledwo uporał się z robotą, gdy blada poświata brzasku zaigrała mu na włosach... kędyś tam nisko w dolinie ozwało się pianie koguta.
— O, — krzyknął nieborak — muszę capnąć tego ptaka!
I co sił w nogach jął zbiegać wąską ścieżką ku dolinie.

∗             ∗


Mądrość króla.

Królowa Jejmość z Wyspy Lesistej zmarła w połogu, a dziecię jej oddano na wykarmienie kobiecie, która mieszkała na skraju lasu w lepiance z mułu i łoziny. W pewną noc kobieta owa siedziała, bujając kołyskę, przyczem rozmyślała o urodzie dziecka i modliła się, by bogowie obdarzyli je mądrością równą jego piękności. Wtem ktoś zapukał do drzwi; powstała dziwiąc się niepomału, gdyż najbliżsi sąsiedzi mieszkali we dworze Króla Jegomości o milę drogi, a noc była już późna.
— Kto puka? — zawołała, a cienki głos odpowiedział:
— Otwórz! jestem starą babą szarego jastrzębia, i przychodzę tu z pomroczy boru.
Przerażona kobieta odryglowala zasuwę; do izby weszła sędziwa baba, szaro przyodziana i wzrostem wyższa nad słusznego chłopa, i stanęła w głowach kołyski. Mamka z lękiem cofnęła się pod ścianę, nie mogąc oderwać źrenic od baby, gdyż w świetle ogniska ujrzała, że ta na głowie zamiast włosów miała szare pierze jastrzębie. Lecz niemowlę spało i płomień hulał na nalepie, gdyż jedno z nich było za głupiutkie, a drugie za wesołe, by miały sobie zdawać sprawę, jak okropna stwora stoi tuż obok.
— Otwórz! — rozległ się inny głos — jestem starą babą siwego jastrzębia i strzegę jego gniazda w pomroczy boru.
Mamka powtórnie otworzyła drzwi, choć jej palce drżące ledwo zdołały utrzymać zasuwę; do izby weszła druga sędziwa niewiasta, niemniej stara, jak pierwsza, oraz z takiemi samemi piórami zamiast włosów, i stanęła obok tamtej. Wkrótce nadeszła trzecia sędziwa niewiasta, po niej czwarta, a za nią piąta, szósta, siódma — aż cała chatynka natłoczyła się ich olbrzymiemi ciałami. Przez długi czas stały w zupełnej ciszy i spokoju, gdyż były one z tych, których nigdy nie zaniepokoiło przesypywanie się piasku, lecz wkońcu jedna bąknęła głosem cichym i piskliwym:
— Siostrzyce, poznałam go zdaleka po czerwieni jego serca pod srebrzystą skórą.
Następnie rzekła druga:
— Siostrzyce, poznałam go, bo serce w nim trzepotało, jak ptaszyna w sidłach z włókien srebrzystych.
Potem inna zabrała głos:
— Siostrzyce, poznałam go, gdyż serce jego śpiewało, jak ptaszę, co jest szczęśliwe w klatce srebrzystej.
Potem zaśpiewały wszystkie społem, a te, co były najbliżej, chybotały kołyskę długiemi, pomarszczonemi palcami; głosy ich były jużto wdzięczne i pieszczotliwe, jużto niby hucząca w boru wichura. Oto słowa ich pieśni:

Uchodzi z myśli, co uszło z przed źrenic!
Już dawno ludzie — męże czy niewiasty —
O ciężkiej woli, lecz głowie pierzastej,
Zabrali placki nam z ofiarnych pszenic,
Zabrali nasze ołtarze kamienne...
Jeno grad, deszcz, grom i serca z czerwieni,
Którą moc nasza w siwiznę przemieni —
Póki czas płynie, zostają niezmienne...

Gdy śpiew ucichł, starucha, co przemawiała przódziej, rzekła:
— Już nic tu nie mamy do roboty, jak tylko zmieszać kroplę naszej krwi z jego krwią.
Zadrasnęła się w ramię ostrym koniuszkiem wrzeciona, które na jej rozkaz przyniosła mamka, upuściła kroplę krwi, sinej jak mgła, na wargi niemowlęcia i przepadła w ciemności. Wtedy i pozostałe poznikały w milczeniu jedna za drugą; przez cały ten czas dziecię nie otworzyło swych oczątek, ani ognisko nie przestało hasać, gdyż jedno było za głupiutkie, a drugie za wesołe, by mogło zrozumieć, jakie potężne istoty schylały się nad kolebką.
Gdy baby odeszły, mamka zdobyła się na odwagę i pobiegła do zamku Króla Jegomości; wpadłszy do radnej samborzy, jęła wołać, że Sidhe pochylały się tej nocy nad dzieckiem, niewiedzieć czy w dobrych czy złych zamiarach. Król, jego piewcy, prawnicy, łowczowie, kucharze i najlepsi wojownicy poszli z nią do chaty i zebrali się dokoła kolebki, czyniąc wrzawę, jak sroki; dziecko usiadło i spojrzało na nich.
Upłynęły dwa lata, a król zginął, walcząc z Fer Bolgiem; w imieniu chłopięcia rządzili krajem pieśniarze i prawnicy, lecz snadź widzieli, że on sam stanie się niezadługo ich panem, bo nikt nie widział dziecka tak mądrego, a gadki o jego ustawicznych zapytaniach, tyczących się władzy bogów i urządzenia świata, rozpowszechniały się po wiklinowych chatkach nędzarzy. Wszystko było pięknie i ładnie, gdyby nie jedna rzecz, co poczęła niepokoić wszystkich, nadewszystko niewiasty, które plotkowały o tem bez ustanku. We włosach chłopięcia zaczęły wyrastać szare pióra jastrzębie, a choć piastunka wycinała je ciągle, to niebawem odrastały w jeszcze większej liczbie. Nie byłoby to rzeczą wielkiej wagi, gdyż podówczas łatwo było o cudy i dziwa, gdyby nie odwieczne prawo Erinu, że nikt, kto miałby jakąkolwiek skazę na ciele, nie może zasiadać na tronie; ponieważ zaś siwy jastrząb był dzikim latawcem, co nigdy nie zasiadł do stołu, ani też nie słuchał pieśni gędźbiarzy przy blasku ogniska, tedy dziecka, w którego czuprynce wyrastały jego pióra, niepodobna było uważać za nic innego, jak za rzecz skażoną i zepsutą; ludziska nie umieli, pomimo podziwu dla rosnącej w nim mądrości, pozbyć się jakiejś grozy, jakoby to nie było sprawą ludzkiej krwi. Bądź co bądź wszyscy się na to zgodzili, że on ma panować, gdyż we znaki im się dała głupota królów oraz własne niesnaski, a ponadto pragnęli obaczyć jego rządy; to też powszechnie się obawiano, by jego wielka mądrość nie skłoniła go do uległości ustawom i powołania na swoje miejsce kogoś, kto miał tylko przeciętny rozsądek.
Gdy chłopię miało już siedem lat, najstarszy gęślarz zwołał gęślarzy i prawników na wiec, na którym rozważano i przemyślano wszystkie te okoliczności. Królewicz już był zauważył, że wszyscy z jego otoczenia mieli tylko włosy; a chociaż mu bajano, że i oni mieli kiedyś pióra, lecz utracili je wskutek grzechu, jakiego się dopuścili ich praojcowie, to jednak poznano, że on dojdzie prawdy, gdy zacznie chodzić po wsiach okolicznych. Po wielu rozważaniach wydali nową ustawę, nakazującą każdemu pod grozą śmierci przypiąć sobie sztucznie we włosy pióra siwego jastrzębia; rozesłano ludzi z sidłami, pętlicami i łukami do włości okólnych, by zebrać dostateczną ilość piór. Ponadto uchwalono, że ktokolwiek wygada prawdę dziecięciu, będzie strącony ze skały w morze.
Mijały lata i królewicz z pacholęcia wyrósł na młodzieńca, a z młodzieńca na mężczyznę, a jak dawniej ciekaw był wszystkiego, tak teraz zajmował się dziwnemi i przenikliwemi myślami, które nachodziły go we śnie, rozróżnianiem rzeczy, długo uważanych za jednakie, oraz podobieństwem rzeczy, długo uważanych za odmienne. Schodziły się tłumy z obcych krajów, by go zobaczyć i zasięgnąć jego rady, lecz na granicy porozstawiano strażników, którzy zmuszali wszystkich przybyszów do wszczepiania sobie we włosy piór szarego jastrzębia. Gdy go słuchano, jego słowa zdawały się rozjaśniać wszelkie ciemności i napełniały muzyką serca słuchaczy; niestety jednak, gdy powracali do ojczyzny, jego słowa jakby się ulatniały im z głowy, a to co zdołali zapamiętać, wydawało im się zanadto dziwne i przenikliwe, by mogło im się przydać w ich gorączkowem życiu. Niektórzy naprawdę zaczęli odtąd żyć inaczej, ale ich nowy tryb życia był mniej świetny od dawniejszego: jedni służyli przedtem dobrej sprawie, lecz skoro usłyszeli, że pochwalił ją oraz ich trudy, powracali do ojczyzny, by to, co dotąd miłowali, uważać za mniej godne kochania i lżejszą mieć w boju ręką, gdyż on ich nauczył, o jak mały włosek prawda oddzielona jest od kłamstwa; inni znowu, którzy nie służyli żadnej sprawie, lecz w spokoju zażywali dobrobytu domowych pieleszy, gdy on im wyjaśnił znaczenie ich celów, przekonali się, że ich członki stały się mniej wytrzymałe, a ich wola mniej chętna do żmudnej roboty, gdyż on ukazał im wyższe cele; a zastępy młodzieży, usłyszawszy z ust jego te różności, pamiętały kilka słów, które stały się w ich sercach nakształt ogniska, i jakby nic, oddawały się wszelkim miłym rozrywkom i wzajemnemu obcowaniu, a odchodziły w różne strony, lecz zawsze z ogromnym żalem.
Gdy ktoś zadał mu pytanie z zakresu spraw codziennego życia lub rozprawiał czy to o obszarze jakiegoś kraju, czy o błądzeniu bydła, czy o karze śmierci, król zwracał się po radę do swego otoczenia; uważano to za objaw grzeczności, gdyż nikt nie wiedział, że te szczegóły były przed nim zakryte przez myśli i sny, które chodziły mu po głowie, niby wojska maszerujące na spotkanie. Tem mniej nikt nie mógł wiedzieć, że serce jego tułało się zgubione w tłoku dręczących je myśli i marzeń, wzdrygając się przed trawiącą pustką.
Pomiędzy tymi, którzy przybyli, by go zobaczyć i posłuchać, była córka drobnego książątka, który mieszkał bardzo daleko. Skoro ją ujrzał, zakochał się w niej, bo była piękna, a była to dziwna, jakaś blada, piękność, niespotykana u kobiet jego kraju. Lecz Dana, wielka macierz, dała jej serce, które było jako serce innych; to też gdy myślała o tajemnicy piór jastrzębich, przejmowała ją wielka odraza. Gdy zgromadzenie się rozeszło, wezwał ją do siebie, powiedział jej, że jest piękna i wielbił ją szczerze a poprostu, jakgdyby była klechdą pieśniarzy — i prosił ją kornie, żeby go pokochała, gdyż był przenikliwy tylko w swych rojeniach. Przezwyciężona jego wielkością, nawpół przystała, nawpół się wzbraniała, gdyż pragnęła poślubić wojownika, któryby zdołał przenieść ją przez górę w swych ramionach. Król codziennie obdarzał ją upominkami; dawał jej puhary o uchach ze złota i pierścienie wykonane przez rzemieślników różnych krajów, suknie zamorskie, które, choć wyszywane w cudaczne wzory, mniej się jej podobały niż jasne szaty z jej stron rodzinnych. I wciąż nie wiedziała, czy ma się uśmiechać, czy zżymać, czy być powolną, czy odmówić swej ręki. On składał jej u stóp swą mądrość i opowiadał, jak to bohaterowie, skoro pomrą, powracają na ziemię i zaczynają nanowo swe trudy, jak wesoły i łagodny ludek Dei wypędził ogromne, posępne i niekształtne Plemię Podmorskie... i mnóstwo innych rzeczy, o których nawet Sidhe zapomniały, albo dlatego, że zdarzyły się tak bardzo dawno, albo, ponieważ nie miały czasu o nich myśleć. Wciąż jeszcze ona nawpół się wzdragała, a on wciąż miał nadzieję, ponieważ nie mógł uwierzyć, by piękność, tak pokrewna mądrości, może osłaniać serce zgoła pospolite.
Na zamku był pewien smukły młodzieniaszek, co miał włosy płowe, a był zręczny w zapasach i ujeżdżaniu koni. Pewnego dnia, gdy król przechadzał się po ogrodzie, znajdującym się między mostem zwodzonym a lasem, posłyszał jego głos wśród zarośli łoziny, które osłaniały wodę fosy.
— Mój kwiecie, — mówił ten głos, — nienawidzę ich, że każą ci wplatać te śniade pióra w twe piękne włosy, a to wszystko w tym celu, by ten ptak drapieżny na tronie mógł spokojnie spać w nocy.
Na to odrzekł cichy, dźwięczny głos — tak znajomy królowi i tak ukochany!....
— Moje włosy nie są tak piękne jak twoje, a teraz, gdym wyjęła pióra z twych włosów, będę przebierała w nich palcami i gładzić je wciąż...o wciąż! bo one nie rzucają na me serce cienia strachu i pomroki.
Król naraz przypomniał sobie różne szczegóły, nawpół zapomniane i niepojęte, zagadkowe słowa pieśniarzy i prawodawców, przeróżne wątpliwości, w których się zagłębiał, oraz nieustanne własne osamotnienie. Drżącym głosem przywołał kochanków; wybiegli z pomiędzy wiklin i rzucili mu się do nóg, błagając o przebaczenie. On wydarł pióra z włosów księżniczki i nie mówiąc słowa, skierował się w stronę zamku. Wkroczył do wietnej komnaty i zebrawszy gędźbiarzy i prawników dokoła siebie, stanął na podwyższeniu i ozwał się głosem donośnym i wyraźnym.
— Stróżowie prawa, czemuście kazali mi zgrzeszyć przeciwko prawom Erinu? Układacze pieśni, czemuście mi kazali grzeszyć przeciwko tajemnicom mądrości? wszak prawa zostały ustanowione przez ludzi dla dobra ludzi, lecz mądrość stworzyli bogowie i żaden człowiek nie może żyć w jej blasku, bo i ona i grad i ulewy i pioruny idą drogą, która jest niedostępną i zabójczą dla ludzi śmiertelnych! Prawodawcy i pieśniarze, żyjcie zgodnie z waszemi upodobaniami i powołajcie Eochę Popędliwego, by władał nad wami, gdyż ja wyruszam, by odnaleźć swych pobratymów.
Rzekłszy to zstąpił pomiędzy nich, wyrwał z włosów jednego, a następnie drugiego pęk piór siwego jastrzębia i rozsypawszy je po wyściełanej podłodze, wyszedł z grodziszcza. Nikt nie odważył się pójść w jego ślady, gdyż oczy mu błyszczały, niby ślepia ptaka drapieżnego; odtąd też nikt go już nigdy nic obaczył, ani nie usłyszał jego głosu. Niektórzy przypuszczali, że zamieszkał na wieki pośród złych duchów, inni zasię utrzymywali, że przebywał odtąd pomiędzy czarnemi i strasznemi boginkami, co przez noc całą wysiadują nad bajorami w ostępach, przyglądając się gwiazdom wschodzącym i zachodącym w tych odludnych toniach zwierciadlanych.

