Zygmuntowskie czasy/Tom I/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Zygmuntowskie czasy
Wydawca Gubrynowicz i Schmidt
Data wyd. 1873
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.
OTRZĄSINY.

Żaków gospoda w odległej części miasta była położona. Budynek to stary, jednopiętrowy, z popękanemi od pożaru murami, z okopconemi ściany, dwoma nierównemi kominami, nad spiczastym górującemi dachem. Kilka schodów kamiennych wychełtanych wiodło do wązkich dębowych drzwi okutych, które jedyne do niego wejście stanowiły. Nade drzwiami niezgrabnie namalowany ptaszek, a raczej pisklę z dzióbem żółtym otwartym, siedzące w gniazdku, otaczał wieniec suchych gałęzi, pod nim dwie miotły na krzyż leżały. Okna okiennicami popękanemi zaparte były, a cichość panowała we środku. —
— Jeszcze niema nikogo — rzekł Pawełek zajrzawszy, poczekajmy i przejdźmy się ulicą. To mówiąc wziął za rękę Skowronka, który w posłusznem szedł za nim milczeniu i pociągał go dalej z sobą.
W tej chwili ubogi żak, boso z dzbanuszkiem nadbitym i próżnym w ręku, zaszedł im drogę.
— A co? spytał Soroka — gdzie nasi?
— Zebrali się w końcu ulicy, z dwoma beanami i czekają na trzeciego.
— Prowadzę go właśnie. — Chodźmy! chodźmy.
To mówiąc pociągnął Skowronka; ale ten się zatrzymał i cicho, łagodnie spytał towarzysza:
— Bracie — dokąd i po co idziemy?
— Dokąd? po co? odpowiedział Paweł, nie powinien bym ci tej wielkiej wydawać tajemnicy, ale słuchaj, żal mi cię. — Jesteś z nas najmłodszy. Wiesz co znaczy Beanus?
— Nie wiem, to nazwisko. —
— Właśnie nazwisko takiego jak ty, każdego do szkoły przybysza. — Każdy przybyły musi odbyć pewne próby, wytrzymać obrzęd otrząsinbeanorum depositio, pozbyć się starego siebie, nim między nas za brata przyjęty zostanie. Podziękuj swojej gwiaździe, żeś na nas trafił, i że masz dwóch towarzyszów. — Inaczej dłużej i srożej byś był męczony.
— Jak to? męczony, zawołał bledniejąc Skowronek. —
— Nie bój się — chodź, każdy żak przez to przejść musi, rzecz nieuchronna jak śmierć — nic ci się nie stanie, lepiej dziś niż jutro. — Czekają — spieszmy.
Skowronek zafrasowany bojaźliwie posunął się za Soroką. Zbliżając się do miejsca, gdzie uliczka na prawo zwracała, spostrzegli ciemny tłum, stojący w milczeniu. — Tłum ten składał się z żaków samych, po większej części czarno, odarto dosyć i licho ubranych, zbrojnych w miotły, kije, motyki, grabie, siekiery drewniane, sznury i rozmaity oręż. Na czele tłumu z wielkiemi wąsy czarnemi, podparty w boki stał ogromny barczysty, kuso ubrany żak, w czapce na bakier, poglądający w stronę gospody. Obok niego dwóch mizernej postawy w lichych sukniach chłopców, bladych i wylęknionych, zdawali się na coś oczekiwać. Ujrzawszy Sorokę wiodącego Maćka, zaszemrał ochoczo tłum i poruszył się stary. — W oknach domostw otaczających ulicę, liczne głowy mężczyzn, kobiet, dzieci, mniej zwyczajnemu poczęły się przyglądać widokowi. Soroka postawił Skowronka obok dwóch chłopiąt, nieopodal ogromnego wąsacza, który na czele tłumu oczekiwał. Szepnęli coś do siebie po cichu, Soroka się umknął i w tejże chwili, tłum nieforemnie ściśnięty począł się rozbijać, rozdzielać, tworzyć w długi szereg par, stanowić porządkiem w milczeniu.
