Zwyczajne życie/XXII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karel Čapek
Tytuł Zwyczajne życie
Wydawca J. Przeworski
Data wyd. 1935
Druk B-cia Drapczyńscy
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Paweł Hulka-Laskowski
Tytuł orygin. Obyčejný život
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

XXII

Nie, tak dalej nie można, muszę z tem skończyć. Jakoś bardzo działa mi to na nerwy, czy co? Gdy te dwa głosy zaczynają się we mnie kłócić, serce trzęsie się jak galareta, a potem czuję w piersi taki mocny, niepokojący ból. Był doktór, mierzył mi ciśnienie krwi i chmurzył się. — Cóż to pan wyrabia? — mruczał nadąsany. — Ciśnienie wzrasta. Musi pan zachowywać spokój, zupełny spokój. — Chciałem więc przestać pisać i leżeć sobie spokojnie, ale wtedy odzywają się w głowie urywki djalogu, znowu ci dwaj zaczynają się kłócić o jakieś głupstwo i ja sam muszę sobie dogadywać: Cicho mi tam i nie kłócić się! I to racja, i to racja! Było tak istotnie. Ale czyż i w najzwyczajniejszym człowieku niema dość miejsca dla różnych pobudek? Przecie to całkiem proste: człowiek może myśleć egoistycznie i zapamiętale wyłącznie o swoich własnych korzyściach, ale niebawem zapomina o wszystkiem, o samym sobie i już niema dla niego nic, prócz tej pracy, która go pociąga.
Zaraz! Takie proste to nie jest: przecież tu są dwa zgoła różne życia. I o tem należy pamiętać. O to tu chodzi.
O co mianowicie?
O to, aby ustalić, które życie jest prawdziwe.

∗             ∗

E, dość już tego! Nie wychodzi mi to na zdrowie. Przyzwyczaiłem się zwracać na siebie uwagę. Od owej chwili, gdy jako praktykant dostałem na stacji krwotoku, powtarzam sobie: baczność! Niemal przez całe życie nie przestawałem patrzeć na chustkę do nosa, czy w plwocinie mojej niema niteczek krwi. Zaczęło się to na ostatniej na świecie stacji i przemieniło się w nałóg, w ciągłe zwracanie uwagi na zdrowie, jakby to była najważniejsza w życiu sprawa.
Najważniejsza w życiu sprawa? A jeśli była nią naprawdę? Gdy spoglądam wstecz na całe życie swoje, spostrzegam, że najgłębszym wstrząsem w tem życiu była chwila, gdy na stacji wytrysnęła ze mnie czerwona krew; siedziałem potem zgnębiony, słaby niezmiernie i nędzny jakiś, a wystraszony oficjał ocierał mi czoło mokrym ręcznikiem. Było to straszne. Tak, to było najpotężniejsze i najbardziej zdumiewające doświadczenie mego życia, to straszliwe zdumienie i przestrach, a następnie to rozpaczliwe pragnienie życia, choćby to miało być życie najnędzniejsze i najbardziej upokarzające. Poraz pierwszy ozwała się we mnie wtedy przepotężna miłość życia. Wtedy właśnie zmieniło się całe życie moje, a ja stałem się jakby innym człowiekiem. Przed tym wypadkiem dni swoje marnowałem, czy też przeżywałem je jakoś nieuważnie, potem zacząłem nagle cenić to, że żyję i nietylko na siebie, lecz na całe otoczenie swoje spoglądałem odtąd całkiem inaczej. Dość mi było naprzykład siedzieć na deskach i przyglądać się zardzewiałym szynom, między któremi plenił się tasznik i sucha mietlica. Albo całemi godzinami wpatrywać się w fale potoku, wiecznie nowe i zawsze te same. A przy tem wszystkiem powtarzać sobie sto razy dziennie: oddychaj głęboko, bo to zdrowo. Wtedy polubiłem wszystkie te drobne, regularne rzeczy i cichy, spokojny bieg życia. Jeszcze się czasem popisywałem cygańskim cynizmem i pokpiwałem sobie z tego i owego, ale wtedy jeszcze nie miałem pewności, czy wyzdrowieję i będę żył. Tkwił we mnie wciąż jeszcze zimny i dziki kawał rozpaczy. Zacząłem cicho i spokojnie lgnąć do życia, cieszyć się miłemi i bliskiemi rzeczami i zwracać uwagę na siebie. To właśnie było początkiem sielankowości mego życia: rekonwalescencji. To było decydującą i najważniejszą zwrotnicą.