∗             ∗


Śródwiośnie.

Pewien człek stareńki, co twarz miał bodaj tak zeschniętą, jak noga ptasia, siedział w zadumie na skalistem wybrzeżu równinnej i leszczyną zarosłej wysepki, zalegającej najszerszą połać Lough Gill’u. Obok niego siedział siedemnastoletni chłopczyna o smagłej twarzy, przyglądając się jaskółkom muskającym cichą wodę w pościgu za muszkami. Starowina był odziany w wyszarzałą błękitną siermięgę, zaś pacholę miało na sobie bajowy kaftan i niebieską czapkę, a na szyi różaniec z modrych paciorków. Za nimi oboma widniał mały klasztorek, nawpół zasłonięty drzewami. Dość dawno temu uległ spaleniu przez bezbożnych świętokradców ze stronnictwa królowej, lecz został pokryty na nowo przez chłopca szuwarem, żeby starzec miał dach nad głową na stare lata. Natomiast żaden z nich nie poruszył rydlem ogrodu rosnącego wokoło, to też lilje i róże zasadzone przez mnichów rozrastały się swobodnie, aż ich wybujałe sploty dotarły do wyższych zarośli, gdzie zmieszały się ze świerkami. Poza liljami i różami świerczyna stawała się tak gęsta, że dziecko, idąc tamtędy, mogło być całkowicie zakryte, nawet gdyby wspięło się na palce; za świerkami zaś płoziły się leszczyny i niewielkie dębczaki.
— Panie, — ozwał się chłopak, — to długie głodzenie się i żmudne wywoływanie po nocy, różdżką z jarzębiny, istot, mieszkających w wodzie, pośród leszczyny i dębczaków, jest ponad wasze siły. Oderwijcie się na chwilę od tej pracy i odpocznijcie, bo zdawało mi się, że wasza ręka więcej zaciężyła mi dziś na ramieniu, a nogi wasze mniej były pewne, niż dotychczas. Ludziska powiadają, żeście starszy od orłów, a dyć nie chcecie zaznać odpoczynku, który się wam należy na stare lata.
Mówił głosem nieco wzburzonym, popędliwym, jakgdyby serce jego w tej chwili całe było w tych słowach i myślach; starzec odpowiedział powoli i z namysłem, jakgdyby serce jego przebywało wśród innych zgoła czasów i zdarzeń.
— Powiem ci, czemu nie mogłem odpoczywać. Powinieneś to wiedzieć, gdyż służyłeś mi wiernie od lat pięciu zgórą i okazywałeś mi wielką pieczołowitość, przez co oddalałeś nieco ode mnie klątwę samotności, jaka zawsze cięży na mędrcu. Teraz zaś, ponieważ zbliża się kres mych trudów i ziszczenie się mych nadziei, przeto tem więcej powinieneś o tem się dowiedzieć.
— Panie, nie myślcie, że będę was wypytywał. Moją rzeczą jest podtrzymywać ogień oraz utykać gęsto strzechę, by nie przemokła od deszczu, i mocno, by wiatr nie poniósł jej na drzewa; moją powinnością jest zdejmowanie ciężkich ksiąg z półek i wydobywanie z kąta wielkiego malowanego zwoju z imionami Sidhe, a winienem przytem mieć serce nieciekawe i czcią przejęte. Wiem bowiem dobrze, że Bóg w swej szczodrobliwości dał każdej istocie żyjącej inny rozum — moim rozumem jest robienie tego, co powiedziałem.
— Ty się boisz! — rzekł starzec i oczy mu na chwilę zabłysły gniewem.
— Czasem w nocy, — rzekł chłopiec, — gdyście zajęci czytaniem, a w ręce trzymacie różdżkę z jarzębiny, wyzieram za drzwi i widzę to wielkiego siwego człeka, pędzącego świnie w leszczynach, to znowu wielu krasnoludków w czerwonych czapeczkach, którzy wychodzą z jeziora, żenąc przed sobą białe króweczki. Tych krasnoludków nie tyle się boję, co siwego człeka, bo oni gdy podejdą pod dom, to doją krowy, piją pieniące się mleko i zaczynają pląsy, a wiem, że kto lubi pląsy, ma dobre serce — ale i tak ich się boję. Boję się też wysmukłych białoramiennych pań, które zlatują z powietrza i snują się zwolna tędy i owędy, wieńcząc się różami lub liljami i potrząsając splotami włosów, co poruszają się jak żywe — bom ci słyszał jak mówiły jedna do drugiej, a myśli ich przesnuwały się, jużto rozprzestrzeniając się, jużto skupiając się w ich głowach. Mają one liczka piękne i miłe, lecz, Aengusie, synu Forbisa, ja się boję tych wszystkich istot, boję się ludu Sidhe i boję się sztuki, która przyciąga je do nas.
— Co znowu! — rzekł starzec, — więc boisz się dawnych bogów, co orężowi twych pradziadów zjednywali sławę w bitwach, i krasnoludków, co wychodziły nocą z głębiny jezior i śpiewały im na zapieckach pomiędzy świerszczami? A i teraz w naszych ciężkich dniach czuwają one nad powabem ziemi. Lecz muszę ci opowiedzieć, czemu pościłem i trudziłem się wtedy, gdy inni woleliby zapaść w sen należny wiekowi, boć przecie bez twej pomocy to głodowanie i ślęczenie mogłoby się źle skończyć. Gdy oddasz mi tę ostatnią posługę, będziesz mógł odejść, zbudować sobie chałupę, uprawiać pole, pojąć jaką dziewuchę za żonę i zapomnieć o dawnych bóstwach. Uciułałem sobie sporo pieniędzy złotych i srebrnych; dawali mi je hrabiowie, rycerze i giermkowie, bym chronił ich od złego uroku i od miłosnych czarów, rzucanych przez wiedźmy. Dawały je i kochanki hrabiów, rycerzy i giermków, bym nie pozwalał ludkowi Sidhe wysuszać wymion ich trzód i wykradać im masła z masielnic. Składałem sobie to wszystko na czarną godzinę, gdy zakończę już swą pracę, a teraz gdy nadszedł już ów kres, nie zabraknie ci pieniędzy złotych i srebrnych na umocnienie więźby dachu nad chałupą i napełnienie komory i piwnicy. Całe życie strawiłem na dociekaniach celem odkrycia tajemnicy życia. Nie byłem szczęśliwy w młodości, bo wiedziałem, że ona przeminie; nie byłem szczęśliwy w wieku dojrzałym, gdyż wiedziałem, że nadchodzi starość; przeto w młodości, w wieku dojrzałym i starości oddawałem się poszukiwaniom Wielkiej Tajemnicy. Tęskniłem za życiem, którego obfitość zapełniłaby wieki, gardziłem życiem, sięgającem lat osiemdziesięciu. Chciałem być — o nie! nawet chcę! — być jako starożytni bogowie naszej krainy. W młodości w pewnym rękopisie hebrajskim, odnalezionym w jednym z klasztorów hiszpańskich, czytałem, że po przejściu słońca przez znak Barana, a przed przekroczeniem znaku Lwa jest taka chwila, która rozbrzmiewa pieśnią Mocy Nieśmiertelnych, a kto odkryje tę chwilę i posłyszy ową pieśń, stanie się jako same Moce Nieśmiertelne; powróciwszy do Irlandji, pytałem czarnoksiężników i znachorów, czy nie wiedzą, kiedy nadejdzie ta chwila; wprawdzie wszyscy o niej byli słyszeli, wszakoż żaden nie umiał wskazać tej chwili na klepsydrze. Wtedy oddałem się czarnoksięstwu i życie strawiłem na postach i trudach, by mi danem było wywoływać bogów i wróżki; wkońcu niedawno jedna z wróżek oznajmiła mi, że chwila ta jest niedaleka. Jeden z tych krasnoludków, co miał na głowie czerwoną czapeczkę, a na wargach pianę świeżego mleka, wyszeptał mi to do ucha. Jutro tuż przed dojściem pierwszej godziny po wschodzie słońca, odnajdę ową chwilę, a następnie odejdę do krainy południowej, gdzie wzniosę sobie dworzyszcze z białego marmuru wśród drzew pomarańczowych, otoczę się tymi, co piękni i dzielni i wnijdę w wieczne królestwo młodości. Lecz i to mi prawił karzełek z mlekiem na wargach, że abym mógł posłyszeć całą pieśń, winieneś naznosić wielkie stosy zielonych gałązek i poukładać je dokoła drzwi i okna mej izdebki, następnie masz wyścielić podłogę świeżem sitowiem, a stół i wyściółkę zasypać liljami i różami, posianemi przez zakonników. Masz to wykonać dziś w nocy, a rankiem, gdy końca dobiegać będzie pierwsza godzina po wschodzie słońca, powinieneś przyjść i mnie odszukać.
— Czy będziesz wtedy całkiem młody? — zapytał chłopiec.
— Będę wtedy tak młody jak ty, mój chłopcze, lecz teraz jestem jeszcze stary i znużony, więc musisz mi pomóc, bym się dostał do swego krzesła i książek.
Skoro chłopak dostawił Aengusa, syna Forbisa, do jego izdebki i zapalił kaganek, który dzięki jakowymś sposobom czarnoksięskim wydał miłą woń, jakby z jakichś przedziwnych kwiatów płynącą, pobiegł w las i dalejże ścinać zielone gałęzie leszczyny i wielkie pęki sitowia, rosnące na zachodnim krańcu wyspy, gdzie niskie skały ustępowały miejsca lekko staczającym się piaskom i ziemi gliniastej. Noc zapadła, zanim naciął ich tyle ile mu było potrzeba, a już dochodziła północ, gdy zdołał dowlec ostatni pęk na miejsce przeznaczenia i wyprawił się po lilje i róże. Była to jedna z tych ciepłych, uroczych nocy, gdy każdy przedmiot zdaje się być wyrzeźbionym z drogich kamieni. Bór Slenth’cki w dali ku południowi wyglądał, jak wyciosany z zielonego berylu, a wody zwierciadlane lśniły jak blady opal. Róże, które zbierał, były jako pałające rubiny, a lilje miały przyćmiony połysk. Wszystko przyjęło na się pozory czegoś niezniszczalnego, z wyjątkiem robaczka świętojańskiego, którego nikły płomyczek migotał wciąż w pomroczy, przelatując zwolna tam i sam; była to jedyna istota, co zdawała się mieć życie, jedyna, co wydawała się tak znikomą, jak nadzieja śmiertelników. Chłopiec nazbierał pełne naręcza róż i lilij i wetknąwszy robaczka świętojańskiego pomiędzy one perły i rubiny, zaniósł wszystko do izdebki, gdzie siedział staruszek nawpół drzemiąc. Sypał garść za garścią na stół i na podłogę, a potem, cicho zamknąwszy dźwierze, rzucił się na posłanie z szuwarów, by śnić o błogiej przyszłości z żoną przy boku i śmiechem dziatwy w uszach.
O świcie zbudził się i wyszedł na brzeg jeziora, biorąc z sobą klepsydrę. Nałożył w łódź zapas chleba i flaszę wina, żeby jego panu nie zabrakło strawy pod koniec podróży; następnie usiadł, by oczekiwać, aż upłynie godzina od świtu. Ptaszęta coraz to głośniej podzwaniały pieśnią, a gdy przesypywały się ostatnie ziarenka piasku w klepsydrze, zdawało się, że wszystko, co żyje, naraz rozbrzmiało ich gędźbą. Była to najpiękniejsza i najbardziej ożywiona pora roku; można było dosłuchać się niejako tętniącego serca wiosny. Chłopiec powstał i poszedł, by odnaleźć swego pana. Zielone gałązki osłoniły całe drzwi, tak iż był zniewolony przebijać się przez nie. Gdy wszedł do izby, blask słoneczny padał jasnemi krążkami na ściany, podłogę i stół, a wszędy było pełno powabnego zielonego cienia. Lecz starzec siedział, przytulając rękoma pęki lilij i róż, a głowa opadła mu na piersi. Na stole, po jego lewicy, leżała skórzana torba pełna pieniędzy złotych i srebrnych, niby przysposobiona do podróży, a koło prawej ręki spoczywała długa laska. Chłopiec dotknął go, lecz ów ani nie drgnął. Ujął go za ręce, lecz były zimne jak lód i opadły ciężko.
— Lepiejby mu było, — rzekło pacholę, — żeby był odmawiał różaniec i modlił się, jak inni, a nie trwonił życia na poszukiwaniach Mocy Nieśmiertelnych, które, gdyby chciał, znalazłby we własnem życiu i czynach. O tak, lepiejby było odmawiać pacierze i całować różaniec!
Spojrzał na wyszarzały błękitny kubrak i obaczył, że ten był obsypany pyłkiem kwietnym; gdy mu się przyglądał, naraz drozd, który wyskoczył ze stosu gałązek pod oknem, rozpoczął pogwizdywać piosenkę...