Na przodzie szedł stary wąsaty żak — Magister ceremonji, którego zwano Depositorem, wiódł on za sobą na sznurku za szyję pobranych trzech Beanów, to jest nowozaciężnych żaków, a w ręku niósł białą chorągiew z napisem:

Cohorta Beanorum.

Minę miał poważną aż do śmieszności, chód wymuszony. Za Beanami postępowali w milczeniu chwilowem wszyscy przytomni temu obrzędowi żacy po dwóch formując długi sznur czarny, wlokący się we dwoje i troje ulicą. Z pięcio czy sześcio tysiącznej ludności akademickiej, znajdowała się tu część bardzo wielka. Kierowano się ku gospodzie, nad której drzwiami wywieszono w tej chwili napis na czarnej tablicy:

Balneum Beanorum.[1]

Jak skoro postrzeżono gospodę, której drzwi zamknięte zostały, ozwał się ogromnym krzykiem tłum cały. Jedni wrzeszczeli bebe, drudzy nieforemnie podnosili głosy, cienkie, piszczące, dziwaczne, naśladujące głosy ptaków i źwierząt.
A na czele idący śpiewali pieśń, pół łacińską, w pół polską, której ułamki niekiedy tylko dochodziły do uszu biednych trzech żaczków.
— Gospodo — gospodo, prowadzim ci gości. — Otwórz drzwi swoje, oto dzieci twoje, wiodą tobie baranki, wiodą tobie ptaszęta, niosą ci koźląt kilkoro na ofiarę. —
— Gospodo — gospodo — otwórz nam drzwi swoje, prowadzim ci podróżnych, daj się im umyć w łaźni, daj otrząsnąć z brudu i pyłu i odpocząć chwilę.
A drzwi stały zamknięte — poczęto w nie bić coraz silniej.
— Gospodo, otwórz się, albo cię będziem prosić, jak prosiły trąby murów Jerycho, jak prosił Samson aby mu ustąpili Filistyni. Mamy w ręku, mamy nie oślą szczękę ale całych trzech osłów.
Na te słowa otwarły się drzwi z hukiem, ogromny krzyk powitał wejście do żaczniczej gospody. Stary żak Depositor, postąpił na wschodki i pociągnął za sobą beanów.
— O! musicie być wielkiemi osiami, kiedy się was ulękły okute drzwi dębowe. — Chodźcie za mną, a otrzyjcie się z beanij waszej. — Chodźcie.
Ale na widok czarnego, ciemnego korytarza, w którym nic widać nie było, jeden z nowych żaków począł się silnie w tył opierać, krzyczeć, cofać, płakać, a nareszcie łajać, poskoczyli dwaj starsi za nim idący, podsadzili go i cały tłum za pierwszymi sypać się zaczął do gospody.
Na lewo otworzyły się wielkie drzwi i ukazała długa, ciemna, z przysłonionemi oknami, które nie wiele przez szpary okienic światła dopuszczały — sklepiona sala. — Jak zewnątrz mury, tak tu sklepienia były spękane i w szparach. Ściany nagie, ława tylko ciężka obiegała do koła. W pośrodku, gdzie wiedziono Beanów, stało rusztowanie wzniesione o łokieć od ziemi, na którem widać były jakieś dziwne przygotowania.
Tu w porządku pewnym leżały — piła ogromna, piłka ogrodnicza, topór, widły, pałki, osełka, grzebienie nie zwykłej wielkości, jakich do czyszczenia konopi używają, świder, dłuto, młotek, kowadło, kilka wolich rogów, nożyce, kleszcze i obcęgi, sznury pozwijane w kręgi i t. d. Przyrząd ten cały widziany o zmroku jaki tu panował, wydawał się jakiemś katowskiem przygotowaniem przestraszającem. Ale gdy dwaj młodzi żacy targali się płacząc nazad, Maćkowi szepnął do ucha przechodzący Pawełek Soroka:
— Niczego się nie obawiaj — odpowiadaj śmiało i staw się ostro.
