Zwycięstwo (Conrad)/Część I/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Zwycięstwo
Wydawca Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna
Data wyd. 1931
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aniela Zagórska
Tytuł orygin. Victory
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała część I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
V

Tak się złożyło że Davidson spóźnił się o dwa dni w powrotnej drodze; nie było to, naturalnie, nic ważnego, postanowił jednak wysiąść natychmiast po przyjeździe, w czasie największego popołudniowego skwaru, aby odszukać Heysta. Hotel Schomberga stał w głębi rozległego ogrodzenia, gdzie mieścił się ogród oraz dziedziniec z kilku wielkiemi drzewami o szeroko rozpostartych konarach, ocieniających oddzielną halę, „odpowiednią na koncerty i inne przedstawienia“ — jak to sformułował Schomberg w swoich anonsach. Podarte, trzepoczące się afisze, umieszczone na ceglanych słupach z dwóch stron bramy, głosiły przysadzistemi, czerwonemi literami: „Co wieczór koncert“.
Droga do hotelu była długa, słońce wściekle prażyło. Davidson, obcierając mokrą twarz i szyję, przystanął na tak zwanej przez Schomberga „piazzy“. Kilkoro drzwi stało tam otworem, ale wszystkie zasłony były spuszczone. Nie było widać żywej duszy, nawet kelner Chińczyk się nie pokazał, tylko żelazne, malowane krzesła i stoły zapełniały werandę. Samotność, cień, ponure milczenie — i lekki, zdradliwy powiew, który przypłynął z pod drzew i niespodzianie przyprawił o dreszcz topiącego się z gorąca Davidsona. Taki nieznaczny dreszczyk tropikalny, zwłaszcza w Sourabayi, oznacza często chorobę i szpital dla nieostrożnego białego.
Przezorny Davidson poszukał schronienia w najbliższym zacienionym pokoju. W sztucznym mroku, za płaszczyznami bilardów odzianych w pokrowce, biała postać dźwignęła się z dwóch krzeseł, na których leżała. O tej porze dnia, po skończonym lunchu, Schomberg odbywał zwykle siestę. Zbliżył się powoli do gościa, okazały, stateczny — w defensywie; wielka, jasna broda przykrywała jak pancerz męską jego pierś. Nie lubił Davidsona, który nie był nigdy jego stałym gościem. Nacisnął dzwonek, stojący na jednym ze stołów, obok których przechodził, i spytał wyniośle, jak przystało na oficera rezerwy:
— Czego pan sobie życzy?
Poczciwy Davidson, wciąż wycierając mokrą szyję, oświadczył z prostotą że przyszedł zabrać Heysta, ponieważ się tak umówili.
— Niema go tutaj.
Na dzwonek zjawił się Chińczyk. Schomberg zwrócił się do niego z bardzo srogą miną.
— Obsłuż pana.
Ale Davidson odrzekł że musi już iść. Nie może czekać na Heysta, prosi tylko, aby go zawiadomiono, że Sissie odjeżdża o północy.
— Mówię panu, że go tu niema.
Zafrasowany Davidson uderzył się po udzie.
— Ach Boże! pewno jest w szpitalu. — Przypuszczenie to było zupełnie naturalne w bardzo malarycznej miejscowości.
Porucznik rezerwy ściągnął tylko usta i poniósł brwi, nie patrząc na Davidsona. Mogło to być zrozumiane bardzo rozmaicie, ale Davidson odrzucił myśl o szpitalu. W każdym razie musiał odnaleźć Heysta przed północą.
— Czy mieszkał tutaj? — zapytał.
— Tak, mieszkał tutaj.
— A nie może mi pan powiedzieć, gdzie jest teraz? — ciągnął spokojnie Davidson. Zaczynał się niepokoić, bowiem przybrawszy samozwańczo rolę opiekuna zdążył się już do Heysta przywiązać. Odpowiedź brzmiała:
— Nie wiem. To nie moja rzecz — i Schomberg pokręcił majestatycznie głową, pozwalając się domyślać jakichś strasznych tajemnic.