∗             ∗


Klątwa płomyków i cieni.

W pewną noc letnią, gdy wszędy był spokój, dwudziestu rajtarów purytańskich pod wodzą cnego Jmć Pana Fryderyka Hamiltona włamała się przez furtę do opactwa karmelitów, znajdującego się na Gara Lough koło Sligo. Gdy furta upadła z trzaskiem i hukiem, ujrzeli garstkę zakonników zebranych dokoła ołtarza — ich białe habity połyskiwały w jarzęcem świetle świec poświęcanych. Wszyscy mnisi klęczeli oprócz przeora, który stał na stopniach ołtarza, trzymając w dłoni wielki krucyfiks mosiężny.
— Wystrzelać ich! — krzyknął Jmć pan Fryderyk Hamilton, lecz żaden się nie poruszył, gdyż wszyscy byli świeżo nawróconymi, więc bali się krucyfiksu i świec poświęcanych. Białe światła, płonące na ołtarzu, rzucały cienie rajtarów na strop i ściany świątyni. Gdy rajtarzy się poruszyli, cienie zaczęły fantastyczny pląs wśród kroksztynów i tablic pamiątkowych. Przez krótką chwilę panowała zupełna cisza; naraz pięciu rajtarów, którzy stanowili straż przyboczną Jmć Fryderyka Hamiltona, podniosło muszkiety i wypaliło, kładąc trupem pięciu zakonników. Huk i dym rozproszyły tajemniczy urok bladych świec ołtarzowych; reszta rajtarów nabrała odwagi i uderzyła na bezbronnych. Za chwilę zakonnicy leżeli poobalani na stopniach ołtarza, a biała ich odzież splamiona była krwią.
— Podpalić ten dom! — krzyknął Jmć Fryderyk Hamilton. Na te słowa jeden z nich wyszedł, a niebawem powrócił, taszcząc wiązkę suchej słomy i rzucił ją pod ścianę zachodnią; uczyniwszy to, umknął, gdyż obawa przed krucyfiksem i poświęcanemi świecami jeszcze nie zeszła mu z serca. Widząc to, pięciu rajtarów, którzy stanowili straż przyboczną Jmć Fryderyka Hamiltona, ruszyli naprzód i biorąc każdy po święconej świecy, podpalili słomę, która buchnęła jaskrawym płomieniem. Czerwone języki ognia wspięły się wgórę, przeskakiwały z gzemsu na gzems i z nagrobka na nagrobek i pełzały po posadzce, zajmując pożogą ławki i krzesła. Ustał taniec cieni a rozpoczął się taniec ognia. Rajtarzy cofnęli się ku drzwiom w ścianie południowej i przyglądali się owym żółtawym tancerzom, skaczącym tu i tam.
Ołtarz przez chwilę stał cało i nieco na uboczu w białem oświetleniu; zwróciły się nań oczy rajtarów. Przeor, o którym myśleli, że już nie żyje, powstał na równe nogi i oto stał przed ołtarzem, podnosząc krzyż obiema dłońmi wysoko nad głową. Nagle zawołał głosem donośnym:
— Biada zabijającym tych, co mieszkają w światłości Pana, gdyż błąkać się będą w nieukróconych cieniach i pójdą za nieukróconym ogniem!
Krzyknąwszy to, runął martwy twarzą naprzód, a mosiężny krucyfiks stoczył się ze stopni ołtarza. Dym rozszerzył się i stał się niezmiernie gęsty, wypędzając rajtarów na dwór. Przed nimi były płonące domostwa, za nimi zaś błyszczały witraże klasztorne, pełne postaci Świętych i Męczenników, jakby zbudzonych ze świętego snu do życia, pełnego zapału i gniewu. Oczy rajtarów poraził blask tak, iż przez chwilę nie widzieli nic oprócz rozpłomienionych twarzy Świętych i Męczenników. Niebawem jednak ujrzeli człowieka, pyłem okrytego, który biegł ku nim co sił w nogach, wołając:
— Ci zatraceni Irlandczycy wyprawili tu dwu gońców, by podburzyć przeciwko wam całą okolicę majątku dworskiego Hamiltonów i jeżeli ich nie zatrzymacie, będziecie zaskoczeni przeważającą siłą w lasach, zanim zdołacie dotrzeć do domu! Jadą oni na północo-wschód pomiędzy Ben Bulben i Cashel-na-Gael.
Fryderyk Hamilton przywołał pięciu rajtarów, którzy pierwsi wypalili do mnichów, i odezwał się:
— Czemprędzej siadajcie na koń, jedźcie w las za górą, zabiegnijcie drogę tym ludziom i zabijcie ich.
Rajtarzy odjechali migiem, a w kilka mgnień hulnęli w rzekę i przebyli ją wpław w miejscu, które dziś nazywają Brodem Buckleya, poczem zniknęli w lesie. Postępowali bitym szlakiem, który wije się wzdłuż północnego brzegu rzeki. Plątały się ponad nią witki brzozowe z gałęźmi jarzębiny i zasłaniały pochmurny księżyc, pozostawiając drogę niemal w całkowitym mroku. Jechali rączego kłusa, to gawędząc ze sobą, to przyglądając się błędnym królikom lub łasicom, przemykającym się w ciemności. Stopniowo, w miarę jak ogarniała ich pomrocz i głusza leśna, jęli się skupiać i prowadzić ożywioną rozmowę; byli sobie zdawna druhami, więc znali nawzajem swe koleje. Jeden był żonaty i opowiadał, jak się ucieszy jego żona, widząc, że powrócił cało z zawadjackiej wyprawy na karmelitów i słysząc, jak szczęście wynagrodziło śmiałość. Najstarszy z piątki, któremu żona już umarła, mówił o gąsiorku wina, oczekującym go na policy; natomiast ten, który z nich był najmłodszy wiekiem, miał kochankę, oczekującą jego powrotu, więc nieco wyprzedzał towarzyszy i nie mówił ani słowa.
Naraz ów najmłodszy zatrzymał się, a tamci ujrzeli, że jego wierzchowiec trząsł się na całem ciele.
— Ujrzałem jakieś dziwo — rzekł młodzik — i sam nie wiem, co to było, lecz może był to jakiś cień. Wyglądało to jak wielki gad z koroną na głowie.
Jeden z piątki podniósł rękę do czoła, jakby chcąc się przeżegnać, lecz wspomniawszy, że zmienił wiarę, opuścił ją i rzekł:
— Jestem przekonany, że był to jeno cień, gdyż dokoła nas ich pełno i mają bardzo dziwaczne postaci.
Odtąd jechali w milczeniu. Przed kilkoma godzinami padał był deszcz, więc z gałęzi spadały kropelki, zraszając im włosy i barki. W czas jakiś podjęli na nowo rozmowę. Bywali razem w niejednej bitwie przeciwko wielu buntownikom, to też kolejno opowiadali sobie dzieje swych ran; tym sposobem w ich sercach obudziło się najsilniejsze ze wszystkich zbratań — pobratymstwo broni, które pozwoliło im nawpół zapomnieć o strasznem pustkowiu kniei.
Nagle dwa pierwsze konie zadrżały, a następnie stanęły i nie chciały iść dalej. Przed nimi zalśniła tafla wody, a ze szmeru pomykających fal wnieśli, że była to rzeka. Zsiedli z koni i po długiem tarmoszeniu i zachętach doprowadzili je do brzegu. Pośrodku nurtów stała sążnista kobieta podeszłego wieku, której siwe włosy spływały na szary kabat. Stała po kolana w wodzie i nachylała się od czasu do czasu, jak przy myciu; zdołali dostrzec, że obmywała jakiś przedmiot, nawpół zanurzony. Księżyc rzucił nań blask migotliwy, przy którym zobaczyli, że były to zwłoki ludzkie, Gdy im się przyglądali, wir rzeczny zwrócił je ku nim twarzą, a każdy z pięciu rajtarów poznał w niej jednocześnie twarz własną. Gdy stali tak, znieruchomieni i oniemiali ze strachu, kobieta przemówiła głosem powolnym i donośnym:
— Czy widzieliście mego syna? Ma on na głowie koronę, a w koronie są rubiny.
Wówczas najstarszy z rajtarów, który najwięcej ran odniósł w życiu, dobył miecza i krzyknął:
— Walczyłem przódziej za prawdę, przez Boga nam objawioną, i nie potrzebuję się obawiać cieni szatańskich! — To rzekłszy, pobrnął w wodę. Za chwilę powrócił; kobieta znikła, a choć rąbnął mieczem przez powietrze i wodę, nie ugodził nikogo.
Pięciu rajtarów dosiadło znów koni i skierowało je w stronę brodu, jednak nie osiągnęło to skutku. Dokładali wszelkich starań, by je tam naprowadzić, i zachodzili w wodę to tędy to owędy; konie pieniły się i stawały dęba. Najstarszy z rajtarów ozwał się:
— Odjedźmy znów kawałek z powrotem w las, a może nam się uda przebyć rzekę nieco powyżej.
Wjechali znów pod strop konarów; bluszcz poziemny trzeszczał pod kopytami; a prątki przydrożne smagały ich po stalowych kłobukach. W jakie dwadzieścia pacierzy przyjechali znów nad rzekę, a w chwil niewiele znaleźli miejsce, gdzie można było się przeprawić, nie zapadając się poniżej strzemion. Las na drugim brzegu był bardzo rzadki, a światło księżycowe łamało się w podłużne pasma. Zerwał się wiatr i zaczął chyżo przeganiać obłoki wpoprzek tarczy miesięcznej, tak iż pasma poświaty zdały się pląsać w jakimś cudacznym korowodzie pomiędzy rozrzuconemi kuszczami i karłowatą smreczyną. Wierzchoły drzew poczęły jęczeć, a ich jęk był podobny do głosu nieboszczyka, który słychać w wichrze. Rajtarzy przypomnieli sobie wierzenie, że potępieńcy czyścowi są ponabijani na kończary drzew i cyple skalne. Skierowali się nieco na południe, spodziewając się tam znaleźć znowu szlak ubity, lecz nie mogli znaleźć z niego ani śladu.
Chwilami jęczenie stało się coraz to głośniejsze, a pląs białych poświetli księżycowych coraz to żwawszy. Po pewnym czasie zaczęły ich dochodzić dźwięki oddalonego grania. Był to odgłos kobzy; podjechali k’ niemu z wielką radością. Dobywał się z dna głębokiej jaskini, mającej kształt czarki. Wewnątrz jaskini znajdował się starzec w czerwonej czapce i o zwiędłem obliczu. Siedział przy ognisku z chróstu, u stóp miał płonącą szczapę, rzuconą na ziemię i grał zawzięcie na stareńkiej kobzie. Rude włosy zaciekły mu na twarz, niby rdza żelazna po kamieniu.
— Czyście widzieli mą żonę? — zawołał, podnosząc wzrok na chwilę — ona pierze! hej pierze!
— Boję się go, — rzekł młody rajtar — pewnikiem to jakiś Sidhe!
— Nie, — rzecze starszy wojak, — to człowiek, bo widzę piegi na jego gębie. Zmusimy go, żeby był naszym przewodnikiem! — rzekłszy to, dobył miecza, a drudzy uczynili to samo. Stanęli kręgiem dokoła dudarza i wymierzyli weń miecze, a stary rajtar oświadczył, że muszą uprzątnąć dwóch powstańców, znajdujących się na drodze pomiędzy Ben Bulben i wielką przełęczą górską, zwaną Cashel-na-Gael, przeto on musi wsiąść na konia jednego z nich i być im przewodnikiem, gdyż zmylili drogę. Dudarz odwrócił się, wskazując drzewo sąsiednie; ujrzeli tam starego siwka już okiełznanego, obuzdanego i osiodłanego. Zarzucił sobie kobzę na plecy i biorąc żagiew w rękę, dosiadł konia i ruszył przed nimi z taką prędkością, na jaką go było stać.
Las przerzedzał się coraz bardziej, a droga jęła się piąć z ukosą pod górę. Księżyc już zaszedł, a drobniuchne, białe płomyczki gwiazd rozbłysły po całem niebie. Grunt stawał się coraz bardziej stromy, aż wkońcu, odsadziwszy się o spory szmat drogi od lasu, wyjechali na przestronny wierzchołek górski. Poniżej ciągnęły się stajami rozrzucone lasy, a hen na południu biła krwawa łuna płonącego miasta — lecz przed nimi i nad nimi były jeno drobniuchne, białe światełka...
Przewodnik wypuścił naraz z rąk uzdzienicę i wskazując wgórę tą dłonią, w której nie miał łuczywa, wrzasnął:
— Poźrzyjcie! poźrzyjcie na poświęcane świece! — i pomknął naprzód cwałem, wymachując żagwią na wszystkie strony, a w tem zawołał: — Czy słyszycie, jak tętnią podkowy gońców? Prędzej, prędzej co żywo — bo gotowi ujść wam z rąk! — i zaśmiał się, jakby rozradowany pościgiem.
Rajtarom wydało się, że kędyś w oddali i jakby w dole pod sobą słyszą klekotanie kopyt; pochyłość stawała się teraz coraz bardziej spadzista, mimo to lecieli na łeb na szyję z coraz to większym, oszołamiającym pośpiechem. Próbowali ściągnąć rumaki wędzidłem, lecz napróżno, gdyż leciały jak oszalałe. Przewodnik zarzucił wodze na kark starego siwosza i jął wymachiwać ramionami, śpiewając przytem dziką pieśń gaęlicką. Nagle poniżej w niezmiernej odległości ujrzeli połyskujący wąski skrawek rzeki i poznali, że są nad krawędzią przepaści, zwanej dzisiaj Lugna-Gael lub inaczej Skokiem Cudzoziemców. Sześć koni skoczyło naprzód i pięć okrzyków ludzkich wzbiło się w powietrzu, a w chwilę później pięciu ludzi i pięć koni spadło z głuchym łoskotem na zieloną połoninę u podnóża turni...