Maciek przyglądał się wszystkiemu, ale niczego nie zdawał lękać.
Wprowadzono ich na rusztowanie.
Wąsaty żak — podniósł głos, wśród powszechnego milczenia i spytał kolejno:
— Kto jesteś?
— Jam Jacek z Wieliczki. —
— Jam Jasiuk z Proszowic. —
I głośny śmiech rozległ się po sali, a tysiąc głosów zawołało. —
— Biedny Jacek.
— Biedny Jasiuk.
— Kto jesteś? spytał żak Depositor Maćka. A blisko stojący Pawełek podszepnął mu:
— Odpowiedz Beanus sum.
I podnosząc niebieskie oczy Skowronek śmiało powtórzył: Beanus sum.
— Be — be — be — beanus! zakrzyczeli uczniowie wszyscy, vivat Beanus, vivat asinus!
Quid est beanus? spytał starszy.
A Pawełek podpowiedział.
— Spojrz na ścianę naprzeciw, co na niej napisano. —
I Maciek odezwał się.
Beanus Est Animal, Nesciens Vitam Studiosorum[2].
Vivat Beanus! powtórzył tłum na różne głosy.
Quid est beania? spytał znowu starszy Depositor. Ale na to wszyscy milczeli i on sam z towarzyszeniem chóru naśladującego głosem beczenie owiec, wyrzekł.
Beania, est examen vel proba patientiae — ponieważeście Beany, przystąpim tedy do otrząśnienia was z Beanij waszej — oportet enim beaniam in hirco deponere.
To mówiąc podniósł z rusztowania trzy pary wołowych rogów, do których przywiązane były rzemienne lisztewki i począł je przyczepiać do głów beanom. Dwóch pomocników, krzycząc i miotając się, wskoczyli na rusztowanie i umocowywać poczęli je na najeżonych łbach żaków. Maciek nie bronił się wcale i sam sobie uwiązał ogromne rogi — i na widok tego dziwnego stroju, znowu ucichły na chwilę tłum piszczeć, śpiewać i krzyczeć zaczął.
— Przytrzyjcie im rogi, koźlętom, niech im nie rosną wysoko, przytrzyjcie. Rogami biją kozy, żakom rogi nie przystały.
I rzuceni zostali silnie, aż padli na kolana, a mistrz Depositor przystąpił z kolei do każdego i skrobał, plował, za włosy pociągając, za uszy szczypiąc, aż przywiązane rogi nie spadły.
Ale na tem nie był koniec jeszcze — bo spytał głośno: — Powiedźcie mi proszę, czyż na tem ma być dosyć?
— A! mistrzu! toć to gbury, potrzeba ich opiłować, ociosać, obrębać, przekuć, przerobić i umyć, bo do ludzi niepodobni, a co dopiero do żaków!
— Patrzajcie, wołali posuwając się do rusztowania i szczypiąc, targając, szturchając, kuksając nowicjuszów. — Co to za jedni? Czy to ptaszęta małe? czy to baranki nowonarodzone, czy to koźlątka? czy to oślątka? czy to kłody drzewa nieociosane? — Beany! Arcy Beany!
— Kładnijcie się, zawołał Depositor, na ziemię, o tak — i nie ruszajcie!
— Po jakiemużeście się pokładli? zakrzyczał drugi, twarzą do nas, jak w trumnie, oczyma na wierzch.
I chłopcy odwrócili się znowu i pokładli inaczej — a Depozytor ze swemi przystąpiwszy podniósł głos, biorąc w ręce sznur. —
— Co będziemy robić z temi niezdarnemi klocami? To do niczego! Weźcie je i ocieszcie, opiłujcie, oheblujcie, oskrobcie! Może przynajmniej tak będą do czegoś podobni.
