Zwyczajne życie/XXVIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karel Čapek
Tytuł Zwyczajne życie
Wydawca J. Przeworski
Data wyd. 1935
Druk B-cia Drapczyńscy
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Paweł Hulka-Laskowski
Tytuł orygin. Obyčejný život
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

XXVIII

A później na stacji starszego pana, kiedy się zakochałem — czy i wtedy było we mnie jeszcze to złe?
Otóż wogóle nie. I to aż dziwi. To było całkiem szczęśliwe i zwyczajne życie.
Ale ta miłość dla panienki — czyliż dużo brakło, a byłbym ją uwiódł?
To nic. To się zdarza.
Ja wiem, że zachowywałem się wobec niej... całkiem przyzwoicie, ale pragnienia moje nie były — jakby to powiedzieć — zupełnie w granicach — — —
Dajże spokój, to już należy do rzeczy.
Czy ożeniłem się z nią dla tego jedynie, żeby się czego dochrapać?
To całkiem inna sprawa. Tu chodzi o rzeczy nieco głębsze, uważasz? Naprzykład, dlaczego żonę swoją tak nienawidziłeś?
Ja? Czyliż nie ożeniłem się z nią z miłości?
Oczywiście, z miłości!
I czyliż nie kochałem jej przez całe życie?
Kochałeś. A jednocześnie ją nienawidziłeś. Przypomnij sobie tylko, ile razy leżałeś obok niej, gdy spała, a tyś myślał: Miły Boże, żeby ją teraz zadusić! Zacisnąć obiema dłońmi tę szyję i ściskać, ściskać — — — Tylko co potem zrobić z trupem? Oto pytanie.
Nonsens! Nic podobnego nie było, a jeśli się zdarzyło tak pomyśleć, czyliż człowiek odpowiada za takie myśli? Dajmy na to, że nie może zasnąć i gniewa się, że ona tak spokojnie śpi. Dlaczegóż miałbym ją był nienawidzieć?
W tem właśnie sęk. Może dlatego, że nie była taka, jak ta mała cyganeczka, albo jak ta kelnerka, pamiętasz? Ten potwór bagienny jakiś z zielonemi oczami. Taka była spokojna i zrównoważona ta twoja żona. W szystko było w niej takie rozsądne i proste, jak obowiązek. Miłość małżeńska to sprawa porządku i higjeny, taka sama jak czyszczenie zębów. Czy nawet coś jakby zwyczajna i ważna świętość. Taka przyzwoita, czysta i rodzinna sprawa. A ty, człowieku, w takich chwilach nienawidziłeś ją wściekle i zapamiętale.
— — — A tak.
Więc tak. W tobie przecie ozwało się kiedyś pragnienie mieć wszy i bawić się w drewnianej, śmierdzącej budzie, grać w nieskończoną i zadyszaną grę. Chciało ci się czegoś nieczystego, dzikiego i strasznego. Było to ogromne pragnienie czegoś, coby cię unicestwiało. Gdybyż przynajmniej szczękała zębami, gdyby cię była targała za włosy, gdyby w jej oczach było zabłysło jakieś nieprzytomne zapamiętanie! Ale nic podobnego! Tyle tylko, że zębami przytnie dolną wargę i westchnie, a potem śpi jak pień, jak człowiek, który chwałaż Bogu, spełnił swój obowiązek. A ty nic, tylko ziewasz. Tak strasznie chce ci się czegoś złego, czegoś, co być nie powinno. Ach, Boże, zacisnąć tę szyję obiema dłońmi! Czy też przynajmniej wtedy zacharczałaby jak zwierzę i wydałaby z siebie jakiś nieludzki skrzek?
Chryste Panie, jak ja ją czasem strasznie nienawidziłem!
A widzisz. I to nietylko z tego powodu, przyjacielu. Także dlatego, że ona była wogóle taka porządna i roztropna. Jak gdyby była wyszła za mąż tylko za to, co w tobie było rozsądne i godne szacunku, godne awansu w urzędzie i troskliwej, serdecznej opieki w domu. Może nawet pojęcia nie miała, że w tobie tkwi cokolwiek innego, coś djabelnie innego, człowieku! Nawet nie przypuszczała, że pomaga ci stłumić to, zepchnąć do kąta — — — A ty miotałeś się jak na łańcuchu i coś w tobie cicho i nienawistnie skuczało. Zacisnąć obiema dłońmi tę szyję i tam dalej. Pewnego dnia ruszyć torem kolejowym i iść, iść gdzieś daleko, gdzie łamią skałę. Obnażyć się do pasa, mieć na głowie chusteczkę i oskardem kruszyć skałę. Sypiać w brudnym baraku, śmierdzącym jak psia buda, mieć tam tłustą gospodynię z kantyny, której piersi opadają aż na brzuch, oddawać się igraszkom z dziewczynką zawszoną i gryzącą jak piesek. Zamknąć się tam na zaworę, nie krzycz, smarkata, i stul gębę, bo cię zabiję! A tym czasem tutaj taki cichy, prawidłowy oddech wzorowej małżonki statecznego i trochę hipochondrycznego pana zawiadowcy. Ech, zacisnąć tę szyję — — —
