Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 1.djvu/49

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Na lewo otworzyły się wielkie drzwi i ukazała długa, ciemna, z przysłonionemi oknami, które nie wiele przez szpary okienic światła dopuszczały — sklepiona sala. — Jak zewnątrz mury, tak tu sklepienia były spękane i w szparach. Ściany nagie, ława tylko ciężka obiegała do koła. W pośrodku, gdzie wiedziono Beanów, stało rusztowanie wzniesione o łokieć od ziemi, na którem widać były jakieś dziwne przygotowania.
Tu w porządku pewnym leżały — piła ogromna, piłka ogrodnicza, topór, widły, pałki, osełka, grzebienie nie zwykłej wielkości, jakich do czyszczenia konopi używają, świder, dłuto, młotek, kowadło, kilka wolich rogów, nożyce, kleszcze i obcęgi, sznury pozwijane w kręgi i t. d. Przyrząd ten cały widziany o zmroku jaki tu panował, wydawał się jakiemś katowskiem przygotowaniem przestraszającem. Ale gdy dwaj młodzi żacy targali się płacząc nazad, Maćkowi szepnął do ucha przechodzący Pawełek Soroka:
— Niczego się nie obawiaj — odpowiadaj śmiało i staw się ostro.
Maciek przyglądał się wszystkiemu, ale niczego nie zdawał lękać.
Wprowadzono ich na rusztowanie.
Wąsaty żak — podniósł głos, wśród powszechnego milczenia i spytał kolejno:
— Kto jesteś?
— Jam Jacek z Wieliczki. —
— Jam Jasiuk z Proszowic. —
I głośny śmiech rozległ się po sali, a tysiąc głosów zawołało. —
— Biedny Jacek.
— Biedny Jasiuk.