Tu się rozpoczęła prawdziwa męka trzech żaków. — Rzucili się ku nim wszyscy targając, bijąc, szturchając, szarpiąc. — Jedni sznurami znaczyli ich jak kłody drzewa, drudzy niby ociosywali, nie bez mnogich istotnych i bolesnych razów. Im srożej krzyczeli i wyrywali się żacy, tem zapalczywiej rycząc ze śmiechu, rzucała się na nich młodzież cała. Maciek, który z pokorą i w milczeniu znosił wszystko, najmniej ucierpiał.
Bo obciosaniu, oskrobaniu i opiłowaniu, o których dopełnieniu świadczyły liczne guzy i sińce, a poszarpane suknie, wzięto się do golenia. Osadzono trzech Beanów na trzech pieńkach, poczęto im głowy i brody mydlić, wycierać grubą płachtą, potem golić grzebieniem ostrym. Dwom upartszym żakom obmyto w dodatku twarz smrodliwemi pomyjami, po które sami pod strażą dwóch starszych chodzić musieli; a młode chłopaki w czasie operacji szczypiąc za brodę i podbródek, za szyję i ramiona, uczyli przybylców — participiów.
Cały ten obrzęd trwał dosyć długo, biednym dzieciakom wiekiem się wydał bez końca. Maciek po cichu pytał znajomego:
— Kiedyż się to skończy? —
— Miej cierpliwość — nie długo.
Ale pomimo tej obietnicy, po obcięciu rogów, opiłowaniu, ociosaniu, oskrobaniu, po ogoleniu, umyciu i participiach, poczęto się znowu krzątać i przysposabiać do jakiejś nowej sceny.
Depositor rozgarnął tłum na podniesieniu ściśnięty i postąpił ku żakom.
— Dosyć tego, rzekł, udając powagę, precz — precz. — Niechaj przecie pokażą, z czem do szkoły przyszli, co umieją? Niechaj co napiszą. — Dajcie kałamarza, pióra, papieru!
Wnet jeden podetknął ogromny kałamarz czarny, wielkim korkiem zatknięty, drugi potężne pióro nie zatemperowane, trzeci list papieru żółtego i pomiętego. Któryś z żaków jął się co żywo kałamarz odtykać. Ale pomimo że użył do tego wszystkiej pozostałej z poprzedzających wycierpianych prób siły — nic nie dokazał. Korek bowiem wyciosany razem z kałamarzem, zrobiony był umyślnie dla Beanów. — Patrzając na usiłowania żaka, tłum począł śmiać się i wrzeszczeć.
— Patrzcie, wszak ci to ciele i kałamarza nawet odetknąć nie umie! O Beanus! O!!
Drugi żak chcąc się lepiej popisać, pochwycił korek zębami; nowe śmiechy, nowa radość i wrzawa.
Wtem Depositor przystąpił do Maćka.
— O! o! to ten pewnie pisać umie, bo mu jakiś papier z kieszeni nawet sterczy. — I przychylił się do chłopięcia, które niespokojnie oglądało się, udając że mu wyciągnął z kieszeni papier, przysposobiony wprzódy.
— Toć to list od Matuni!
Żacy rozśmieli się na całe gardło.
— Posłuchajmy no co pisze.
Maciek choć wiedział dobrze, że list ten nie mógł być mu wyjęty z kieszeni, przecież mimowolnie poczerwieniał, pobladł i dwie łzy perliste zakręciły mu się w siwych oczach.