Daj już spokój!
I nie zdradzałeś jej, nie byłeś wobec niej brutalny, nic podobnego, tylko tajemnie i wytrwale ją nienawidziłeś. Ładne życie rodzinne, co? Tylko raz zemściłeś się na niej troszeczkę: kiedyś zdradzał najjaśniejszego pana. Ja ci dam, ty Niemko! Ale pozatem małżeństwo wzorowe, wszystko przykładne. Taki już byłeś: zły i podły, ale w sekrecie. Potrafiłeś nawet skryć to wszystko przed samym sobą i umiałeś cieszyć się przynajmniej myślą, że staćby się to mogło. Czekaj-no, jakże to tam było w tem ministerstwie?
Nic tam nie było.
Ja wiem, zupełnie nic. Tylko tak ot, ze zgrozą, ale z całkiem przyjemną zgrozą powtarzałeś sobie przygodnie: Boże wszechmogący, tutaj możnaby robić śliczne świństwa! Możnaby zrobić miljony! A tak, miljony! Wystarczyłoby dać komuś do zrozumienia, że owszem, z nami można pogadać...
Ale czy zrobiłem coś podobnego?
Broń-że Panie Boże! Nienaganny urzędnik. Całkiem czyste sumienie z tej strony. Było to sobie tylko takie rozkoszne wyobrażenie, co dałoby się zrobić, gdyby... Istniał nawet całkiem szczegółowy i dowcipny plan: z tem należałoby postąpić tak, z tam tem owak, i jeśli już iść, to na całego! A potem nie zrobić nic podobnego i swoją urzędową nienaganność przenieść przez tę aleję pokus bez plamki. Było wtedy tak samo, jak wówczas, gdy ze swoją czystą miłością wędrowałeś uliczką dziewczyn publicznych. Do mnie, młodzieńcze, do mnie! Nie było ani jednego przestępstwa urzędowego, którego nie byłbyś sobie wymyślił i przemyślał. Dopuszczałeś się go przynajmniej myślą i wolą. Wyczerpałeś wszystkie możliwości, ale nie zrealizowałeś żadnej. Oczywiście, prawda i to, że w rzeczywistości nie dałoby się narobić tyle kawałów i byłbyś musiał ograniczyć się do niektórych. Ale gdy się takie rzeczy robi tylko w myśli, niema żadnych granic i człowiek może dopuszczać się wszystkiego. Przypomnij sobie naprzykład te biuralistki!
Kłamstwo!
Zaraz, zaraz! Zgódźmy się z sobą, że w ministerstwie byłeś bądź co bądź grubą rybą. Dość było zachmurzyć się, a biednym dziewczynom zaczynały dygotać kolana. Można było przecie zawołać taką panienkę i powiedzieć jej że tu, proszę pani, pełno błędów, nie jestem z pani zadowolony. Czy ja wiem, może powinienem zaproponować, żeby panią zwolniono. I tam dalej. Ze wszystkiemi pokolei można było powtórzyć to samo. A do tego mieć jeszcze te ogromne miljony, które są tak blisko! Cóż, w takich czasach, jak obecne ma do wyboru taka dziewczyna, czego nie zrobi za tę pensyjkę i parę szmatek jedwabnych! Są młode, są zależne — — —
Czy zrobiłem coś podobnego?
Skądże znowu! Tyle tylko, żeś im czasem napędzał strachu. Nie jestem z pani pracy zadowolony i tam dalej. Ileż razy rozdygotały im się kolana, ileż razy zwracały ku tobie oczy z prośbą o zmiłowanie! Dość było pogłaskać dziewczynę delikatnie i zrobione. Ale to była tylko jedna z możliwości, którą sybarytyczny dziadek lubił się pobawić. Było przecie tych biuralistek tyle, że nawet ich człek nie liczył. Jak już, to już, brać wszystkie pokolei. Wziąć sobie gdzieś na peryferji pokoik, potrosze obrzydliwy i niebardzo czysty. Albo, gdyby tak można, mieć drewniany baraczek, rozżarzony w słońcu i śmierdzący jak psia buda. Zamknąć się tam na zaworę i tkwić w ciemności, jak w piekle. Słychać tylko głos jęczący i głos, który uspakaja i grozi.
Więcej już nie wiesz?
Więcej już nie wiem. Nic z tego się nie stało, wogóle nic się nie stało. Życie było zwyczajne. Tylko raz stało się coś rzeczywistego, a mianowicie wtedy, gdy miałeś osiem lat i gdy wdałeś się z tą cyganeczką. Wtedy wpadło ci coś w życie, czego w niem naprawdę być nie powinno. A od owego czasu, cóż? Ciągle wyrzucałeś tamto, a ono ciągle zostawało. Ciągle zachciewało ci się jeszcze raz czegoś takiego, ale już się nie powtórzyło. Człowieku, przecie i to jest historja życia o szczegółach, powiązanych z sobą logicznie. Nieprawdaż?


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karel Čapek i tłumacza: Paweł Hulka-Laskowski.