Davidson był wcieloną łagodnością. Taką już miał naturę. To też nie zdradził się ze swemi uczuciami, które nie były dla Schomberga przyjazne.
— Dowiem się w kantorze u Tesmanów — pomyślał. Ale pora dnia była niezmiernie gorąca, a przytem, jeśli Heyst znajdował się w porcie, wiedział pewno o przybyciu Sissie. Może nawet był już na pokładzie i rozkoszował się chłodem, którego niepodobna było znaleźć w mieście. Davidson, jako człowiek otyły, dbał zawsze o chłód i nie lubił się ruszać. Zatrzymał się chwilę, w niepewności co ma dalej robić. Schomberg stał przy drzwiach i patrzał w ogród, udając zupełną obojętność. Nie mógł jednak wytrzymać. Odwrócił się porywczo i spytał z nagłą wściekłością:
— Pan chciał się z nim widzieć?
— No tak — odrzekł Davidson. — Umówiliśmy się, że się spotkamy.
— Niech się pan o to nie kłopocze. Już mu na tem nie zależy.
— Dlaczego mu nie zależy?
— Przecież pan sam widzi. Niema go tu, prawda? Daję panu na to słowo. Niech pan sobie nim głowy nie zawraca. Radzę to panu po przyjacielsku.
— Dziękuję panu — odrzekł Davidson przestraszony w duchu dzikim tonem Schomberga. — Chyba siądę jednak na chwilę i napiję się czegoś.
Tego się Schomberg nie spodziewał. Zawołał brutalnie:
— Kelner!
Podszedł Chińczyk; hotelarz wskazał mu kiwnięciem głowy białego człowieka i wyszedł z pokoju, mrucząc coś pod nosem. Davidson posłyszał, że Schomberg zgrzytał przytem zębami.
Davidson siedział samotny w towarzystwie bilardów, jak gdyby w hotelu nie było żywej duszy. Jego spokój był tak głęboki, że nie czuł się zbytnio zakłopotany nieobecnością Heysta, ani też tajemniczem zachowaniem Schomberga. Rozważał te sprawy po swojemu i wcale niegłupio. Coś się widocznie stało — nie miał jednak ochoty odejść i rozpocząć dochodzenie: wstrzymywało go przeczucie, że właśnie tu na miejscu sytuacja się wyjaśni. Naprzeciw niego wisiał na ścianie afisz z napisem: „Co wieczór koncert“, taki sam jak ogłoszenia wiszące na bramie, tylko lepiej zachowany. Patrzył nań leniwie, przyczem zwróciła jego uwagę okoliczność — nie zdarzająca się wówczas tak często — że była to damska kapela: „Wschodnie tournée Zangiacoma: osiemnaście dam muzykantek“. Afisz stwierdzał, że kapela miała zamiar popisywać się doborowym repertuarem przed różnemi kolonjalnemi ekselencjami, a także przed paszami, szeikami, jego wysokością sułtanem Maskatu i t. d.
Davidsonowi żal się zrobiło osiemnastu muzykantek. Wiedział, czem jest takie wędrowne życie, znał wstrętne okoliczności i brutalne zajścia, towarzyszące objazdom prowadzonym przez takich Zangiacomów, których zawód niema najczęściej nic wspólnego z muzyką. Gdy tak przypatrywał się afiszowi, otworzyły się drzwi za jego plecami i weszła kobieta, którą uważano — i bezwątpienia słusznie — za żonę Schomberga. Jak ktoś cynicznie zauważył, za mało była pociągająca aby odgrywać inną rolę. Krążyły wieści, oparte na jej lękliwym wyrazie twarzy, że Schomberg haniebnie się z nią obchodzi. Davidson uchylił kapelusza na jej widok. Pani Schomberg skłoniła w odpowiedzi wyblakłą twarz i siadła natychmiast za podwyższonym kontuarem mieszczącym się naprzeciw drzwi, na tle lustra i licznych rzędów butelek. Uczesana była nader wymyślnie, z dwoma lokami, zwieszającemi się z lewej strony wychudłej szyi, suknię zaś miała jedwabną; stawiła się właśnie do popołudniowego zajęcia. Schomberg wymagał tego z jakiejś przyczyny, chociaż obecność jej nie dodawała bynajmniej uroku sali restauracyjnej. Siedziała w dymie i hałasie, niby bóstwo na tronie, uśmiechając się niekiedy bezmyślnie z nad bilardów. Nie odzywała się do nikogo i nikt też do niej nie mówił. Sam Schomberg nie zwracał na nią wcale uwagi, co najwyżej rzucał jej spodełba ponure spojrzenia, niczem zresztą nieusprawiedliwione. Nawet Chińczycy ignorowali ją najzupełniej.
