Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 1.djvu/57

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Gdzie tam! z dobrej woli, nie proszony, darmiuteńko. —
— Dziwo! zawołali bliżsi.
— Te trzy grosze, całe mienie moje, oddaję wam jeśli chcecie. —
Depositor odepchnął rękę Maćka. — Schowaj je, — rzekł cicho — zdadzą ci się — my ich nie potrzebujemy. A teraz panowie bracia — uściskajmy nowo przybyłych i przyjmijmy ich między siebie.
Natychmiast bliżsi przystąpili i żwawo ściskać, całować, podawać ręce poczęli.
— Jeszcze słowo — ozwał się starszy pod wąsem. Stajecie się bracią nasza, wcielcież się w ciało nasze nie jako wrzody paskudne, ale jako żywa krew, jako zdrowe ciało. — Sprawa jednego, niech będzie sprawą wszystkich. — Żeby cię warzono i smarzono w smole, nie powiadaj co się dzieje w szkole. — Za jednego wszyscy, jeden za wszystkich, niech będzie gotów cierpieć, a choćby ginąć. — Ostatnim chleba kąskiem się podzielić, ostatnią dla brata rozedrzeć opończę. — Kochajmy się jak bracia, wspomagajmy jak bracia, bądźmy jednym ciałem i jedną masą, bośmy biedni i inaczej zginiemy. A walcząc z biedą, nędzą i nauką, dobijać się przyszłości, lżej iść razem wszystkim, niż każdemu pojedyńczo. Zdrajca nie postanie między nami i wyjmiemy go z między siebie, jako wrzód wyjmują z ciała, jako kąkol z pszenicy.
A teraz piwa i za zdrowie Żaków — zanucim pieśń powitania! —
Ciemna sala zabrzmiała razem ogromną pieśnią powitania i tłum wesoło w kupki rozmaite zwijać się, odpływać, po ulicy i w gospodzie rozmieszczać począł. —