∗             ∗

Właściwie nawet nie zwrotnicą. Teraz widzę to lepiej, a nawet widzę to całkiem jasno. Należałoby zacząć od lat dziecięcych i od mamusi, która co chwila wybiegała na zaproże, aby zobaczyć, czy nic mi się nie stało, i od pana Marcinka, do którego niewolno mi było zbliżać się bo ma suchoty i którego bałem się z tego powodu. Matka miała natrętną myśl, że mi coś grozi, że jestem dzieckiem słabem i chorowitem. Taka była, biedaczka, patetyczna i namiętna. Gdy się czasem rozchorowałem, tuliła mnie do siebie, jakby mnie przed czemś broniła, w nocy pochylała się nade mną wystraszona, padała na kolana i głośno modliła się o zdrowie moje.
Chorowanie było rzeczą uroczystą i ważną; wszystko kręciło się dokoła pędraka, piły i młoty na podwórku odzywały się jakoś ciszej, niż zwykle i nawet tatuś mógł był zrzędzić tylko półgłosem. Nadmiarem swej miłości wmówiła matka we mnie, że jestem słabiutki, słabszy od innych dzieci, że jestem czemś, co trzeba specjalnie ochraniać. Dlatego nie odważałem się na żadne siłackie zabawy łobuziaków, zdawało mi się, że nie mogę biegać tak szybko, jak inne dzieci, że nie wolno mi skakać do rzeki, bić się z rówieśnikami, bo jestem słaby i delikatny. Może byłbym się tem chełpił i byłbym się sobie wydawał jakimś lepszym i delikatniejszym, niż oni, ale chłopcy są za bardzo mężczyznami, by się dali brać na takie rzeczy: im się podobają wyrostki krzepkie i odważne.
Taka już była moja mamusia. Ona to wypielęgnowała we mnie ten stan życiowej nieśmiałości i nieufności względem siebie, to fizyczne uczucie zmniejszonej wartości, które rosło razem ze mną. Jej chorobliwa miłość dla mnie wyniańczyła we mnie tę skłonność do przyglądania się sobie i dopatrywania się w sobie przedmiotu wiecznego niańczenia i pieszczenia. Pozwoliłem tej skłonności opanować wszystkie moje myśli i pogrążyłem się w niej niemal z upodobaniem, gdy poraz pierwszy zapukała do mnie poważna choroba. Wtedy, tak jest, wtedy znalazłem w sobie to zatroskane, hipochondryczne ja, które z wielką powagą przygląda się swej plwocinie, liczy sobie puls, kocha się w solidnym porządku powszednim i lgnie do dobrej i wygodnej stateczności. Takie więc było — nie powiem, całe moje życie, — ale to, co stanowiło wielką, poważną i stałą część tego życia. Teraz to widzę.
Ojciec był całkiem inny. Był mocny i niezawodny jak słup i ogromnie mi tem imponował. Gdyby chciał, pobiłby każdego na świecie. Wtedy, oczywiście, nic nie wiedziałem o jego trwożliwej oszczędności, a raczej o jego skąpstwie. Po raz pierwszy zauważyłem to, gdy pan Marcinek dał tej dziewczynce dziesiątkę. Tatuś, broń Boże, nie byłby tego uczynił, i udawał, że tego nie widzi. Wtedy wstrząsnęło chłopczykiem coś dziwnego i strasznego, jakby pogarda. Dzisiaj wiem, że biedak nie był taki mocny, jak mi się wydawało i że raczej bał się życia. Oszczędność jest cnotą obronną. Jest to pragnienie zapewnienia sobie życia spokojnego, jest to obawa rzeczy przyszłych, lękanie się ryzyka i przypadłości życiowych. Skąpstwo bardzo żywo przypomina jakąś hipochondrję. Ucz się, mój chłopcze, mawiał z uroczystem wzruszeniem, pójdziesz na urząd i będziesz miał swoje pewne. To było dla niego szczytem wszystkiego, czego można oczekiwać od życia; pewność i zabezpieczenie, świadomość, że nic złego stać się nam nie może. Jeśli tak czuł i myślał tatuś, wielki i potężny jak dąb, skądże wzięłaby się odwaga w synalku, delikatnym i rozpieszczonym? Widzę, że istniało we mnie takie pogotowie już w dzieciństwie: dość było pierwszego lepszego wstrząsu fizycznego, aby człowiek, skulony w sobie ze strachu jak ślimak, odnalazł w sobie ochronną trwożliwość i lęk o życie i aby uczynił z nich swoje zasady życiowe.