Depositor czytał poważnie, co następuje:
— Miły synu! — Od wyjścia twojego z domu, biedna matuś wasza oka jeszcze nie zamknęła, tak jej pusto i tęskno za tobą. Co za dziw! tak piękne i miłe postradawszy chłopię! Łzy mi z oczów płyną, gdyby ze źródła, aż mi na twarzy wyryły dwa głębokie rowy i głębszą jeszcze na brodzie sadzawkę. — A ty tam kędyś wesoło w świat puściwszy się, biednej macierzy swojej ani wspomnisz? Dyć nie pamiętasz, ile boleści, ile bezsenności, ile choroby, ile głodu i tęsknicy i wszelkiego złego przecierpianego dla cię — kosztujesz od czasu jakeś na świat przyszedł! A tociem ja cię obwijała, chuchała, papką karmiła, mleczkiem poiła, zielonem trawki bawiła, białą płachtą ukrywała, krasną czapeczką stroiła, na rękach po nocach całych nosiła, nogami kołysała, hućkała, niańczyła, piersią własną żywiła, ażem sama z niewczasu wyschła i na pół przymarła. A ty tego wszystkiego zapomniawszy — poszedłeś w świat, nie powiedziawszy — Bóg zapłać. Mnie się zaś gorzej jeszcze serce kraje, dusza ściska, gdy wspomnę, co tam bezemnie na świecie robić będziesz? A kto ci tam papki zgotuje, powijaczki wygrzeje, mleczka przyprawi, piersi da i utuli gdy zapłaczesz? Jeszcze w taki niepoczciwy idziesz świat, gdzie cię ludzie nie pożałują, nie pogłaszczą, a owszem szturchańcami i łajaniem karmić i napawać będą! Boć to i na otrząsinach najesz się dobrze wszystkiego, biedny chłopcze, aż mi na wspomnienie serce schnie i łzy się cisną na oczy. Oj! czemuś ty lepiej nie w ciepłej izbie za piecem, nie u pani matki pod fartuchem!
Gdy tych słów domawiał Depositor, który list cały z udaną a pełną śmieszności powagą i dziwacznemi intonacjami czytał, rzucił w oczy kartkę Maćkowi.
Śmiechy i oklaski wstrząsły stare okopcone sklepienie gospody żakowskiej. —
Śmieli się wszyscy, nawet dwaj nowi Beanowie do rozpuku, a Maciek, któren w przeszłych próbach tak nieczułym czy wytrzymałym okazał się na bicie, razy i szyderstwo, wśród czytania listu nie wiedzieć dla czego, na imie matki zapłakał. Łzy potoczyły mu się gęste, czyste, srebrne po twarzy i lały ciągle, lały długo po cichu — a z wejrzenia, z miny wyczytać było łatwo, że Maciek nad czemś niewidzialnem tłumowi, przed wspomnieniem jakiemś tak gorżko zapłakał. — I bliżej stojący tych łez potajemnych, mimowolnych, użalili się; a gdy reszta żaków śmiała, oni w milczeniu stali.
— Czegoś płakał? spytał go Depositor po cichu, — spostrzegłszy łzy. —
— Po matce — odrzekł chłopiec cicho. —
— Tyś sierota? —
— Sierota! sierota! zawołał Maciek zakrywając twarz rękoma. — A wy! wy! bez litości jesteście. — Na co święte imie matki mieszać do tych obrzędów?
— Daruj! rzekł wzruszony Depositor, któremu czarny was drgnął jakiemś konwulsyjnem wykrzywieniem wargi. — Stało się i skończyło! Taki zwyczaj!
— A teraz — dodał głośno nabierając znowu miny i tęgości. — Podziękujcie Beanowie za skończone otrząsiny. — Cóż to stoicie? nie myślicie dziękować?
— Za co? spytał Jasiuk.
— Za co? rzekł Depositor. — O puste głowy! o Beanowie prawdziwi! Alboż jeszcze nie wiecie, co to wszystko znaczyło! jak wielka nauka i symbolum w tem się wszystkim ukrywa? O Beanowie prawdziwi! Będziecie żyć i będzie was życie, będą was ludzie otrząsać sto lat, a nie otrząsną z Beanij. — Tak jako my was dziś chwilę, tak lata długie potem bezduszny świat szarpać was będzie, naigrawać się, bić, przerabiać po swojemu, rogi przywięzywać i rogi obcinać — mydlić i golić. — I każą wam pisać bez atramentu i czytać gdzie nie napisano. — A wszystko światu będzie źle aż póki się nie pokłonicie mu i nie zrzucicie woli swej, poczciwości swej i dumy! Na progu życia ta maleńka próba, zwiastunka niektórych i cięższych, to jedno nic, w miarę tego co was czeka. — Walka z nędzą, walka z nauką, walka z dumą ludzką, z zawiścią człowieczą, z losem, z namiętnościami, z przykłady — walka ze wszystkiem, walka wszędzie, walka zawsze! A to tylko chwilka próby.
