Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 1.djvu/51

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

rosną wysoko, przytrzyjcie. Rogami biją kozy, żakom rogi nie przystały.
I rzuceni zostali silnie, aż padli na kolana, a mistrz Depositor przystąpił z kolei do każdego i skrobał, plował, za włosy pociągając, za uszy szczypiąc, aż przywiązane rogi nie spadły.
Ale na tem nie był koniec jeszcze — bo spytał głośno: — Powiedźcie mi proszę, czyż na tem ma być dosyć?
— A! mistrzu! toć to gbury, potrzeba ich opiłować, ociosać, obrębać, przekuć, przerobić i umyć, bo do ludzi niepodobni, a co dopiero do żaków!
— Patrzajcie, wołali posuwając się do rusztowania i szczypiąc, targając, szturchając, kuksając nowicjuszów. — Co to za jedni? Czy to ptaszęta małe? czy to baranki nowonarodzone, czy to koźlątka? czy to oślątka? czy to kłody drzewa nieociosane? — Beany! Arcy Beany!
— Kładnijcie się, zawołał Depositor, na ziemię, o tak — i nie ruszajcie!
— Po jakiemużeście się pokładli? zakrzyczał drugi, twarzą do nas, jak w trumnie, oczyma na wierzch.
I chłopcy odwrócili się znowu i pokładli inaczej — a Depozytor ze swemi przystąpiwszy podniósł głos, biorąc w ręce sznur. —
— Co będziemy robić z temi niezdarnemi klocami? To do niczego! Weźcie je i ocieszcie, opiłujcie, oheblujcie, oskrobcie! Może przynajmniej tak będą do czegoś podobni.
Tu się rozpoczęła prawdziwa męka trzech żaków. — Rzucili się ku nim wszyscy targając, bijąc, szturchając, szarpiąc. — Jedni sznurami znaczyli ich jak kłody drzewa, drudzy niby ociosywali, nie bez mnogich istotnych i bolesnych razów. Im srożej krzyczeli i wy-