Zwyczajne życie/XXIX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karel Čapek
Tytuł Zwyczajne życie
Wydawca J. Przeworski
Data wyd. 1935
Druk B-cia Drapczyńscy
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Paweł Hulka-Laskowski
Tytuł orygin. Obyčejný život
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

XXIX

Historja życia o szczegółach powiązanych z sobą logicznie! Miły Boże, cóż mnie to dzisiaj obchodzi? Przecie to prawda, że byłem zwyczajnym i zgoła szczęśliwym człowiekiem, jednym z tych, którzy rzetelnie spełniają swoje obowiązki. A to najważniejsze. Przecie to życie układało mi się od lat dziecinnych, tak, a nie inaczej. Zostawił w nim swój ślad ojciec w niebieskim fartuchu, pochylony nad deskami i obmacujący wykończoną robotę. Weszli w nie wszyscy sąsiedzi: kamieniarz i garncarz, kupiec, szklarz i piekarz, z powagą i solidnie wykonywający swą pracę, jakby poza nią nic innego na świecie nie istniało. A gdy zdarzało się coś ciężkiego i bolesnego, drzwi zatrzaskiwały się z hałasem i praca szła tem gorliwiej.
Życie to nie zdarzenia, ale praca, nasza bezustanna robota. Właśnie tak, a nie inaczej. I moje życie było taką robotą, w którą zakopałem się aż po uszy. Nie byłbym sobie poradził bez majstrowania nad czemś. Gdy już trzeba było pójść na emeryturę, kupiłem sobie ten oto domek z ogródkiem, żebym miał co robić. Sadziłem i nawoziłem, pełłem i podlewałem, i chwała Bogu była to robota, która człeka tak pochłania, że można zapomnieć o całym świecie, o sobie i o tem, co się robi. Oczywiście, był to sobie taki sam ogródek z patyczków, jak ten, nad którym siadywałem w kucki jako dziecko. Ale doczekałem się tu wielu radości, dożyłem chwili gdy zięba spojrzała na mnie boczkiem, jakby pytała: A ty coś za jeden? — Jestem, ziębo, taki sam człowiek, jak wszyscy inni z tamtej strony płotu. Teraz jestem ogrodnikiem, ale tego nauczyłem się od starszego pana, bo na świecie nic nie dzieje się napróżno, taki już jest we wszystkiem dziwny i mądry porządek i taka też jest równa i konieczna droga. Od dzieciństwa aż potąd. Taka jest właśnie owa zwięzła historja człowieka. Ta prosta i pedantyczna sielanka.
Amen i niech się stanie, taka jest prawda. Ale mamy tu jeszcze jedną historję, która tworzy cząstkę całości i także jest prawdziwa. Jest to historja kogoś, kto pragnął wybić się ponad swoje środowisko, ponad wszystkich śród których się wychowywał, nad tych stolarzy i kamieniarzy, nad swoich rówieśników, nad szkolną klasę, zawsze i wszędzie to samo. To zaczyna się także od dzieciństwa i trwa aż do końca. Ale jest to życie zbudowane z całkiem innego żywiołu, z takiego niezadowolonego i zachłannego, pragnącego coraz więcej dla siebie. Człek już nie myśli o robocie, ale o sobie i chce być czemś więcej, niż inni. Nie dlatego się uczy, iżby go nauka cieszyć miała, ale dlatego, że chce być pierwszym. Nawet gdy się stara o rękę córeczki pana zawiadowcy, pyszni się w duchu, że ma coś więcej, niż telegrafista czy kasjer.
Bezustannie tylko to ja i ja. Nawet w małżeństwie zagarnia dla siebie coraz więcej miejsca, aż wreszcie pozostaje tylko to ja i wszystko kręci się już tylko dokoła niego. No ale teraz będzie miał chyba dość, czy nie? Wtem właśnie sęk, że nie ma dość. Gdy osiągnął wszystko, czego mu było potrzeba, rozgląda się za nowem miejscem, aby je powoli i niezawodnie zagarniać dla siebie i tylko dla siebie. Ale nadszedł koniec żałosny i wszystko kończy się marnie: zestarzał się, sam nie wiedząc kiedy i jak, jest do niczego i znaczy coraz mniej. Tak więc, moja ziębulo, takie było całe życie jego i nie wiem doprawdy, czy było zbudowane z dobrego materjału.
Prawda, jest jeszcze trzecie zdarzenie, wiążące się z całem życiem od małości. Jest to zdarzenie hipochondryka. W całej tej historji ożywa mamusia: to ona mnie tak rozpieściła i przepełniła ciągłym niepokojem o siebie. Hipochondryk we mnie był jakby słabym i delikatnym braciszkiem tego z mocnemi łokciami. Obaj byli egoistami, to prawda, ale ten mocny był zaborczy, a hipochondryk przybrał postawę obronną, drżał ciągle o siebie i gotów był przystać na warunki najskromniejsze byle tylko stałe i zabezpieczone. Nigdzie się nie pchał, szukał tylko bezpiecznej przystani i zacisza. Dlatego niezawodnie stał się urzędnikiem, ożenił się i ograniczył solidnie we wszystkiem. Najlepiej wychodził z pierwszą swoją postacią, z tym zwyczajnym i prostym człowiekiem, porządnym i zacnym. Praca dzięki swej regularności dawała mu poczucie pewności i niemal bezpieczeństwa.