∗             ∗

Bóg raczy wiedzieć, jak tam było, ale musiało to tkwić we mnie daleko głębiej, niż sam przypuszczałem. Przecież przez życie prowadziło mnie to niemal równie niezawodnie, jak instynkt. Tak naślepo i z taką nieomylną pewnością. Myślę w tej chwili o nieboszczce żonie. Jakie to dziwne, że znalazłem właśnie ją, kobietę jakby zrodzoną do pielęgnowania kogoś. Być może, iż usposobienie takie wytwarzała w niej sentymentalność, połączona z dużym rozsądkiem. Czuwać nad kimś to taka rozsądna, trzeźwa i praktyczna postać miłości. Przecie zakochała się we mnie gorąco wtedy właśnie, gdy dowiedziała się, że przybywam z zaproża śmierci i że moja interesująca bladość ma przyczyny głębsze. Wtedy właśnie wybuchnęło w niej uczucie samarytaństwa, miłości i macierzyństwa, prowadząc do szybkiego dojrzewania miłości. Wszystko było w tem uczuciu: wystraszona dziewczynka, kobiece współczucie i gorliwość matki, miłosny romantyzm i ogromnie rzeczowa natarczywość, abym dużo jadał i przybierał na wadze. Równie ważne i piękne były rozmowy o miłości jak i o tyciu. W cieniu nocy kurczowo ściskała mi rękę i z oczyma pełnemi łez szeptała: — Proszę, proszę pana, musi pan koniecznie strasznie dużo jadać. Niech mi pan przysięgnie, że będzie pan zawsze zwracał uwagę na siebie! — Nie mogę śmiać się z tego nawet dzisiaj jeszcze. Miało to swoją słodką i nawet patetyczną poezję... dla nas obojga. Zdawało mi się, że odzyskuję zdrowie jedynie dla niej, żeby się cieszyła i że z mojej strony jest to piękne i wielkoduszne: walczę oto o zdrowie swoje jedynie poto, żeby ją uszczęśliwić. Ona zaś wierzy, że mnie ratuje i ocala mi życie. Czyliż tedy nie jestem jej własnością z mocy prawa i przeznaczenia?
Wiem, oczywiście, że tylko przypadkiem zostałem przydzielony na tę, a nie inną stację, ale jest zdumiewające i poniekąd straszne, że w ten sposób jakoś koniecznie i nieuniknienie dopełniał się porządek mego życia. Przedtem musiałem ukrywać swoje hipochondryczne lęki i wstydzić się za nie jako za objaw słabości. Teraz już nie, teraz była to nasza sprawa wspólna i ogromnie doniosła dla dwojga ludzi, teraz tworzyła ona część naszej miłości i poufałości. To już nie było czemś w rodzaju ułomności, czy zaburzeń, lecz czemś pozytywnem i poważnem, co daje życiu sens i znaczenie.
Wspominam nasze małżeństwo i to wszystko, co się w niem znalazło jakby samo przez się i odniechcenia. Żona od pierwszej chwili wzięła na siebie troskę o moje zdrowie, jakby chciała rzec: to nie twoja męska sprawa, to moja troska kobieca. Sam nie potrzebujesz myśleć o tem i możesz to pozostawić mnie. Istotnie, było tak, że mogłem przed sobą udawać, iż sam nie wiem o niczem, że to wszystko obchodzi tylko ją. Ona jest taka troskliwa i taka higjenistka, dajmyż jej tedy spokój, gdy jej to sprawia przyjemność. A przy tem można było kołysać się w poczuciu bezpieczeństwa i pewności, że wszystko jest w najlepszym porządku i że tyle robi się dla tego kochanego zdrowia! Czekała na mnie zawsze z ręcznikiem, by mi go podać, jak tylko się wyszoruję; chodziło jej o to, żeby mogła poklepać mnie po mokrych plecach. Oczywiście, wyglądało to jak zwykła poufałość małżeńska, ale w gruncie rzeczy było to codzienne rewidowanie zdrowia. Nie mówiliśmy o tem nigdy, ale wiedzieliśmy oboje, o co tu chodzi. Zawsze też spojrzałem na nią pytająco: jak tam? Uśmiechała się i kiwała głową: wszystko w porządku.
Jej powściągliwa i umiarkowana miłość wyznaczała mi pewne granice, żebym nie potrzebował wyznaczać ich sobie sam z trwogą o swoje zdrowie. — Niech mężuś nie będzie taki dziki — rzekła czasem jak matka. — I grzecznie spać! Nie chcemy mieć takich podkrążonych oczu i tam dalej. — Czasem mnie to irytowało, ale w głębi duszy byłem jej wdzięczny. Przyznawałem żonie słuszność, rozumiejąc, że tak jest dla mnie lepiej. Nie potrzebowałem już czuwać trwożliwie nad swojemi stanami fizycznemi, o te rzeczy troszczyła się ona sama. Natomiast podsycała moją ambicję, która jest niezawodnie zdrowa i potęguje zainteresowania życiowe. Bez ambicji, zdaje się, mężczyzna poprostu nie wyżyje.