∗             ∗


Starcy z przedświtu.

Niedaleko Przylądka Topielca, koło Rosses, w tem miejscu, gdzie opuszczony dom retmański spogląda na morze dwoma oknami, niby oczyma, stała w zeszłem stuleciu brudna chałupa. Była ona również strażnicą, ponieważ mieszkał tam niejaki Michał Bruen, starzec, który w swoim czasie był przemytnikiem, a obecnie był ojcem i dziadkiem przemytników, jego zaś obowiązek polegał na tem, by za nadejściem nocy, gdy wysmukły skuner pokryjomu przerzynał zatokę od strony Roughley, zapalić rogową latarnię w oknie południowem, żeby wiadomości ze świata mogły się przedostawać na Wyspę Dorrena, a stąd przy świetle drugiej latarni rogowej, do sioła Rosses. Oprócz tego przyświecania statkom i posyłkom niewiele miał styczności z ludźmi, gdyż był stary i nie myślał o niczem jak tylko kajaniu swej duszy u stóp hiszpańskiego krucyfiksu, wyrzezanego z dębiny, który wisiał przy kominku, lub ślęczeniu nad różańcem z kamiennych paciorków, przywiezionych mu niegdyś z Francji wśród przemyconych jedwabi i haftów. W jedną noc czuwał przez wiele godzin, ponieważ wiał wiatr łagodny i pomyślny, to też niejedną modlitwą obdarzył La Mère de Miséricorde; widząc jednak, że świt już pobielał niebo na wschodzie i że skuner nie odważy się za dnia okrążyć Roughley i zapuścić tu kotwicy, zamierzał już spocząć na wiązce słomy, gdy ujrzał długi klucz czapel, ciągnących zwolna od strony Wyspy Dorrena ku bajorom, nawpół zarosłym trzciną, które znajdują się poza tak zwanem drugiem Rosses. Nie widywał nigdy przedtem czapel, lecących nad morzem, gdyż są to ptaki lądowe, to zaś wyrwało go z powszedniej gnuśności; potrosze z tego powodu, a jeszcze w większej mierze, ponieważ opóźnienie się skuneru wpłynęło na pustki w jego śpiżarni, wziął zardzewiałą strzelbę, której lufa była przewiązana kawałkiem sznurka i wyprawił się śladem czapel na mokradła.
Gdy już podszedł tak blisko, że mógł posłyszeć szelest oczeretu na najbardziej wysuniętem bagienku, na świecie wyszarzał już poranek, tak iż strzeliste trzciny, ciche wody, przelotne obłoki i zwiewne smużki mgieł, leżące pośród usypisk piaskowych, wyglądały ni to wyrzeźbione z olbrzymiej perły. Wkrótce nadybał czaple, których była tam ilość niemała, stojących w płytkiej wodzie z jedną nogą podniesioną; przycupnąwszy za kępą tataraku, obejrzał panewkę rusznicy i zgarbił się na chwilę nad różańcem, mamrocąc:
— Święty patronie Patryku, daj mi ustrzelić czaplę; przyrządzę z niej pieczyste, co mi wystarczy na jakie cztery dni, gdyż nie jadam już tyle, co za lat młodszych. Jeżeli ustrzeżesz mnie od spudłowania, będę odmawiał do Ciebie różaniec co wieczór, dopóki nie zjem czapli.
Następnie położył się, i opierając strzelbę na wielkim kamieniu, zmierzył się do czapli, stojącej na kępce miękkiej trawy nad strumykiem wpadającym do bajorka, albowiem obawiał się, że mógłby się nabawić reumatyzmu, brnąc przez wodę, do czego byłby zniewolony, gdyby zabił jedną z tych, co stały na grzęzawisku. Lecz kiedy przyłożył oko do lufy, czapla znikła, a na jej miejscu, ku jego zdumieniu i grozie, stał jakiś człek okropnie stary i zgrzybiały. Opuścił rusznicę — i znów stała tam czapla z pochyloną głową i nieruchomemi lotkami, jakgdyby spała od stworzenia świata. Podniósł broń powtórnie w górę, a ledwo przyłożył ją do oka, aż tu znowu jakieś licho stawiło przed nim starego człeka, który znów szczezł, gdy Michał po raz drugi odjął broń od oka. Odłożył przeto rusznicę, przeżegnał się trzy razy, odmówił ojczenasz i zdrowaś i mruknął półgłosem:
— Jakowyś nieprzyjaciel Boga i mego niebieskiego orędownika stoi hań na gładziźnie i łowi ryby w pobłogosławionej wodzie! — poczem wycelował zwolna a dokładnie... i wypalił. Gdy dym się rozwiał, obaczył szarego człeka, powalonego na ziemi, oraz długi klucz czapel, lecących z wrzawą nad morze. Obszedł łachę bajora i dochodząc do strumyka, ujrzał jakąś postać, okutaną w wypłowiałe odzienie z czarnej i zielonej materji, o staroświeckim kroju, zbroczone krwią. Potrząsnął głową, widząc nędzę tak wielką. Naraz łachmany poruszyły się i wysunęła się z nich ręka, zmierzając ku różańcowi, wiszącemu na szyi Bruena, a długie, kościste palce niemal tknęły się krzyża. Cofnął się, krzycząc:
— Czarowniku! nie pozwolę na to, by jakaś moc nieczysta miała naruszać me poświęcane paciorki! — a poczucie wielkiego niebezpieczeństwa, którego w porę uniknął, przejęło go dreszczem.
— Jeżeli mnie posłuchasz, — odrzekł głos tak słaby, że brzmiał raczej jak westchnienie, — tedy dowiesz się, że nie jestem czarownikiem i pozwolisz ucałować mi krzyż, zanim umrę.
— Posłucham cię, — odpowiedział przemytnik, — lecz nie pozwolę ci się tknąć mych poświęcanych paciorków! — i usiadłszy na trawie nieopodal od konającego, nabił powtórnie broń, położył ją sobie na kolanach i udawał, że słucha.
— Przed laty (nie wiem, ile już pokoleń przeszło od tego czasu), my, którzyśmy są dzisiaj czaplami, byliśmy ludźmi uczonymi na dworze króla Leaghaire’a; nigdyśmy nie chadzali na łowy ani na bój, ani nie słuchaliśmy modlitw Druidów, a nawet miłość, o ile nas nawiedzała, była tylko przelotnym płomieniem. Druidowie i gądkowie opowiadali nam po wielekroć o nowym Druidzie Patryku, a większość ich była nań rozżarta, zasię niewielu z nich uważało jego naukę poprostu za naukę o bogach, jeno przełożoną na inne wyrazy i znaki, i oświadczało, że należy go powitać chętnem sercem; lecz myśmy ziewali pośrodku ich opowieści. Wkońcu jęli krzyczeć, że ów przybywa na dwór królewski i znowu wszczęli sprzeczkę, lecz myśmy nie słuchali żadnej ze stron, gdyż zajęci byliśmy rozprawianiem o zaletach wiersza długiego i krótkiego; nie zaniepokoiliśmy się również, gdy owi wyszli za wrota z różdżkami czarodziejskiemi pod pachą, zdążając w stronę lasu, by czoło stawić przybyszowi, ani też gdy z nastaniem nocy powrócili w podartej odzieży i krzycząc rozpaczliwie; albowiem zgrzyt rylców, piszących nasze myśli w Ogham, napełniał nas spokojem, a nasze rozprawy napawały nas radością; byliśmy nieporuszeni nawet wówczas, gdy rankiem mijały nas tłumy, chcące posłuchać obcego Druida, co głosił przykazania swego Boga. Rzesze przeszły, a jeden z nas, który odłożył rylec, by ziewnąć i przeciągnąć się, usłyszał głos przemawiający z oddali i poznał, że to Druid Patryk miał kazanie wewnątrz królewskiego dworu; lecz serca nasze były głuche, więc ryliśmy, rozprawiali i czytali, a niekiedy prześmiewaliśmy się i przekomarzali pocichu. Wkrótce usłyszeliśmy odgłos wielu stóp, zmierzających ku domowi, a naraz we drzwiach stanęły dwie osoby: jedna w białej szacie, a druga w czerwieni, niby wielka lilja i ciężki mak; poznaliśmy druida Patryka i naszego króla Leaghaire’a. Odłożyliśmy podługowate rylce i pokłoniliśmy się królowi, lecz skoro czarne z zielonem szaty przestały szeleścić, przemówił do nas nie grzmiący, chrapliwy głos króla Leaghaire’a, lecz jakiś głos nieznajomy, w którym brzmiało uniesienie, jako w owym, co przemawia z poza zapory płomienia Druidów:
— Głosiłem przykazania Stworzyciela świata — mówił ten głos — w dworzyszczu królewskiem, a od środka ziemi aż po bramy niebieskie panowało ogromne milczenie; orzeł ważył się na nieruchomych skrzydłach w białem przestworzu, a ryba na nieruchomych płetwach w pomrocznej toni, makolągwy, mysikróliki i wróbelki pośród ciężkich gałęzi uciszyły wiecznie szczebiotliwe języczki; obłoki stężały jako biały marmur, rzeki stanęły jako gładkie zwierciadła, a raczki-szkraby kędyś na snadziznach i łachach nadmorskich jeszczeby chciały wiecznie trwać w cierpliwości, choć im to było trudno...
Gdy wymieniał te stworzenia, był jako król, wyliczający swych podwładnych.
— ...Lecz wasze kończyste rylce wciąż jeno: zgrzyt! zgrzyt! skrobiąc po klepkach dębowych, a głos ten, mącący ciszę powszechną, przejął gniewem aniołów. O, cherlawe wy płonki, zwarzone zimą, co nie zbudzicie się do życia mimo że nad wami lato przechodzi tysiącznemi stopy! O ludzie, nie biorący udziału w miłości ni w pieśni, ni w mądrości, lecz przebywający w mrokach pamięci, gdzie nie poruszą was stopy aniołów, przechodzących nad waszemi głowami, ani nie otrą się o was włosy biesów, przechodzących pod nogami waszemi! Rzucam na was klątwę i dla przykładu przemienię was na wieki wieków; staniecie się czaplami, będziecie stawali w zadumie w siwych kałużach i przelatywali nad światem o tej godzinie, gdy na nim najwięcej bywa westchnień, gdy zapomniano o blaskach gwiazd, a jeszcze nie doczekano się blasków słońca. I będziecie to samo głosili innym czaplom, póki i one nie staną się jako wy i nie będą przykładem na wieki wieków, a śmierć przychodzić do was będzie od przypadku i nieoczekiwanie, żeby ogień pewności nie mógł nawiedzać serc waszych.
Głos sędziwego męża uczonego ucichł, a przemytnik pochylił się nad strzelbą i wbił oczy w ziemię, napróżno siląc się, by zrozumieć choć coś niecoś z jego bajania; możeby tak zgarbiony przesiedział czas długi, gdyby nagle szarpnięcie za różaniec nie wyrwało go z zadumania. Stary człek uczony przyczołgał się po trawie i usiłował przyciągnąć krzyż tak nisko, iżby mógł jego dosięgnąć ustami.
— Wara ci ruszać moje poświęcane paciorki! — krzyknął stary pobożniś i lufą strzelby trzepnął po długich, wychudłych palcach. Niepotrzebnie się wzdrygnął, gdyż starzec zwalił się z jękiem nawznak na murawę i leżał cicho. Pochylił się i jął się przypatrywać czarno-zielonej odzieży, gdyż strach począł go opuszczać, skoro doszedł do zrozumienia, że posiadał coś, czego pożądał i o co się prawował ów człek uczony, teraz zaś, gdy poświęcone paciorki ocalały, odleciała go wszelka trwoga; przyszło mu też na myśl, że jeżeli ta wielka opończa i obcisły pod nią kubrak są ciepłe i niepodziurawione, to pewnikiem Święty Patryk zdejmie z nich zaklęcie i uczyni je zdatnemi do użytku ludzkiego. Lecz czarne i zielone szmaty, ledwo je tknął palcami, rozpadły się w strzępy, za chwilę zaś stało się nowe dziwo: oto słabiuchny wietrzyk, co zadął z nad grążeli, skurczył zwłoki uczonego starca wraz z jego staroświeckim strojem w garstkę prochu, a następnie coraz to bardziej rozwiewał i rozwiewał tę garsteczkę, aż nie pozostało nic oprócz gładkiej zielonej murawy....