Wejście pani Schomberg przerwało rozmyślania Davidsona. Siedzieli teraz we dwoje; milczenie jej i nieruchomość przeszkadzały Davidsonowi. Kapitan bardzo był skłonny do współczucia. Uznał że byłoby grubiaństwem nie zwracać na nią uwagi. Odezwał się więc, nawiązując rozmowę do afisza:
— Czy ci ludzie mieszkają tu u państwa?
Pani Schomberg była tak dalece nieprzyzwyczajona, aby się do niej zwracano, że na dźwięk jego głosu podskoczyła na krześle. Davidson opowiadał nam później, że podskoczyła zupełnie jak figura wyciosana z drzewa, nie tracąc sztywnej nieruchomości. Nie poruszyła nawet oczami; ale odpowiedziała swobodnie, mimo że usta jej wyglądały jak rzeźbione w drzewie.
— Mieszkali tu przeszło miesiąc. Teraz już wyjechali. Grywali co wieczór.
— A ładnie grywali, co?
Nic na to nie odpowiedziała, a że ciągle patrzyła nieruchomo wprost przed siebie, milczenie jej zbiło z tropu Davidsona. Wyglądało to, jakby go wcale nie słyszała, co było niemożliwe. A może nie chciała sobie pozwolić na wypowiedzenie własnego zdania? Schomberg musiał ją wytresować w tym kierunku i w domowem pożyciu nie wyrywała się pewnie ze swemi sądami. Ale Davidson uważał, że honor jego wymaga podtrzymania rozmowy, rzekł więc, tłumacząc po swojemu zdumiewające milczenie gospodyni:
— Aha, rozumiem — nie było to nic szczególnego. Takie zespoły zwykle bywają liche. To pewno banda Włochów, proszę pani? sądząc po nazwisku kapelmistrza.
Zaprzeczyła ruchem głowy.
— Nie. On jest naprawdę Niemcem, tylko farbuje sobie wąsy i brodę dla interesu. Przezwał się Zangiacomo — także dla interesu.
— To ciekawe — rzekł Davidson. Miał głowę wciąż pełną Heysta i przyszło mu na myśl, ze pani Schomberg wie może cośniecoś i o innych sprawach. To odkrycie było rzeczą zdumiewającą dla człowieka, który miał sposobność ją widywać. Nikt nie podejrzewał jej nigdy o zdolność myślenia i czucia, w najsłabszym choćby stopniu. Uważało się ją raczej za coś nijakiego; za manekin, albo bardzo pospolity automat, tak zbudowany, że umiał kiwać głową i uśmiechać się idjotycznie od czasu do czasu. Davidson patrzył na jej profil o spłaszczonym nosie, zapadłym policzku i nieruchomem, wyłupiastem oku, utkwionem wprost przed siebie. Zadał sobie pytanie: „Czy to przed chwilą mówiło? czy przemówi jeszcze?“ — Było to zagadnienie niezmiernie ciekawe, zupełnie jakby się usiłowało rozmawiać z jakąś maszyną. Uśmiech błądził po tłustej twarzy Davidsona — uśmiech człowieka zajętego zabawnem doświadczeniem. Odezwał się znowu:
— Ale te muzykantki to prawdziwe Włoszki, co?
Nic go to oczywiście nie obchodziło. Chciał się tylko przekonać, czy mechanizm zareaguje na jego słowa — i tak się też stało. Usłyszał w odpowiedzi, że i kapela nie była rodem z Włoch. Zdaje się, że to taka sobie zbieranina. Automat zamilkł, a wyłupiaste jego oko patrzyło nieruchomo przez całą długość pokoju ku otwartym drzwiom, wychodzącym na „piazzę“. Po krótkiej chwili odezwał się znowu równie cichym głosem:
— Była tam nawet jedna angielska dziewczyna.