Ten z mocnemi łokciami dobry był ku temu, że zapewniał jaki-taki dobrobyt, chociaż jego niezaspokojona ambicja przeszkadzała czasem hipochondrykowi, lubiącemu przezorną wygodę. Wogóle te trzy żywoty godziły się z sobą jako-tako, chociaż nie spływały z sobą w jedno. Człowiek zwyczajny wykonywał tylko swą pracę i nie troszczył się o nic więcej. Ten z mocnemi łokciami umiał ją sprzedać, ale jednocześnie zachęcał tamtego: rób to, zabierz się do owego, tego zaś nie rób, bo to się na nic nie zdało. Co zaś do hipochondryka, to najwyżej chmurzył się i przybierał minę człowieka zatroskanego: powoli i ostrożnie, wszystkiego w miarę! Takie trzy zgoła różne charaktery, a jednak nie było między nimi sporów. Pogodzili się milcząco i może nawet robili sobie wzajemne ustępstwa.
Te trzy żywoty, były, że tak powiem mojemi żywotami prawowitemi i małżeńskiemi. Znała je dobrze moja żona i weszła z niemi w związki wierne i solidarne. Następnie przybywa tu jeszcze jedno życie, a mianowicie historja romantyka. Powiedziałbym: towarzysz hipochondryka, osobistość ogromnie potrzebna, aby przygodami i wielkodusznością wynagradzała hipochondrykowi wszystko, czego ten musiał sobie odmawiać. Z tamtymi nie mogło być mowy o tych sprawach: ten z mocnemi łokciami był zbyt rzeczowy i trzeźwy, podczas gdy człowiek zwyczajny — — — no, był poprostu zwyczajny i pozbawiony wszelkiej fantazji. Za to hipochondryk ogromnie lubił takie przygody romantyczne: przeżywa się Bóg wie co denerwującego i niebezpiecznego, a przytem wszystkiem człowiek siedzi sobie bezpiecznie w domu. Dobrze jest mieć w odwodzie takie awanturnicze i rycerskie ja. Towarzyszyło mi od samego dzieciństwa, tworzyło konieczną i nieodmienną część mojego życia, ale nie było cząstką mojego małżeństwa. O tej osobistości żona moja nie mogła była się dowiedzieć. Może i ona miała swoje inne ja, nie związane niczem z jej życiem domowem i z jej miłością małżeńską. O tem wszakże nic mi nie wiadomo.
Trzeba wspomnieć jeszcze o historji piątej, niemniej ściśle związanej z całokształtem życia. Jest bezwzględnie prawdziwa i zaczyna się już w latach mego chłopięctwa. Było to owo życie wzgardzone, z którem żaden z tamtych nie chciał mieć nic wspólnego. Nie wolno o niem nawet wiedzieć, jedynie czasem... w najściślejszej samotności i niemal pociemku, w sekrecie i ukradkiem, można było coś takiego przeżywać, ale to było zawsze całkiem złe i wszawe, zupełnie wzgardzone i żyjące wyłącznie na własną odpowiedzialność. To już nie byłem ja i nawet nie on (jak naprzykład ten romantyk), ale jakieś ono, coś tak niskiego i potłumionego, że poprostu nie przypominało żadnej osobistości. Wszystko, co do pewnego przynajmniej stopnia było ja, odwracało się od tamtego ze wstrętem i trzymało się zdała od niego. Może ono wzbudzało nawet zgrozę jak coś, co jest przeciwko nam, co jest zagładą i zniszczeniem, co... nawet nie wiem jak to wyrazić. Więcej już nie wiem, więcej nie wiem, sam tego nie znam dokładnie, nigdy nie widziałem tego w całości, zawsze tylko jakąś cząstkę czegoś co idzie omackiem, naoślep i pociemku — — — Owszem, jak w budzie zamkniętej na zaworę i nieczystej, bo śmierdzącej zwierzęciem.
I wreszcie, już nie zdarzenie, ale fragment. Przygoda poety. Trudna rada: wyczuwam, że ten poeta miał daleko więcej do czynienia z tem niskiem i utajonem, niż z czemkolwiek innem, co jeszcze było we mnie. W nim było oczywiście coś wyższego, ale — — — zawsze po tamtej stronie, a nie po mojej. Gdybyż to człowiek potrafił powiedzieć! Poeta zachowywał się tak, jakby chciał tamto wyzwolić i zrobić z tego człowieka, czy nawet jeszcze więcej, niż człowieka. Ale na to byłoby chyba potrzeba jakiej łaski bożej, czy może cudu. Czemu ja stale myślę o aniele machającym skrzydłami? Może dlatego, że to nieodkupione walczyło ciągle z jakimś aniołem zbawienia. Czasem tamto wytarzało owego anioła w świństwie, ale niekiedy wydawało się, że to złe i wzgardzone musi zostać oczyszczone. Jakby w mrok przenikało szczelinami jakieś gwałtowne światło, ostre i olśniewające, a takie piękne, że i ta nieczystość wydawała się czemś mocno i straszliwie promieniującem. Może to nieodkupione miało stać się we mnie duszą — nie wiem. Wiem jedynie, że to się nie stało. Wzgardzone pozostało wzgardzonem, a poetę, który nie miał nic wspólnego z tem wszystkiem, co było mojem prawowitem i uznanem ja, djabli wzięli. Nie było dla niego miejsca obok tamtych żywotów.
Taki więc jest inwentarz mojego życia.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karel Čapek i tłumacza: Paweł Hulka-Laskowski.