Zwyczajne życie/XXIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karel Čapek
Tytuł Zwyczajne życie
Wydawca J. Przeworski
Data wyd. 1935
Druk B-cia Drapczyńscy
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Paweł Hulka-Laskowski
Tytuł orygin. Obyčejný život
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXIII

Przez trzy dni nie pisałem. Zdarzyło się coś, nad czem już trzeci dzień kręcę głową. Nie żadne wielkie i uroczyste zdarzenie, bo takich w życiu mojem nie bywa. Raczej zdarzenie przykre, w którem przypadła mi, zdaje się, rola dość pocieszna. Onegdaj popołudniu gospodyni powiedziała mi, że pragnie zobaczyć się ze mną jakiś młody pan. Irytowałem się: co ja mam do czynienia z jakimś młodym panem! Mogła mu przecie powiedzieć, że mnie niema w domu, czy coś podobnego w tym guście. Teraz, oczywiście, trzeba go przyjąć.
Wszedł młodzian z gatunku, który był mi zawsze wstrętny: trochę za duży, pewny siebie i długowłosy, jednem słowem taki przepych. Podrzucił grzywę i zatrąbił jakieś nazwisko, które, oczywiście, natychmiast zapomniałem. Było mi wstyd, że jestem nieogolony, bez kołnierzyka i że siedzę w pantoflach i w znoszonym szlafroku, sflaczały jakiś i pomarszczony, jak zeszłoroczne jabłko. Zapytałem go więc, jak najmniej uprzejmie, czego sobie życzy.
Zagadał prosto z mostu, że właśnie doktoryzuje się na temat: początki szkół poetyckich w latach dziewięćdziesiątych. Ogromnie interesująca doba — zapewnił mnie po mentorsku. (Miał duże czerwone ręce i bicepsy jak drągi: wybitnie wstrętny). Teraz zbiera materjał i dlatego pozwolił sobie przyjść.
Spoglądałem na niego z pewną podejrzliwością. Kochany człowiecze, pomyliłeś się najwidoczniej w adresie, czy co. Bo cóż mnie obchodzi twój materiał?
Że niby w dwóch pismach literackich z tamtych czasów znalazł poezje podpisane mojem nazwiskiem. Nazwiskiem, które w historji literatury popadło w zapomnienie, rzekł triumfująco. To moje odkrycie, proszę pana! — Szukał tego zapomnianego autora. Ktoś, pamiętający tamte czasy, powiedział mu, że ów autor stał się urzędnikiem kolejowym. Poszedł tym śladem, dotarł do ministerstw a i tam otrzymał mój adres. I nagle wyrwał się z nieoczekiwanem pytaniem: — Proszę pana, czy to pan?
Masz tobie! Miałem wielką ochotę podnieść zdumione brwi i powiedzieć, że niezawodnie zachodzi jakaś omyłka, bo gdzież tu ja i wiersze! Ale teraz już kłamać nie będę. Machnąłem ręką i mruczałem pod nosem, że to były takie sobie głupstewka. Proszę pana już dawno dałem temu spokój.
Młodzieniec rozpromienił się i zwycięsko podrzucił grzywą. — Ależ to bajeczne! — ryczał. I czy nie mógłbym mu powiedzieć, do jakich pozatem pism posyłałem swoje wiersze? I gdzie drukowałem inne utwory w latach późniejszych?
Kręciłem głową. Nic nadto, proszę pana, ani jednego wiersza. Niestety, nie mogę panu posłużyć.
Rozsadzała go uciecha. Palcem poszerzał sobie kołnierzyk jakby się dusił i na czoło wystąpiły mu kropelki potu. — Ależ to bajeczne! — krzyczał. — Tak samo, jak z Arturem Rimbaud! Poezja, która zapłonie nagle, niby meteor. I nikt nie zwrócił na to uwagi! Proszę pana to odkrycie, ogromne odkrycie! — wrzeszczał i rozgarniał swoje długie paczesie czerwoną łapą.
Irytowałem się, bo nie lubię hałaśliwych i wogóle młodych ludzi. Brak im tego jakiegoś umiaru i porządku. — Głupstwa, proszę pana — odpowiedziałem chłodno. — Te wiersze były kiepskie, nic nie były warte, i lepiej, że nikt o nich nie wie.
Uśmiechnął się wyrozumiale i protekcjonalnie, jakby mi nakazywał trzymać się w pewnych granicach. — Co to, to nie, proszę pana — zastrzegł się. — To rzecz historji literatury. Jabym powiedział: czeski Rimbaud. Mojem zdaniem są to najlepsze utwory poetyckie lat dziewięćdziesiątych. Chociaż nie takie, żeby mogły były stać się początkiem jakiej szkoły — mówił, mrużąc oczy niby wielki znawca. — Pod względem rozwojowym przedstawiają one wartości niewielkie i pozostawiły ślady nikłe. Ale jako manifestacja indywidualna są to wiersze strasznie mocne, swoje i intensywne. — Naprzykład ten wiersz, który zaczyna się od słów: — „Gdy w palmach kokosowych zawarczą bębenki — — —“ Wytrzeszczył na mnie oczy pełne zachwytu. — Pan przecie pamięta, jak jest dalej!
Dotknęły mnie te słowa niemal boleśnie, niby jakieś niemiłe wspomnienie. — No, widzi pan — mruczałem. — Jak żyję, nigdy nie widziałem palm kokosowych. Co za brednie!
Był niemal oburzony. — Przecież to wszystko jedno — mówił, zacinając się — czy pan palmy widział, czy nie. Ma pan zgoła błędne wyobrażenia o poezji!
— I wogóle jak mogą — powiadam — w jakichś tam palmach warczeć bębenki?