— Biedactwo — rzekł Davidson. — Wyobrażam sobie, że takie kobiety nie lepiej są traktowane od niewolnic. Czy ten drab z farbowaną brodą zachowywał się mniej więcej przyzwoicie?
Automat milczał. Współczująca dusza Davidsona wyprowadziła więc własny swój wniosek.
— Co za piekielne życie mają takie kobiety! — rzekł. — Proszę pani, pani mówi, że między niemi była i angielska dziewczyna; czy pani ma na myśli rzeczywiście młodą dziewczynę? Te muzykantki w damskich kapelach nie bywają pierwszej młodości.
— Dość była młoda — zabrzmiał cichy głos pani Schomberg, lecz twarz jej ani drgnęła.
Zachęcony tem Davidson oświadczył, że bardzo tej dziewczynie współczuje. Już to on wogóle szafował hojnie współczuciem.
— Dokąd pojechali? — zapytał.
— Ona z nimi nie pojechała. Uciekła.
To była druga ciekawa wiadomość, którą Davidson usłyszał. Ożywiło to rozmowę na nowo.
— No, no! — zawołał spokojnie i zapytał z miną człowieka znającego życie.
— A z kim uciekła?
Pani Schomberg siedziała tak nieruchomo, że zdawała się czegoś pilnie nasłuchiwać. Może i nasłuchiwała rzeczywiście; ale Schomberg kończył pewnie drzemkę w jakiejś odległej części domu. Głęboka cisza przeciągnęła się tak długo, że aż się straszno zrobiło. Wreszcie pani Schomberg szepnęła do Davidsona z wyżyn swojego tronu:
— Z tym pańskim przyjacielem.
— Ach tak, więc pani wie, że szukam tu przyjaciela — rzekł Davidson pełen nadziei. — Czy nie mogłaby mi pani powiedzieć...
— Już panu powiedziałam.
— Jakto?
Davidsonowi wydało się, że z przed oczu usuwa mu się mgła, odsłaniając coś, w co nie mógł uwierzyć.
— To niemożliwe! — wykrzyknął. — Ten człowiek nie jest zdolny do czegoś podobnego. — Ale przy ostatnich słowach głos go zawiódł. Pani Schomberg ani drgnęła. Davidson, który pod wrażeniem nowiny porwał się był z krzesła, osłabł nagle.
— Heyst! ten wzór dżentelmena! — wykrzyknął słabym głosem.
Pani Schomberg zdawała się go nie słyszeć. Zdumiewający fakt porwania nie pasował jakoś do opinji, jaką sobie Davidson o Heyście wyrobił. Heyst nie mówił nigdy o kobietach, zdawał się nigdy o nich nie myśleć, nie pamiętać nawet że istnieją, a tu nagle coś podobnego! Uciec z pierwszą lepszą muzykantką z kapeli!
— Gdyby mię wtedy ktoś palcem tknął, byłbym leżał na ziemi — opowiadał nam Davidson w jakiś czas później.
Zapatrywał się już wówczas pobłażliwie na obie strony biorące udział w zdumiewającej eskapadzie. Przedewszystkiem wcale nie był pewien po namyśle, czy ten postępek uwłacza Heystowi jako ideałowi dżentelmena. Nasze drwiny i spokojne uśmiechy przyjmował z powagą na okrągłej twarzy. Heyst zabrał dziewczynę na Samburan; to wcale nie były żarty. Panująca tam pustka i szczątki walących się zabudowań zrobiły głębokie wrażenie na prostodusznym Davidsonie. Samburan nie harmonizował ze swawolnemi konceptami ludzi, którzy go nigdy nie widzieli. Czarny pomost, sterczący z dżungli i wstępujący w bezludne morze, szczyty dachów opuszczonych domostw, wyzierające ponuro z wysokiej trawy — brrr! Olbrzymia, żałobna tablica, godło Podzwrotnikowej Spółki Węglowej, wyłaniała się wciąż jeszcze z dzikiej gęstwy zarośli, niby napis umieszczony nad grobem, za który mógł uchodzić stos niesprzedanego węgla, leżący u końca bulwaru; potęgowało to jeszcze wrażenie rozpaczliwego pustkowia.