∗             ∗


Gdzie nic niema, tam jest Bóg.

Małe szałasy wiklinowe w Tullagh, gdzie zakonnicy zazwyczaj modlili się lub ślęczeli nad wszelakiem rękodziełem, ilekroć zmierzch spędzał ich z pola, opustoszały, gdyż srogość zimy skupiła całe bractwo pospołu w drewnianym domku pod osłoną bierwiennej kaplicy; więc też opat Malathgeneus, brat Gołąbek, brat Łysy Lis, brat Piotr, brat Patryk, brat Derkacz i brat Jasnobrewy i wielu nazbyt jeszcze młodych, by mieli zdobyć sobie imię w wielkiej walce, siedzieli dokoła ogniska, oświecającego ich czerstwe oblicza. Jeden z nich łatał niewód, by go zapuścić w rzece na węgorze, drugi sporządzał sidła na ptaki, inny naprawiał złamane stylisko łopaty, jeszcze inny pisał coś w grubej księdze, a któryś tam wyrabiał sadzone drogiemi kamieniami puzderko na przechowywanie księgi, zasię u stóp ich na ściółce trzcinowej leżeli żacy, którzy kiedyś mieli wyjść na braci; była to ich uczelnia i jedynie przez wzgląd na ich słabowitą nieletniość rozniecono tak wielkie ognisko strzelające i huczące. Jeden z nich, pacholę ośmio- lub dziewięcioletnie, zwany Olioll, leżał nawznak, pozierając na otwór w dachu, przez który uchodził dym, i przyglądając się gwiazdom, co jawiły się w dymie z oczyma łagodnemi, podobnemi ślepiom zwierząt polnych. Naraz zwrócił się do braciszka, coś piszącego w grubej księdze, a mającego za powinność nauczanie dziatwy, i ozwał się:
— Bracie Gołąbku, do czego przytwierdzone są gwiazdy?
Braciszek, uradowany, że obaczył tyle ciekawości w najbardziej tępym ze swych uczniów, odłożył pióro i rzekł:
— Jest dziewięć kręgów kryształowych: w pierwszym utwierdzony jest księżyc, w drugim planeta Merkury, w trzecim planeta Wenus, w czwartym słońce, w piątym planeta Mars, w szóstym planeta Jowisz, w siódmym planeta Saturn; wszystko to są gwiazdy błędne, a w ósmym kręgu utwierdzone są gwiazdy stałe, natomiast krąg dziewiąty składa się z substancji, w której poruszał się duch Boży na początku.
— A za nim? — spytało pacholę.
— Za nim już nic niema; tam jest Bóg.
Następnie wzrok chłopięcia przeniósł się na puzderko, wysadzone drogiemi kamieniami, wśród których w świetle ogniska połyskiwał duży rubin; chłopiec zapytał znowu:
— Czemu brat Piotr wprawił duży rubin w ściankę puzderka?
— Rubin jest godłem miłości Bożej.
— Czemu rubin jest godłem miłości Bożej?
— Ponieważ jest czerwony, jak ogień, a ogień spala wszystko, a tam gdzie nic niema, tam jest Bóg.
Dziecko umilkło i popadło w zadumę, lecz nagle powstało i rzekło:
— Ktoś jest za drzwiami.
— Nie, — odrzekł braciszek. — To jeno wilki; słyszałem, że od pewnego czasu już się włóczą wszędy wokoło i rozgrzebują śnieg. Stały się bardzo zajadłe, ponieważ zima wypędza je z gór. Zeszłej nocy wtargnęły do owczarni i uprowadziły wiele owiec; o ile nie będziemy się mieć na baczności, pożrą i nas wszystkich.
— Nie, to kroki ludzkie, boć ciężko dudnią... ale słychać i stąpania wilków.
Ledwo tych słów domówił, aż tu ktoś zakołatał potrzykroć, ale niezbyt głośno.
— Pójdę odewrzeć, bo on tam pewnikiem bardzo uziąbł!
— Nie otwieraj, może to wilkołak i pożre nas wszystkich!
Lecz chłopak już odsunął ciężką drewnianą zasuwę, a wszystkie oblicza, przeważnie nieco pobladłe, obróciły się ku dźwierzom, otwierającym się zwolna.
— On ma różaniec i krzyż, to nie może być wilkołakiem! — rzekł chłopiec, gdy do izby wkroczył mąż, ubielony śniegiem, przytłaczającym mu długą strzępiastą brodę oraz skołtunione włosy, które spadały mu na barki i sięgały niemal pasa, i osypującym się z podartego kubraka, który li w połowie okrywał ciało wywiędłe i sczerniałe. Oczyma łagodnemi, pełnemi zachwyceń nieziemskich, powiódł przybysz po twarzach obecnych. Stanąwszy w pewnem oddaleniu od ogniska i spocząwszy nakoniec wzrokiem na osobie opata Malathgeneusa, zawołał:
— Przewielebny księże opacie, pozwól mi podejść do ogniska, ogrzać się i wysuszyć brodę, włosy i odzienie z osiędzielizny śniegowej, żebym nie zmarł z zimna wśród gór i nie rozgniewał Pana umyślnem męczeństwem.
— Podejdź do ogniska, — rzecze opat, — ogrzej się i spożyj jadło, które ci przyniesie chłopczyna Olioll. Bardzo to, wierę, rzecz smutna, że ludzie, za których umarł Pan nasz Chrystus, mogą być tak biedni, jak ty.
Przychodzień siadł wedle ogniska, zaś Olioll zdjął zeń kubrak, ociekający topniejącym śniegiem, i zastawił przed gościem mięsiwo, chleb i wino; atoli ów przegryzł jeno pajdę chleba, a wino odsunął, prosząc o wodę. Gdy jego broda i włosy nieco już przeschły, a członki przestały dygotać od zimna, przemówił zasię:
— Przewielebny księże opacie, ulituj się nad nędzarzem, ulituj się nad żebrakiem, który od lat wielu tłucze się po szerokim świecie i daj mi pracę jakowąś, niech będzie conajcięższa, bom-ci jest najnędzniejszy z Boskich nędzarzy.
Tedy bracia jęli się naradzać, jakąby mu poruczyć robotę i zrazu nie mogli dojść do niczego, gdyż nie było zajęcia, w któremby już nie był zatrudniony jeden z tego skrzętnego i pracowitego zgromadzenia. Wkońcu jednak ktoś wspomniał, że brat Łysy Lis, którego zajęciem było obracanie wielkich żaren w młynicy, gdyż był za głupi do czego innego, już się nazbyt postarzał, by wydołać tak ciężkiej pracy, tak więc od dnia następnego posyłano żebraka do żaren.
Przeszły mrozy i wiosna przechodziła w lato, a żarna nigdy nie próżnowały ani też nie były obracane z niechęcią, bo każdy, kto mijał młynicę, słyszał dziada wtórującego pieśnią kręceniu się dzierżaka[1]. Ponadto jeszcze jedna zgryzota opuściła to szczęśliwe zgromadzenie: oto Olioll, który zawdy był tępakiem i nieukiem, nabrał rozumu, co było tem dziwniejsze, że stało się to zgoła niespodziewanie. Dnia jednego był on nawet mniej rozgarnięty, niż po inne czasy, to też dostał w skórę i zapowiedziano mu, że albo nazajutrz lepiej przygotuje lekcję, albo też będzie odesłany do niższej klasy pomiędzy malców, którzy będą kpić sobie z niego. Rozbeczał się na dobre, a kiedy przyszedł dnia następnego, to chociaż jego głupota, wrodzona umysłowi, który zasłuchiwał się w każdy zbłąkany dźwięk i zamyślał się nad każdem przybłąkanem światełkiem, weszła już w szkole oddawna w przysłowie, jednakże tym razem umiał lekcję tak wybornie, że odrazu wysunął się na czoło klasy i odtąd był najlepszym uczniem. Z początku brat Gołąbek przypuszczał, że jest to skutek jego własnych modłów, zanoszonych do Najświętszej Panienki, i uważał to za dowód miłości, jaką mu okazywała; lecz skoro mnóstwo o wiele żarliwszych modlitw nie przyczyniło mu ni jednego snopka do żniwa, zaczął posądzać chłopca o konszachty z gęślarzami, druidami lub jędzami i postanowił śledzić go i mieć na oku. Z tą myślą zwierzył się opatowi, który nakazał mu przyjść do siebie, skoro odkryje prawdę. Nazajutrz, a była to niedziela, gdy opat i bracia, w białe przyodziani kapice, wracali z nieszporów, on stał już na drodze i pociągnąwszy opata za habit, rzekł:
— Żebrak jest jednym z największych świętych i cudotwórców. Właśnie przed chwilą udałem się wślad za Oliollem, a po wlokącym się kroku i opuszczonej głowie poznałem, że przytłaczało go brzemię głupoty; kiedy zaś doszedł do lasku koło młynicy, ze ścieżki wyłamanej w krzewinie i z odcisków stóp w grząskiej ziemi wymiarkowałem, że chadzał niejednokrotnie tą drogą. Ukryłem się za krzakiem, gdzie ścieżka skręcała na spadziznę, i z łez w oczach chłopca wywnioskowałem, że jego głupota była zbyt zastarzała, a mądrość jego nazbyt świeża, by miała go uchronić od obawy rózgi. Gdy wszedł do młynicy, zakradłem się pod okno i zajrzałem do wnętrza; zleciały się ptaszęta i posiadały mi na głowie i barkach, gdyż w tem świętem miejscu nieznana im jest trwoga, a przeszło też i wilczysko, ocierając się prawym bokiem o mój habit, a lewym o prątki zarośli. Olioll otworzył książkę, przewracając na tę stronicę, gdzie zadałem mu lekcję, i zaniósł się płaczem; żebrak usiadł koło niego i jął go pocieszać, póki ów nie usnął. Gdy spał już na dobre, żebrak ukląkł i zaczął się modlić, mówiąc: „O Ty, który przebywasz nad gwiazdami, okaż i nadal Swą wszechmoc odwieczną i spraw, niech mądrość przez Ciebie zesłana ocknie się w jego duszy, w której niemasz nic ze świata, ażeby dziewięć chórów anielskich sławiło Twe Imię!“... I naraz z przestworzy wytrysnęła światłość i oblała Aodha, a ja poczułem zapach róż. Poruszyłem się nieco w zdumieniu, a żebrak obróciwszy się, ujrzał mnie i nachylając się nisko, rzekł: „Bracie Gołąbku, jeżelim źle postąpił, przebacz mi i naznacz mi pokutę; dyć litość k’temu mnie nakłoniła“... Ale ja zląkłem się i uciekłem i nie zatrzymałem się w biegu, pókim tu nie przybył.
Wtedy wszyscy bracia jęli pogwarzać ze sobą, bo jeden mówił, że jest to taki a taki święty, drugi zasię utrzymywał, że nie ten, ale inny, a jeszcze trzeci twierdził, że żaden z owych — boć tamci jeszcze przebywali w swoich zakonach — lecz jeszcze jakiś inny; ta rozmowa omal nie doprowadziła do sporu, o ile był on możliwy w tem potulnem gronie, gdyż każdy radby pozyskać tak wielkiego świętego na rzecz swych stron rodzinnych. Wkońcu zabrał głos opat:
— Nie jest ci on żadnym z tych, którycheście wymienili, gdyż na Wielkanoc otrzymałem życzenia od wszystkich i każdy z nich był w swym zakonie, lecz jest to Aengus Miłośnik Boży i najprzedniejszy z tych, którzy odeszli, by zamieszkać w pustkowiu pomiędzy dzikiemi zwierzętami. Przed dziesięciu laty odczuł brzemię wielu trudów w klasztorze pod Wzgórzem Patryka i udał się w las, by mógł się zatrudniać jeno śpiewaniem ku czci Pana; lecz sława jego świętobliwości sprowadzała wielotysięczne rzesze do jego pustelni, tak iż odrobina próżności zakradła się do duszy, z której wygnane zostały wszelkie inne przywary. Przed dziewięciu laty ubrał się w łachmany i od tego dnia nikt go nie widział na oczy, chyba że zaiste było to prawdą, iż mieszkał śród wilków i żywił się ziołami polnemi. Chodźmyż doń, pokłońmy się jemu, gdyż nareszcie po długich szukaniach odnalazł tę nicość, w której jest Bóg, i prośmy go, by nas wprowadził na wydeptaną przez siebie ścieżkę.
Ruszyli w białych habitach drogą, wytartą w lesie; klerycy, idąc przodem, wymachiwali kadzielnicami, a opat, dzierżąc pastorał wykładany drogiemi kamieniami, stąpał pośrodku wonnego dymu. Przybywszy do młynicy, poklękali i zaczęli się modlić, oczekując chwili, gdy chłopię się obudzi, a święty zejdzie ze swego stanowiska i według swego zwyczaju wyjdzie poglądnąć na słońce zachodzące w nieodgadnionej pomroczy.