A kto ze wszystkiej walki wyjdzie zwycięzcą, temu wieniec na skronie, łańcuch złoty na szyję i sława i cześć.
Ale z tysiąca wojujących, jeden zwycięzca a dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć poległych. —
Podziękujcież za próbę i pojmijcie ją — idźcie w świat a pamiętajcie, żebyście do walki wszelkiej stawali odważnie gotowi, bez łez i strachu, i stokroć pobici, stokroć podnosili się odważniejsi. —
Jeden podobno Maciek słuchał przemowy Depositora i pojął ją. — Łzy mu się zatrzymały na powiekach ostatnie, oddech zawiązł w piersiach, brew zbiegła hardo.
Po perorze, po wymuszonem u Beanów podziękowaniu, wzięto z nowo otrząśnionych przysięgę, że się mścić za wyrządzone im przykrości nigdy i na nikim nie będą, na ostatek przystąpiono do zebrania okupu. —
Dwaj pierwsi żacy, gdy nie skoro do mieszka się mieli, opatrzeni po kieszeniach i węzełkach, część znaczną grosza przyniesionego w ręku poborców usłużnych, zostawić musieli.
Maciek ochotnie dobył trzy białe groszaki, ranną opatrzności jałmużnę.
— Jestem sierota — rzekł — ubogi i opuszczony sierota, szedłem z daleka do Krakowa, o żebranym chlebie. Gdym słuchał mszy świętej dziś rano, dał mi grosz jeden biały, nieznajomy człowiek, dwa drugie wetknął mi w rękę jakiś nieznajomy litościwy żyd. —
— Kampsor Hahngold! odezwał się głos z tłumu. —
— Na zastaw? spytał inny.
— Gdzie tam! z dobrej woli, nie proszony, darmiuteńko. —
— Dziwo! zawołali bliżsi.
— Te trzy grosze, całe mienie moje, oddaję wam jeśli chcecie. —
Depositor odepchnął rękę Maćka. — Schowaj je, — rzekł cicho — zdadzą ci się — my ich nie potrzebujemy. A teraz panowie bracia — uściskajmy nowo przybyłych i przyjmijmy ich między siebie.
Natychmiast bliżsi przystąpili i żwawo ściskać, całować, podawać ręce poczęli.
— Jeszcze słowo — ozwał się starszy pod wąsem. Stajecie się bracią nasza, wcielcież się w ciało nasze nie jako wrzody paskudne, ale jako żywa krew, jako zdrowe ciało. — Sprawa jednego, niech będzie sprawą wszystkich. — Żeby cię warzono i smarzono w smole, nie powiadaj co się dzieje w szkole. — Za jednego wszyscy, jeden za wszystkich, niech będzie gotów cierpieć, a choćby ginąć. — Ostatnim chleba kąskiem się podzielić, ostatnią dla brata rozedrzeć opończę. — Kochajmy się jak bracia, wspomagajmy jak bracia, bądźmy jednym ciałem i jedną masą, bośmy biedni i inaczej zginiemy. A walcząc z biedą, nędzą i nauką, dobijać się przyszłości, lżej iść razem wszystkim, niż każdemu pojedyńczo. Zdrajca nie postanie między nami i wyjmiemy go z między siebie, jako wrzód wyjmują z ciała, jako kąkol z pszenicy.
A teraz piwa i za zdrowie Żaków — zanucim pieśń powitania! —
Ciemna sala zabrzmiała razem ogromną pieśnią powitania i tłum wesoło w kupki rozmaite zwijać się, odpływać, po ulicy i w gospodzie rozmieszczać począł. —








  1. Łaźnia Beanów.
  2. Beanus jest zwierzę, nie znające życia szkolnego.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.