Tak mówił wrażliwy Davidson. Dziewczyna musiała być rzeczywiście w straszliwem położeniu, jeśli zdecydowała się towarzyszyć obcemu człowiekowi do takiego miejsca. Heyst z pewnością powiedział jej prawdę. To dżentelmen. Ale żadne słowa nie były zdolne opisać warunków życia na Samburanie. Określenie: bezludna wyspa nie dawało o tem jeszcze żadnego pojęcia. Przytem, jeśli się jest wyrzuconym na bezludną wyspę, nie można nic na to poradzić; ale co za niedorzeczność spodziewać się po dziewczynie z wędrownej damskiej kapeli że pobyt na Samburanie sprawi jej przyjemność — choćby tylko przez jeden jedyny dzień. Należało raczej przypuszczać, że na sam widok wyspy krzyknie z przerażenia.
Zdolność do współczucia u ludzi spokojnych i otyłych jest wprost zdumiewająca. Davidson poruszony był do głębi i widać było odrazu, że się tak Heystem przejmuje. Spytaliśmy go, czy nie przejeżdżał w tych czasach obok Samburanu.
— O tak. Przejeżdżam zawsze tamtędy — o jakieś pół mili od brzegu.
— Nie widział pan tam kogo?
— Nikogo. Ani żywej duszy.
— A dawał pan sygnał gwizdawką?
— Ja? — gwizdawką? Myśli pan, że byłbym zdolny do czegoś podobnego?
Obruszył się na samą myśl takiego nieuprawnionego natręctwa. Zadziwiająco delikatny człowiek, ten Davidson.
— No dobrze, więc skąd pan wie że oni tam są? — spytano go naturalnie.
Heyst powierzył pani Schomberg kartkę do Davidsona — kilka wierszy skreślonych ołówkiem na skrawku zmiętego papieru. Pisał tam, że nieprzewidziane okoliczności zmusiły go do wyjazdu przed umówionym terminem i prosił Davidsona o pobłażliwość dla tej pozornej nieuprzejmości. Gospodyni domu — miał na myśli Schombergową — opowie Davidsonowi co zaszło, choć, oczywiście, nie będzie mogła tego wytłumaczyć.
— Cóż tu jest do tłumaczenia? — spytał Davidson z powątpiewaniem. — Zawrócił sobie głowę tą skrzypaczką.
— A ona nim, jak się zdaje — poddałem.
— Piorunem się uwinęli — rozważał Davidson. — Jak pan myśli, co z tego wyniknie?
— Prawdopodobnie żal za grzechy. Ale jak się to stało, że wybrali sobie Schombergową na powiernicę?
I rzeczywiście — zdawałoby się, że figura z wosku może być użyteczniejszą od tej kobiety, którą przyzwyczailiśmy się wszyscy widzieć siedzącą na wzniesieniu ponad dwoma bilardami, bezmyślną, nieruchomą, niemą i zdającą się nic nie widzieć.
— Pomogła dziewczynie dać nura — rzekł Davidson, zwracając na mnie naiwne oczy, zaokrąglone od bezustannego zdumienia, w jakie wprawiła go ta sprawa — podobnie jak wstrząs przerażenia czy smutku wywołuje czasami drżenie nerwowe. Zdawało się, że nigdy się z tego nie otrząśnie.
— Siedziałem, niczego nie podejrzewając, gdy nagle Schombergowa rzuciła mi na kolana kartkę Heysta zwiniętą jak fidybus — ciągnął Davidson. — Ochłonąwszy ze zdumienia, spytałem, co też ona, u Pana Boga, ma z tem wspólnego? Dlaczego właśnie jej to powierzył? Nie drgnęła nawet — zupełnie jak malowany obraz a nie żywa kobieta — i wyszeptała tak cicho, że ledwie ją słyszałem:
— „Pomogłam im. Pozbierałam jej rzeczy, zapakowałam w swój własny szal i przez tylne okno wyrzuciłam na dziedziniec. Ja to zrobiłam“.