∗             ∗


O Costellu Hardym, Oonie córce Dermotta i Cierpkim Języku.

Costello zeszedł z równin i położył się na ziemi przed drzwiami swej czworogrannej wieży, podparłszy głowę rękoma, przyglądając się zachodowi słońca i zastanawiając się nad tem, jaka zapowiada się pogoda. Chociaż wśród szlachty chodaczkowej zaczęły przeważać kroje szat, wprowadzone przez Elżbietę i Jakóba, które obecnie już wyszły z mody, to jednak on wciąż jeszcze nosił szary płaszcz, stanowiący narodowy strój Irlandczyków; zmysłowe rysy jego twarzy i wielkość jego gnuśnego ciała tworzyły mieszaninę dumy i siły, które cechowały wiek dawniejszy. Oczami wodził po słońcu na zachodzie, po długiej białej drodze, gubiącej się za południowo-zachodnią rubieżą widnokręgu i po postaci jeźdźca, gramolącego się zwolna na wzgórek. W czas niedługi jeździec przybliżył się na tyle, że w owej kurzawie można było wyraźnie dostrzec jego drobną i niezgrabną korpulencję, długi płaszcz irlandzki i roztrzęsioną kobzę, zwisającą z ramion, tudzież kudłate szkapsko, na którem siedział. Skoro podjechał tak blisko, iż można go było usłyszeć, zaczął krzyczeć:
— Ty śpisz, Tumausie Costello, gdy lepsi mężowie rozdzierają sobie serca na wielkich białych drogach? Zerwijno się, hardy Tumausie, bo niosęć nowiny! Zerwijno się, wielki omadhaunie! Otrząśnijże się z ziemi, ty chwaście w ludzkiej postaci!
Costello zerwał się na równe nogi, a skoro dudarz dojechał do niego, zaraz pochwycił tegoż za kołnierz spencera i wysadziwszy go z siodła, cisnął nim o ziemię.
— Daj mi spokój, daj mi spokój! — odezwał się poturbowany kobeźnik, lecz Costello jeszcze potrząsnął nim na przyczynek.
— Mam nowiny od Winny, córki Dermotta!
Rozluźniły się potężne palce i dudarz wstał, sapiąc ciężko.
— Czemużeś mi tego przódy nie powiedział, — ozwał się Costello, — żeś przybył od niej? Mógłbyś mnie wtedy besztać, ile wlezie!
— Przybyłem od niej, lecz nie pisnę ni słowa, póki mi nie zapłacisz za poturbowanie.
Costello sięgnął po kaletę, w której nosił pieniądze i sporo czasu upłynęło, zanim zdołał ją otworzyć, bo ręka, która zmogła wielu ludzi, trzęsła się od obawy i nadziei.
— Oto wszystkie dutki, jakie mam w kalecie — rzekł, wysypując strugę pieniędzy francuskich i hiszpańskich na dłoń dudarza, który próbował w zębach każdą monetę, zanim odpowiedział.
— Prawda, piękna to zapłata, lecz nie powiem, póki nie będę miał zapewnionej obrony, gdyż jeżeli Dermottowie dostaną mnie w swe ręce w jakimś ciemnym kątku po zachodzie słońca, lub za dnia w Cool-a-vin, to mnie porzucą w rów, bym zgnił między pokrzywami albo powieszą na wielkiej sykomorze, gdzie przed czterema laty powiesili koniokradów.
Mówiąc to, przywiązał szkapinę za uzdę do zardzewiałej sztaby żelaznej, wmurowanej w ścianę.
— Zrobię cię moim grajkiem i przybocznym sługą, — rzekł Costello, — a nikt nie odważy się podnieść ręki na człeka, kozła, konia czy psa, należącego do Tumausa Costella.
— A ja opowiem swe zlecenie — odrzekł ów, zrzucając siodło na ziemię, — li tylko u węgła kominka, mając w ręce kubek, a obok siebie dzban piwa lekko chmielnego, bo chociażem obdartus i głodomór, to jednak moi przodkowie byli dostatnio przyodziani i syci, póki przed siedmiu wiekami dom ich nie został spalony, a bydło ich nie zostało zrabowane przez Dillonów, których jeszcze zobaczę na rusztach piekielnych, i póki sami nie poczęli biadać... — a gdy to mówił, małe oczki mu połyskiwały i dłonie zaciskały się w kułak.
Costello wprowadził go do wielkiej świetlicy, wyściełanej tatarakiem, w której nie było onych zbytków i wygód, jakie upowszechniały się już pomiędzy drobną szlachtą, jeno pierwotna golizna a prostota. Wskazał mu ławę koło wielkiego komina, gdy ów usiadł, napełnił kubek rogowy i postawił go na ławie przy nim, koło kubka zaś wielki bukłak z czarnej skóry; następnie zapalił łuczywo, które tkwiło pochyło w pierścieniu na ścianie, a ręce mu przytem się trzęsły; wkońcu zwrócił się do gościa i przemówił:
— Czy córka Dermotta przyjdzie do mnie, Duallachu, synu Daly’ego?
— Córka Dermotta nie przyjdzie do ciebie, gdyż ojciec przykazał kobietom, by jej pilnowały, lecz ona mnie prosiła, bym ci doniósł, że od dziś za tydzień będzie noc świętojańska, która będzie nocą jej ślubu z Namarą z nad Jeziora; ona chce żebyś był tam obecny, bo jeżeli ją poproszą, by jak zwyczaj każe, wypiła do tego, kogo najwięcej kocha, wtedy wypije w twe ręce, Tumausie Costello, wyjawiając wszystkim, kogo kocha i jak mało szczęścia będzie w jej małżeństwie. Ja ze swej strony radzę ci wziąć ze sobą tęgich chwatów, bom ci ja widział na własne oczy koniokradów, wywijających w powietrzu „błękitne hołubce“...
I wyciągnął do Costella próżny już kubek, który zaciskał mocno w garści, niby w szponach ptasich i krzyknął:
— Napełnij mi znów kubek, bo radbym, żeby nastał taki dzień, w którymby wszystka woda na całym świecie wyschła i mogła się zmieścić w skorupce ślimaczka-grzebielucha, a sam żebym mógł chlać jeno piwo!
Widząc, że Costello nie odpowiadał, lecz siedział w zamyśleniu, wybuchnął:
— Nalej mi kubek, powiadam ci, gdyż żaden Costello nie jest tak możny w świecie, żeby nie musiał czekać na Daly’ego, nawet chociaż Daly włóczył się z dudami po drogach, a Costello ma goły pagórek, pusty dom, jednego konia, kierdel kóz i kilka krówek.
— Świeć bakę swojemi Daly’ami, gdy ci się tak podoba, — rzecze Costello, nalawszy kubek, — bo przyniosłeś mi przychylne słowo od mej kochanki.
Przez kilka dni następnych Duallach chodził tędy i owędy, by zebrać drużynę przyboczną, a każdy człek, którego spotkał, miał w zanadrzu jakowąś opowieść o Costellu: jak będąc jeszcze chłopcem, zabił zapaśnika, szarpnąwszy tak silnie rzemień opasujący ich obu, że złamał zapaśnikowi potężny kręgosłup; jak w wieku nieco starszym założywszy się, przeprowadził narowiste konie przez bród na Unchion; jak doszedłszy do lat męskich łamał w Mayo kute podkowy; jak pędził przed sobą wielu ludzi przez żuławę w Druman-air zato, że śpiewali uszczypliwą piosenkę o jego ubóstwie... i wiele jeszcze przytoczono przykładów jego siły i hardości, lecz nie znalazł nikogo, ktoby chciał stawać po stronie człeka tak popędliwego a biednego, w sporze z ludźmi tak przezornymi i bogatymi, jak Dermott z Owczego i Namara z nad Jeziora.
Wtedy wyruszył sam Costello i po wysłuchaniu wielu wykrętów w wielu miejscach, przyprowadził rosłego draba trochę niespełna rozumu, który chodził za nim jak pies, parobka, który go uwielbiał z powodu siły, tłustego dzierżawcę, którego dziadkowie służyli jego rodzinie oraz zgraję chłopaków, pilnujących jego kóz i bydła, i ustawił ich ordynkiem przed ogniskiem w pustej komnacie. Przynieśli ze sobą tęgie pałki, zaś Costello zatknął każdemu za pas starą krócicę i ugaszczał ich przez noc całą, częstując piwem hiszpańskiem i każąc strzelać do białej rzepy, którą przybił kołeczkiem do ściany. Dudarz Duallach siedział na ławie koło komina, grając na swej starej kobzie „Zielony pęczek sitowia“, „Rzekę Unchion“ i „Książąt Breffery“ i gderząc raz na postawę strzelców, to znowu na ich niezręczne strzelanie, a wreszcie i na Costella, którego nie stać było na lepszych pachołków. Parobek, półgłówek, dzierżawca i chłopcy już nawykli do zrzędzenia Duallacha, gdyż było ono nieodłączne od każdego wesela, czy odpustu, zarówno jak pokwikiwanie jego kobzy, lecz dziwili się pobłażliwości Costella, który rzadko bywał na weselach i odpustach, jakgdyby nie mógł znosić cierpliwie gderliwego dudarza.
Nazajutrz wieczorem wyprawili się do Cool-a-vin; Costello jechał na niezgorszym koniu i dźwigał miecz, inni zasię człapali na kudłatych chabetach, dzierżąc pod pachą tęgie palice. Gdy jechali przez moczary i przez wądoły, widzieli sobótki za sobótkami od wzgórza do wzgórza, od widnokręgu do widnokręgu, a wszędy przy nich gromadki, które tańczyły w czerwonej oświetli płomienia torfowego, uświetniającego gody życia i ognia. Gdy zajechali przed dom Dermotta, ujrzeli u wnijścia niezwykle rojną gromadę ludzi bardzo biednych, pląsających wkrąg ogniska, pośrodku którego znajdowało się płonące koło od wozu; zataczali ów okrężny korowód, który jest tak stary, że bogowie, co oddawna skarleli i stali się jeno skrzatami, nie tańczą innych pląsów na swych uroczyskach. Przez drzwi i podłużne strzelnice z obu stron dochodził przyćmiony blask świec oraz odgłos wielu stóp, sunących w tańcu, przyniesionym przez Elżbietę i Jakóba.
Przywiązali konie do krzaków, gdyż wielka ilość koni tak uwiązanych świadczyła, że stajnie są zapełnione; przecisnęli się przez tłum wieśniaków, stojący w drzwiach, i wkroczyli do wielkiej komnaty, gdzie odbywały się pląsy. Parobek, półgłówek, dzierżawca i dwaj chłopcy wmieszali się w gromadkę służby, przyglądającą się zabawie z wnęki, a Duallach siadł na ławie pospołu z drugimi kobeźnikami, natomiast Costello utorował sobie drogę wśród ciżby taneczników do miejsca, gdzie stał Dermott z Owczego wraz z Namarą z nad Jeziora, nalewając sobie piwo z porcelanowego dzbana w rogowe kubki o srebrnych okuciach.
— Tumausie Costello, — rzekł starzec, — spełniłeś dobry uczynek, żeś zapomniał o tem, co było, i że porzuciwszy niechęć, przybyłeś na wesele mej córki z Namarą z nad Jeziora.
— Przybywam, — rzekł Costello, — ponieważ za czasów Costella de Angalo, gdy moi przodkowie pobili twoich przodków i następnie pojednali się z nimi, stanął układ wieczysty, że każdy Costello ma prawo przybyć ze swą służbą i dudarzem na wszelką biesiadę urządzoną przez Dermotta, a Dermott wraz ze swym orszakiem i dudarzem może zjawić się na każdej uczcie wydanej przez Costella.
— Jeżeli przybyłeś w złej myśli i ze zbrojną czeladzią, — rzekł syn Dermotta czerwieniejąc, — to choćbyś miał nie wiem jak silne dłonie, by brać się za bary i rąbać mieczem, jednakże będzie z tobą krucho, gdyż z Mayo przybyło sporo ojczyców[2] mojej żony, a z Gór Wolich przyszli trzej bracia moi z zastępem sług! — to mówiąc, trzymał rękę pod kabatem, jakgdyby na głowicy oręża.
— Nie, — odparł Costello, — przyszedłem jeno zatańczyć pląs pożegnalny z twą córką.
Dermott wyciągnął rękę z pod kabata i podszedł ku smuklej, bladej panience, która stała właśnie nieopodal, utkwiwszy w ziemię przemiłe oczęta.
— Costello przyszedł zatańczyć z tobą pląs pożegnalny, ponieważ wie, że odtąd już nigdy nie będziecie widywać się ze sobą.