Uczuł się do żywego dotknięty moją niepojętnością. — To przecie orzechy kokosowe! — wybuchnął poirytowany, jak ktoś, kogoś zmuszają do objaśniania rzeczy jasnych. — To obraz wiatru, orzechy chrzęszczą w tym wietrze. Gdy w palmach kokosowych zawarczą bębenki — — — Nie słyszy pan tego? Najprzód te trzy spółgłoski gardłowe: g, k, k, to właśnie pojedyńcze zderzenia, a potem wszystko spływa muzycznie w przeciągłe warrrczenie bębennnków. Zresztą są tam przypadkiem daleko piękniejsze wiersze.
Umilkł i poirytowany odrzucił grzywę wtył. Wyglądał tak, jakby w tych wierszach bronił swego osobistego i najcenniejszego mienia. Ale po chwili udobruchał się znowu i wybaczył mi wszystko. Młodość jest wielkoduszna. — Mówię całkiem poważnie — rzekł — tam są wiersze wspaniałe. Osobliwe, mocne, ogromnie nowe rzeczy — — — oczywiście, jak na owe czasy — dodawał z wielką pewnością siebie. — Może nawet nie forma jest nowa, ale obrazy, proszę pana! Pan sobie mianowicie igrał z formą klasyczną — wywodził gorliwie — ale naruszał ją pan wewnętrznie. Formalnie nienaganne, zdyscyplinowane, prawidłowe wiersze, ale wewnątrz przeładowane straszliwą fantazją. — Zaciskał czerwone pięści, jakby wszystko chciał przedstawić poglądowo. — Wygląda to tak, jakby pan podrwiwał z tej zdyscyplinowanej i ścisłej formy. Taki prawidłowy wiersz, ale wewnętrznie fosforyzuje jak próchno, czy co. Albo też żarzy się wszystko tak strasznie, że zdaje się, iż za chwilę strofa pęknie. Jest to coś takiego, jakby niebezpieczna gra, forma spętana a wewnątrz piekło... Właściwie mamy tu konflikt, straszne wewnętrzne napięcie, czy jakby to powiedzieć. Rozumie pan? Ta fantazja chciałaby nabrać lotu, a tymczasem zostaje wtłoczona w coś tak prawidłowego i zwartego — — — Dlatego też te cymbały nie dostrzegły tego, że na pierwsze spojrzenie jest to taki klasyczny wiersz. Ale gdyby byli zwrócili uwagę, jak pod wpływem wewnętrznego ciśnienia przesuwają się cezury — — —
Nagle stracił trochę na pewności siebie i spoglądał na mnie psiemi oczami. — Nie wiem, czy wyraziłem się dość jasno... mistrzu — jąkał się i czerwienił. Ale ja zaczerwieniłem się jeszcze bardziej, wstydziłem się niewymownie i mrugałem na niego oczami niezawodnie wystraszonemi.
— Ale, przecie — plotłem zmieszany — te wiersze były kiepskie i dlatego dałem poezji spokój. I wogóle...
Zakręcił głową. — Nie, proszę pana — rzekł i ani na chwilę nie spuszczał mnie z oczu. — Te rzeczy mają się inaczej. Pan musiał — — — pan musiał dać spokój. Gdyby pan był tworzył dalej, byłoby trzeba rozbić formę, rozwalić ją — — — Ja tak żywo odczuwam to wszystko — odetchnął z uczuciem ulgi, bowiem ludziom młodym o tyle łatwiej bywa mówić o sobie! — Dla mnie było to ogromne wzruszenie te osiem utworów. Powiedziałem wtedy swojej dziewczynie — — — zresztą to obojętne — mruczał zażenowany i obiema dłońmi wjechał sobie we włosy. — Ja sam nie jestem poetą, ale... umiem to sobie wyobrazić. Takie poematy może napisać tylko człowiek młody i... tylko raz w życiu. Gdyby pisywał dalej, sprzeczności musiałyby się w jakiś sposób wyrównać. I to jest właśnie najstraszliwsze przeznaczenie poety: raz jeden wyrazić się tak straszliwie mocno, z takim nadmiarem siły i koniec. Właściwie wyobrażałem sobie pana całkiem inaczej — wyrwał się nieoczekiwanie.
Ogromnie pragnąłem usłyszeć jeszcze cośkolwiek o tych wierszach. Żeby ten fujara był przynajmniej jeden z nich zacytował! Ale wstydziłem się zagadać o nich i z nadmiaru zakłopotania zacząłem głupio i konwencjonalnie rozpytywać młodego gościa skąd jest i tam dalej. Siedział jak na szpilkach i uważał niezawodnie, że rozmawiam z nim jak ze sztubakiem. No-no, poco zaraz tak się chmurzyć! Nie będę cię przecie wypytywał, co w tych wierszach było takiego osobliwego i nadzwyczajnego. Jakbyś nie mógł zacząć o tem sam! Czyliż nie robię dość długich pauz w rozmowie i nie daję ci sposobności potemu?
Wreszcie wstał z uczuciem ulgi, znowu taki rozrzutnie wysoki. — Więc już lecę — odetchnął, szukając kapelusza. No to leć! Wiem przecie, że młodość nie umie ani przyjść, ani odejść. Na dworze czekała na niego dziewczyna, ujęli się pod ręce i żywo ruszyli ku miastu. Że też ci młodzi zawsze tak się śpieszą! Nawet nie zdążyłem mu powiedzieć, żeby mnie kiedy znowu odwiedził. Wpadnie taki jak po ogień i nawet nie wiem, co on zacz — — —
I to już wszystko.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karel Čapek i tłumacza: Paweł Hulka-Laskowski.