Mów mi, co robiłeś przez cały dzień? Takie zainteresowanie pobudza do pracy. Albo też róbmy sobie plany na przyszłość, bo i optymizm jest zdrowy i stwarza warunki dobrego funkcjonowania organizmu. Wszystko było na oko takie proste, rozumiejące się samo przez się, takie małżeńskie i poufałe! Teraz spoglądam na te rzeczy inaczej, bo już nie mam nikogo, kto zdjąłby ze mnie ten okrutny i bezradny lęk, nie bój się, jesteś u siebie i masz tu wszystko, czego ci potrzeba, tutaj czuwają nad tobą i jesteś bezpieczny.
Później, na własnej stacji, czułem się niezawodnie jak tur i byłem już całkiem zdrów. Zdaje się, że właśnie dlatego już jej tak nie potrzebowałem i że to było przyczyną, dla której stała mi się trochę obcą. Wyczuwała to i starała się utrzymać mnie przy sobie. Stąd też rodziła się jej troskliwość o mnie: Powinieneś oszczędzać się i nie pracować tak wiele. Teraz byłaby chciała dać mi i dzieci, bo dobrze jest być ojcem. Ale dzieci nie było. Gdy nie mogła zrobić już nic innego, dbała despotycznie przynajmniej o moje wygody i mój porządek. Zrobiła z tego wprost jakiś wielki zakon, żebym dobrze jadał, długo sypiał i miał wszystko na wiadomem miejscu. Życie, które staje się przyzwyczajeniem, jest na swój sposób bezpieczne i dobrze ugruntowane. Przestrzeganie swoich przyzwyczajeń to także pewna postać troski o siebie.
I tę sprawę także wzięła w swoje ręce. Ona starała się o moje przyzwyczajenia, a ja już tylko wyrozumiale i dobrodusznie przyjmuję to wszystko. To tylko dla ciebie, kochanie, że wszystko tak ładnie przygotowałaś. Chwałaż Bogu, człek nie potrzebuje być samolubem, gdy ktoś czuwa nad nim z taką troskliwością. Ma spokojne i czyste sumienie, że nie myśli o sobie, lecz jedynie o swej pracy. I wreszcie pod koniec dni swoich rzeknie: żyłem tylko dla swej pracy i miałem zacną żonę. Było to zwyczajne i dobre życie.
No, więc mamy trzeciego, mówi mi ten przekorny głos wewnętrzny.
Co za trzeciego?
No tak, jeden był ten zwyczajny szczęśliwy człowiek; drugi to ten z mocnemi łokciami, co się chciał czegoś dochrapać, a ten hipochondryk to już trzeci. Pozwól sobie powiedzieć, człowieku, że to są trzy żywoty i każdy z nich jest inny. Absolutnie, djametralnie i zasadniczo inny.
No, widzisz, a razem wziąwszy, było to jedno powszednie i zwyczajne życie!
Bo ja wiem...? Ten z mocnemi łokciami nie był nigdy szczęśliwy. Co do hipochondryka, to nie mógł on pchać się naprzód, a szczęśliwy człowiek nie mógł być przecie hipochondrykiem, to chyba jasne. Trudna rada, mamy tu trzy postaci.
I tylko jedno życie.
A właśnie. Gdyby to były trzy samodzielne żywoty, wszystko byłoby daleko prostsze. Wtedy każdy z nich byłby cały i harmonijny, każdy miałby swoje wewnętrzne prawo i swój sens — — — A tak, wszystkie trzy żywoty przenikają się wzajemnie, raz wysuwa się na czoło jeden, później znowu drugi.
Nie, to nie tak! Gdy się coś przenika, to bywa jak w gorączce. Ja to znam z doświadczenia, bo miewałem nocne gorączki. Chryste Panie, jakże obrzydliwie mieszało się wszystko i przenikało wzajemnie w tych snach! Ale to już dawno przecie minęło i już jestem zdrów. Teraz nie miewam gorączki; nie, nie miewam gorączki!
Aha, znowu odzywa się hipochondryk. Człowieku, i on także przegrał!
Co miał przegrać?
Wszystko. Cóż to za ceremonje z hipochondrykiem, który ma umrzeć!
Ale dajże już spokój!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karel Čapek i tłumacza: Paweł Hulka-Laskowski.