Panienka podniosła oczki i spojrzała na Costella; w jej wzroku uwydatniała się ufność istoty potulnej i łagodnej, pokładana w człowieku butnym i krewkim, co od początku świata zawsze bywało tragedją kobiety. Costello wprowadził ją pomiędzy taneczników i rychło porwał ich rytm padwana, owego przepysznego korowodu, który wraz z sarabandą, galardą i tańcami mauretańskiemi wyparł u większości chodaczkowej szlachty irlandzkiej żwawsze hołubce staroświeckie, przeplatane wdzięczną grą ruchów i śpiewankami. A gdy tak wodzili rej, ogarnęła ich niewysłowiona tęsknica, zniechęcenie do świata, żrąca a gorzka żałość nad sobą wzajem i niedający się określić gniew względem wspólnych nadziei i obaw, który jest radością kochania. Skoro się tanek ukończył i dudarze odłożyli kobzy, przepijając do siebie rogowemi kubkami, oboje stanęli w pewnem oddaleniu od innych, czekając w zadumie i milczeniu na powtórne rozpoczęcie pląsów, które znów wykrzeszą ogień, mający rozżagwić ich serca. Tak więc, jak noc długa, tańczyli padwana, sarabandę, galardę i tańce murzyńskie; wielu obecnych przystawało w miejscu, by się im przyjrzeć, a chłopkowie naschodzili się u wrót i wytrzeszczali oczy, jakgdyby rozumieli, że jeszcze długo potem będą zbierali dokoła siebie swych wnuków i bajali im, jako widzieli Costella tańczącego z Ooną, córką Dermotta, — i dzięki swym opowiadaniom staną się uczestnikami wątku starożytnej klechdy. Tymczasem, gdy rozbrzmiewały one pląsy i kobeźne dudlenia, Namara z nad Jeziora chodził powszędy, głośno przegadując i strojąc żarty niedorzeczne, by wszystkim mogło się wydawać, że sobie z tego nic nie robi, a Dermott z Owczego stawał się coraz to czerwieńszy i coraz to częściej poglądał ku drzwiom, chcąc się przekonać, czy blask świec nie nabiera tam barwy żółtawej od świtu.
Wkońcu obaczył, że nadeszła chwila odpowiednia, więc korzystając z przerwy, dał hasło zakończenia pląsów i stanąwszy w miejscu, gdzie stały puharki rogowe, obwieścił donośnym głosem, że teraz córka jego ma wychylić czarę weselną. Wówczas Oona podeszła ku niemu, a goście stanęli w podkowę dokoła; Costello przywarł do ściany po prawicy, a tuż za nim ustawili się: dudarz, parobek, dzierżawca, półgłówek i dwaj chłopcy. Stary dziedzic wyjął z wnęki w ścianie srebrną czarę, z której jej matka i babka piły ongi zdrowie weselne, nalał napitku z fafurowego dzbana i podał córce czarę, wymawiając słowa obrzędowe:
— Wypij w ręce tego, kogo kochasz najwięcej!
Podniosła czarę do ust i trzymała ją przez chwilę, a następnie odezwała się głosem dźwięcznym i pieszczotliwym:
— Piję zdrowie wiernego kochanka mojego, Tumausa Costella!
W tejże chwili czarka potoczyła się z rozpędem po posadzce, brzęcząc niby dzwonek, bo stary pan uderzył córkę w twarz i wytrącił jej czarkę z rąk. W komnacie zapanowało głuche milczenie.
Pomiędzy czeladzią, która właśnie wysypała się z alkierza, było niemało ludzi Namary; jeden z nich, bajarz i piewca, ostatni niedobitek braci gęślarskiej, który miał miejsce za stołem i misę w kuchni Namary, wyciągnął z za pasa nóż francuski i snadź zamierzał rzucić się na Costella, lecz znienacka jakiś cios powalił go na ziemię, gdzie ramieniem potrącił kubek, który znów zatoczył się, pobrzękując. Wraz rozległby się szczęk stali, gdyby od strony chłopstwa zebranego przy drzwiach i tłoczącego się poza niemi nie doszedł pomruk i okrzyki; wszyscy poznali, że byli to nie synowie Irlandczyków, wiernych królowej lub usposobionych przyjaźnie względem Dermottów i Namarów, lecz synowie owych dzikich Irlandczyków z okolic Lough Gara i Lough Cara, którzy prowadzili wiosłem skórzane korakle[3], mieli krzaczaste włosy nad oczyma i nie kazali chrzcić prawego ramiona swych dzieci, żeby mogły zadawać silniejsze uderzenia, przysięgali tylko na Ś. Atty, słońce i księżyc, a piękno i siłę czcili więcej od Ś. Atty, od słońca i miesiąca.
Dłoń Costella spoczywała już na jelcach miecza, aż pobielały mu kłykcie palców, lecz teraz odjął ją zpowrotem i w towarzystwie swych druhów postąpił ku drzwiom; rozstępowali się przed nim tanecznicy, przeważnie niechętnie i z ociąganiem, pozierając na szemrzących i pokrzykujących włościan, ale niektórzy czynili to pośpiesznie i z radością, gdyż bił odeń blask jego sławy. Ominął rzeszę kmiecą, poglądającą przyjaźnie i zajadle, i doszedł do zarośli, do których był uwiązany jego rumak wraz z kudłatemi szkapiskami; dosiadł swego wierzchowca i wydał rozkaz swoim niezdarnym pachołkom, by powsiadali na koń i ruszyli za nim do najbliższego wąwozu. Gdy ujechali zuchelek drogi, Duallach, który człapał naostatku, obrócił się w stronę domu, gdzie stała gromadka Dermottów i Namarów obok znacznie liczniejszej hurmy wieśniaków i zawołał:
— Dermocie! należało ci się, żebyś został takim, jakim jesteś w chwili obecnej: latarnią bez świecy, trzosem bez pieniędzy, trzodą bez runa, boś miał rękę zawsze sknerską dla dudarzy, skrzypków, bajarzy i dziadów-włóczęgów!
Jeszcze nie dokończył, a już trzech Dermottów z Gór Wolich poskoczyło ku swym koniom, a sam stary Dermott chwycił za uzdę mierzyna jednego z Namarów i dalejże nawoływać innych, by szli za nim. Nic obeszłoby się bez wielu razów i krwi przelewu, gdyby wieśniacy nie pochwycili tlejących jeszcze głowni ze zgliszcza sobótki i nie poczęli ciskać ich z głośną wrzawą pomiędzy konie, które jęły, jak jeden, wierzgać i stawać dęba, a niektóre wyrwały się z rąk powściągających je koniuchów; białka ich ślepiów połyskiwały w rozbłyskach świtu.
Przez kilka następnych tygodni Costellowi bynajmniej nie brakło wiadomości o Oonie, gdyż to jakaś babina, sprzedająca jajka i kurczęta, to znowu człek jakowyś czy niewiasta, idąc w pąci do Źródła Skalnego, opowiadali mu, że jego luba rozchorowała się nazajutrz po nocy kupałowej i że ma się nieco lepiej lub nieco gorzej — zależnie jak bywało. I chociaż, jak zwykle, doglądał swych koni, kóz i bydła, to jednak rzeczy najpospolitsze i najbardziej błahe, jak kurz na drogach, śpiewy ludzi wracających z odpustów i jarmarków, ludzie grający w karty na polach w niedziele i święta, pogłoski o wojnach i przewrotach na szerokim świecie, jakieś poważne zamiary jego otoczenia — napawały go niewyjaśnionym niepokojem. Lud wsioski jeszcze pamięta, jak to on, gdy noc zapadała, nakazywał dudarzowi Duallachowi przy wtórze trajkotania świerszczyków gędzić sobie o „Synu Jabłka“, „Piękności Świata“, „Królewiczu Irlandji“ lub którąś inną z owych baśni, przechodzących z pokoleń na pokolenia, a stanowiących dorobek pieśniarski dudarzy na równi z „Zielonym pączkiem sitowia“, „Rzeką Unchion“ lub „Książętami Breffeny“... gdy zaś przed jego oczyma wyłaniał się nieuchwytny i wyśniony świat podań, wówczas oddalał się, by pogrążyć się sam na sam w rojeniach o swym smutku.
Duallach często opowiadał mu o tem, jak to jakiś szczep dzikich Irlandczyków wywodzi się od nieporównanego Króla o Pasie Błękitnym albo od Wiciędza z Wiklinnego Szałasu, lub o tem, jak wszyscy cudzoziemcy i większość Irlandczyków, wiernych królowej, są potomstwem pokracznego i rogatego Narodu z za Morza albo służalczego i czołgającego się Ferbolga; lecz Costello był zajęty jeno strapieniami swej miłości, to też dokądkolwiek przenosiła się treść opowieści: czy na Wyspę Czerwonego Loughu, gdzie żyją ludzie błogosławieni, czy też w posępną krainę Jędzy ze Wschodu, to zawsze jedynie Oona ponosiła ich upiorne katusze. Boć to ona, nie żadna królewna z dawnych lat, była uwięziona w żelaznej wieży podwodnej, dokoła której owijały się przeguby Smoka Dziewięć-Oka; ona to po siedmiu latach służby uzyskała prawo wydostawania z piekieł wszystkiego, co zdoła udźwignąć, i wyciągnęła rzesze, spróchniałemi palcami czepiające się rąbka jej sukni; ona to zaniemówiła na rok, ponieważ dziwożonki wbiły jej w język niewielki cierń zaczarowany; z jej włosów pochodził ów pukielek, zwity w pierścioneczek na dnie rzeźbionej skrzyneczki, który dawał tyle światła, że ludziska mogli przy niem młócić zboże od zmroku do świtania, i wzbudzał taki podziw, że królowie tracili lata na wędrówkach i ścierali się z nieznanemi wojskami, pragnąc odszukać jej kryjówkę; albowiem na świecie nie było piękności okrom niej, nie było bólu okrom niej... A gdy nakoniec milknął głos dudarza, uszlachetniony głęboką treścią starej dumki, i grajek wywlókł się włogawemi kroki na poddasze, gdzie sypiał, zaś Costello, umoczywszy palce w glinianej kropielniczce z wodą święconą, zaczynał odmawiać pacierz do Maryji po Siedemkroć Bolesnej, to niebieskie oczy i gwiaździsta szata na świętym obrazie przesłaniała mu się mgłą, a zamiast nich pojawiały się ciemne oczy i samodziałowa suknia Winny, córki Dermotta; albowiem na świecie nie było czułości, okrom niej... Był on z tych ascetów namiętnych, którzy zachowali serca czyste dla miłości lub nienawiści, jak inni ludzie zachowali je dla Boga, Matki Bożej lub Świętych, i którzy, gdy nadejdzie godzina ich nawiedzenia, dochodzą do Istności Boskiej przez gorzkie utrapienie, Ogród Getsemański i samotny Krzyż, wzniesiony w sercach śmiertelnych dla nieśmiertelnych udręczeń.
Pewnego dnia, gdy Costello pomagał obu swoim chłopcom kosić łąkę, podjechał doń jakiś człek w służebnej odzieży, wręczył mu list i odjechał precz, nie mówiąc ni słowa. List pisany po angielsku, zawierał następujące słowa:
— Tumausie Costello, moja córka jest ciężko chora. Była u niej znachorka z Knock-na-Sidhe i powiedziała, że ona umrze, o ile jej nie odwiedzisz. Proszę cię przeto, byś przybył do tej, którą zdradziecko pozbawiłeś spokoju.
Dermott, syn Dermotta.
Costello rzucił na ziemię sierp i wyprawił jednego z chłopców po Duallacha, który w jego myślach splótł się nierozerwalnie z Ooną, sam zaś własnoręcznie osiodłał własnego rumaka i szkapkę Duallacha.
Gdy dojeżdżali do domu Dermotta, był już przedwieczerz; w dole pod nimi leżała Lough Gara, modra, zwierciadlana i opustoszała, a choć już w pewnej odległości byli spostrzegli ciemne postaci, krzątające się koło drzwi, to jednak dom wyglądał na niemniej opustoszały jak Lough. Drzwi były nawpół otwarte; Costello zapukał do nich raz i drugi, aż z trawy zerwał się rój rybitw i z wrzawą zaczął krążyć nad jego głową. Atoli nikt nie dawał odpowiedzi.
— Nikogo niema w domu, — rzekł Duallach, — bo Dermott z Owczego jest zbyt hardy, by witać u siebie Costella Hardego.
To rzekłszy, jednem pchnięciem rozwarł drzwi, poprzez które ujrzeli obszarpaną, brudną, stareńką kobietę, która siedziała na posadzce, opierając się o ścianę. Costello poznał, że była to Brygida Delaney, głuchoniema żebraczka. Ujrzawszy go, powstała i dała mu znak, by szedł za nią, poczem poprowadziła go wraz z towarzyszem po schodach i przez długi korytarz do zamkniętych drzwi. Następnie pchnęła drzwi, które wraz się otwarły, i odszedłszy nieco wbok, usiadła jak poprzednio. Duallach usiadł również na podłodze, a Costello wszedł do środka i obaczył na łóżku śpiącą Winny. Usiadł przy niej na stołku i czekał... lecz upłynęło sporo czasu, a ona wciąż jeszcze spała. Wówczas Duallach jął poprzez drzwi dawać mu znaki, żeby ją obudził, lecz Costello nawet stłumił dech, aby ona mogła spać nadal, gdyż serce miał przepełnione ową niedającą się określić litością, która omdlewające serce kochanka czyni cieniem serca Boskiego. Naraz zwrócił się do Duallacha i rzekł:
— Nie wypada, bym tu pozostawał, gdy niema tu nikogo z jej krewnych, gdyż gawiedź zawsze jest pochopna do oczerniania piękności.
Wówczas zeszli na dół, stanęli u wrzeciądzów domu i czekali, lecz już nastał wieczór i nikt nic nadchodził.
— Głupi to był człek, co cię nazwał Costellem Hardym! — zawołał nakoniec Duallach, — gdyby cię on zoczył, stojącego, jak głupi, w miejscu gdzie na twe powitanie nie pozostawiono nikogo oprócz dziadówki, nazwałby cię niewątpliwie Costellem Pokornym.
Wnetże więc Costello dosiadł konia i Duallach usadowił się na swym stępaku, lecz gdy już ujechali kęs drogi, Costello ściągnął wodze i zatrzymał rumaka. Upłynęło chwil mało-wiele, wtem Duallach krzyknął:
— Nie dziwota, że boisz się obrazić Dermotta z Owczego! Ma-ci on wielu braci i przyjaciół, a choć stary, ale jary i krzepki w garści, ponadto zaś należy do stronników królowej i wrogowie Gaelu trzymają z nim zajedno!
Na to Costello odparł, rumieniąc się i pozierając w stronę domostwa.
— Przysięgam na Matkę Przenajświętszą, że nie powrócę tu nigdy, jeżeli nie poślą po mnie, zanim przejadę bród na Brunatnej Rzece! — i ruszył w dalszą drogę, lecz tak powoli, że i słońce zaszło i nietoperze poczęły przelatywać nad oparzeliskami, a on wciąż jeszcze jechał noga za nogą. Gdy dobił do rzeki, zmitrężył chwilkę czasu na ławicy piaskowej pośród kwiecia kosaćców, potem nagle wjechał w wodę i zatrzymał konia na mieliźnie, pianą obryzganej. Tymczasem Duallach przeprawił się i czekał już na wydmie nad odmętem przy brzegu przeciwnym. Po dłuższej chwili Duallach krzyknął znowu, tym razem bardzo cierpkim głosem:
— Głupcem był, który cię spłodził i głupia ta, która cię na świat wydała, a najgłupsi ze wszystkich głupców są ci, którzy powiadają, że jesteś potomkiem rodu starożytnego i zacnego! Pochodzisz bowiem od bladolicych żebraków, co włóczą się od wrót do wrót, kłaniając się zarówno możnym jak i chudopachołkom.
Costello z głową pochyloną przebrnął rzekę i zrównał się z dudarzem, a możeby doń zagadał, gdyby na przeciwległym brzegu nie zatętniły kopyta i nie chlasnął ku nim przez wodę jakowyś mąż konny. Był to pachołek Dermotta, a przemówił głosem zdyszanym, jak człek, co ostro rwał z kopyta:
— Tumausie Costello, przybywam, by znów was wezwać w dom Dermotta. Gdyście odjechali, jego córka Winny ocknęła się i zawołała na was po imieniu, boście jej się zwidzieli we śnie. Głucha Brygida Delaney widziała poruszenie jej warg i jej smętek, przeto poszła w bór ponad domostwem, gdzieśmy się przyczaili i wziąwszy Dermotta Owczarza za rękaw, przywiodła go do córki. On obaczył jej smętek, więc dał mi własnego konia, bym jechał co tchu i sprowadził was niezwłocznie.
Wówczas Costello zwrócił się do dudarza Duallacha Daly, a schwyciwszy go mocno przez pół, wysadził z kulbaki i grzmotnął nim o szarą opokę, wysterkającą z wody, tak iż ów padł bez życia w odmęt; fale jęły spłókiwać jego język, który Bóg uczynił cierpkim, o czem wieść gminna głosić będzie w późne lata. Wtedy zabójca, bodąc konia ostrogami, popędził, jak oszalały, wzdłuż brzegu rzecznego ku północno-zachodowi i zatrzymał się, póki nie dojechał do innego, płytszego brodu i nie ujrzał wchodzącego miesiąca, odbitego w wodzie. Przystanął, wahając się przez chwilę, a następnie przeprawił się wbród i jechał bez wytchnienia przed siebie, aż przebywszy Góry Wole, skierował się w stronę morza; wzrok jego prawie bez przerwy spoczywał na tarczy księżyca, który błyszczał w ciemności, niby wielka biała róża, pnąca się po kracie okiennej jakiegoś gmachu czarodziejskiego i niezmierzonego. Lecz naraz, koń jego, oddawna już zwalany potem i setnie zziajany, ponieważ jeździec podniecał go ostrogą do pędu, dobył sił ostatnich i zwalił się ciężko, zrzucając Costella na trawę przy drodze. Próbował go podnieść na nogi, a gdy mu się to nie powiodło, ruszył sam jeden piechotą w stronę światłości księżycowej; doszedł tak nad morze, gdzie spostrzegł żaglowiec, spoczywający na kotwicy. Dopiero teraz, gdy już nie mógł iść dalej ze względu na toń morską, poczuł, że jest śmiertelnie zmęczony, a noc przejmująco chłodna, to też udał się do karczemki, położonej na samem wybrzeżu i rzucił się na ławę. Izba była zatłoczona żeglarzami hiszpańskimi i irlandzkimi, którzy dopieroco przemycili ładugę wina i słodowego piwa, a obecnie czekali sprzyjającego wiatru, by odbić od brzegu. Jeden z Hiszpanów poczęstował go napitkiem, przemawiając doń łamanem narzeczem gaelickiem. Wychylił kubek łapczywie i zaczął gwarzyć żywo i bezładnie.
Przez jakie trzy tygodnie dął wiatr przeciwny lub nazbyt gwałtowny, więc okrętnicy zwlekali z wyjazdem, pijąc, gawędząc i grając w karty; Costello pokumał się z nimi, sypiając na ławie karczemnej, oraz pijąc, gawędząc i grając za dwóch. Wkrótce przepił i przegrał drobną sumkę pieniędzy, jaką posiadał, a następnie swego konia, którego ktoś przyprowadził z górskiego parowu, na rzecz pewnego Hiszpana, który odprzedał rumaka jakiemuś gaździe z gór; to samo stało się z długim płaszczem, ostrogami i cholewiastemi butami z miękkiej skóry. Nakoniec powiał lekki wiaterek w stronę Hiszpanji; załoga wyległa na statek, nucąc pieśni gaelickie i hiszpańskie, podniesiono kotwicę, a niebawem białe żagle schowały się za widnokręgiem. Wówczas Costello zawrócił ku domowi — i wyszczerzyło doń zęby życie... Szedł przez dzień cały, a na odwieczerzu dotarł do drogi, która wiedzie od Lough Gara aż ku południowemu krańcowi Lough Cay. Tam natknął się na wielką rzeszę kmiotków i gospodarzy, kroczących powoluteńku za dwoma księżmi, oraz gromadką strojnych osobistości, z których kilku dźwigało trumnę. Zatrzymał jakiegoś staruszka, pytając czyj to pogrzeb i kto zacz są ci ludzie, na co odrzekł staruszek:
— Jest to pogrzeb Oony, córki Dermotta, a oto idą Dermotty i Namarowie tudzież ich czeladź; ty zaś jesteś Tumaus Costello, któryś ją zabił.
Costello wyszedł na czoło orszaku żałobnego, mijając ludzi, którzy poglądali nań złowrogiemi oczyma, i ledwo rozumiejąc to, co usłyszał; albowiem stracił teraz świadomość, która jest objawem zdrowego umysłu, i wydawało mu się niepodobieństwem, by taka wcielona łagodność i uroda, która tak długo ożywiła świat, mogła przeminąć. Nagle zatrzymał się i zapytał, kogo to chowają, a jakiś człek odpowiedział:
— Niesiemy Winny, córkę Dermotta, którą tyś zabił, i pochowamy ją na Wyspie Świętej Trójcy, — mówiąc to człek ów schylił się, podniósł kamień z ziemi i cisnął nim w Costella, raniąc go w policzek, aż krew pociekła po twarzy. Costello szedł dalej, ledwie odczuwając ból, a zbliżywszy się do tych, co wieźli trumnę, wcisnął się pomiędzy nich i kładąc rękę na trumnie, zapytał głośno:
— Kto jest w tej trumnie?
Trzej starsi Dermottowie z Gór Wolich ułapili kamienie i rozkazali otaczającym uczynić to samo; pokrytego ranami spędzono z drogi i z pewnościąby go zabito, gdyby nie przeszkodzili księża.
Gdy tłum przeszedł, Costello znów powlókł się za nim i ujrzał zdaleka, że trumnę złożono na szeroką krypę, zaś ludzie powsiadali do innych łodzi, które zwolna przejechały przez wodę na Wyspę Św. Trójcy. Po pewnym czasie obaczył że czółna powracają, a wysiadający z nich ludzie wstępują pomiędzy tłum na brzegu i wszystko rozprasza się po najrozmaitszych drogach i wertepach. Zdawało mu się, że Winny była gdzieś na wyspie, uśmiechając się słodko, jak dawniej, to też gdy wszyscy się rozeszli, przebył wpław tę drogę, którą niedawno przeorały łodzie, i znalazł świeżą mogiłę koło zwalisk opactwa Świętej Trójcy. Rzucił się na nią, wzywając Oonę, by przyszła do niego. Ponad nim dygotały czworokątne listki bluszczu, a wszędy dokoła niego białe ćmy unosiły się nad białem kwieciem i błogie wonie przesycały zmroczone przestworze.
Leżał tam przez całą noc i cały dzień następny, wołając na nią od czasu do czasu, by przyszła do niego; a gdy przyszła trzecia noc, on wycieńczony głodem i bólem, zapomniał, że jej zewłok spoczywa hań w dole mogilnym — wiedział jedynie, że ona jest tu gdzieś w pobliżu i nie chce przyjść do niego.
Przed samem świtaniem, w godzinę, o której wieśniacy słyszą dziś jego krzyk upiorny, ocknęła się w nim dawna hardość i zawołał głośno:
— Winny, córko Dermotta Owczarza, jeżeli do mnie nie przyjdziesz, zabiorę się i nigdy nie powrócę na Wyspę Świętej Trójcy!
Lecz zanim skonał dźwięk jego głosu, nad wyspą zaszuścił chłodny i wirujący wiaterek i Costello ujrzał rój przelatujących widm; były to kobiety Sidhe w koronach ze srebra i ciemnych, rozwiewnych szatach. Pośród nich była i Oona, lecz nie ta, co uśmiechała się łagodnie: przeszła koło niego pośpiesznie i z gniewem, a mijając go, wymierzyła mu policzek i zawołała:
— A więc zabieraj się i nie powracaj już nigdy!
Chciał za nią podążyć i wołał ją po imieniu, gdy wtem cały świetlany rój wzbił się w powietrze i skupiając się razem w kształt srebrzystej róży, rozpłynął się w szarawym brzasku.
Costello powstał z nad grobu, nie rozumiejąc nic, jak tylko, że rozgniewał swą miłą i że ona kazała mu odejść. Pobrnął w jezioro i zaczął płynąć. Płynął i płynął przed siebie, lecz członki miał nadto ociężałe, by mógł niemi pruć fale i utrzymywać się na powierzchni, a pozatem ciężył na nim gniew Winny. Przepłynąwszy niewielką przestrzeń, zatonął bez nijakiego borykania się ze śmiercią, jak człek, co zapada w sen... i śni.

Nazajutrz ubogi rybak znalazł go pomiędzy rokiciną pobrzeżną, leżącego na białym piasku jeziernym z rękoma rozpostartemi jak na krzyżu, i wziął go do własnej chatki. Płakali nad nim sami jeno biedacy i zawodzili pieśni-żalnice; a gdy nadszedł czas, pochowali go w opactwie na Wyspie Świętej Trójcy, gdzie jeno strzaskany ołtarz oddzielał go od córki Dermotta, i zasadzili nad niemi dwa jesiony, które później splotły się ze sobą konarami, mieszając wzajem ze sobą swe drżące listeczki...
*






  1. Dzierżakiem (lub ruchałką) nazywają drążek, służący do obracania żaren; pierwsza nazwa oznacza i rękojeść cepów. (Przyp. tłum.)
  2. Staropolska nazwa ludzi, pochodzących z jednego plemienia czy rodu (jak szkoc. clan); zwano ich również stryjcami (herbowymi).
  3. Korakl — mała, prymitywna łódka starożytnych Celtów. (Przyp. tłum.)





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: William Butler Yeats i tłumacza: Józef Birkenmajer.