— I to ta sama kobieta, która — zdawałoby się — nie ma odwagi ruszyć palcem — dziwił się Davidson spokojnym, trochę zasapanym głosem. — Co pan o tem myśli?
Myślałem, że musiała mieć w tem własny swój cel. Za mało było w niej życia, aby można ją było podejrzewać o poryw litości. Niepodobna nawet przypuszczać, aby Heyst mógł ją przekupić. Nie potrafiłby tego zrobić, choćby rozporządzał największemi środkami. A może uległa tej bezinteresownej namiętności, dążącej do pchnięcia kobiety w ramiona mężczyzny, namiętności, która w szanujących się sferach zwie się swataniem? Stanowiłoby to bardzo nieszablonowy przykład swatów.
— Zawiniątko było pewnie bardzo niewielkie — zauważył Davidson.
— Ta dziewczyna musiała mieć jakiś specjalny urok — rzekłem.
— Nie wiem. Była nieszczęśliwa. W zawiniątku znajdowało się pewnie tylko trochę bielizny i parę białych sukien, które muzykantki nosiły na estradzie.
Davidson rozmyślał w dalszym ciągu o tem wszystkiem. Twierdził, że w historji zwrotników był to fakt niesłychany. Bo gdzieżby się znalazł człowiek, gotowy wykraść dziewczynę grywającą w kapeli? Zdarzało się, naturalnie, że ktoś upodobał sobie jaką ładniejszą muzykantkę, ale nie po to, aby ją wykradać. Nic podobnego! Na to trzeba takiego warjata, jak Heyst.
— Proszę sobie wyobrazić, jakie to może mieć skutki — sapał Davidson, pełen bujnej imaginacji pod pozorami niewzruszonego spokoju. — Niech pan tylko spróbuje sobie wyobrazić! Samotne rozmyślania na Samburanie pomieszały mu w głowie. Nie zastanowił się ani trochę, bo nie byłby tego zrobił. Żaden mężczyzna przy zdrowych zmysłach... Taka historja nie może przecież trwać długo. Co on z nią w końcu zrobi? To poprostu warjactwo.
— Pan mówi, że on ma bzika. Schomberg znów twierdzi, że Heyst umiera z głodu na swojej wyspie; więc może ją zje wkońcu — poddałem.
Davidson opowiadał nam dalej, że Schombergowa nie miała czasu zapuszczać się w szczegóły. I rzeczywiście, należało się dziwić że pozostawiono ich tak długo sam na sam. Mijały senne godziny popołudnia. Na werandzie — przepraszam! na piazzy — rozległy się kroki i głosy, przesuwanie krzeseł, dźwięk trąconego dzwonka. Schodzili się goście. Pani Schomberg, nie patrząc na Davidsona, zaczęła prosić nerwowym szeptem, aby o tej sprawie nic nikomu nie wspominał i nagle ucięła w pół słowa. W niewielkich drzwiach prowadzących w głąb domu, ukazał się Schomberg z przygładzonemi włosami i pięknie rozczesaną brodą — tylko powieki miał jeszcze ociężałe od drzemki. Spojrzał podejrzliwie na Davidsona i rzucił nawet wzrokiem na żonę, ale wrodzony spokój jednego i zwykła nieruchomość drugiej uśpiły jego czujność.
— Czy kazałaś podać napoje? — zapytał cierpko.
Nie zdążyła jeszcze otworzyć ust, gdy z obładowaną tacą na głowie ukazał się główny kelner, zmierzając ku werandzie. Schomberg podszedł do drzwi i powitał gości, ale nie przyłączył się do nich. Pozostał w przejściu, zasłaniając je do połowy, zwrócony tyłem do pokoju, i stał tam jeszcze, gdy Davidson, posiedziawszy chwilę spokojnie, powstał aby odejść. Posłyszawszy szmer, Schomberg odwrócił głowę, zobaczył że Davidson składa jego żonie ukłon, na który odpowiedziała drewnianem skinieniem głowy i bezmyślnym uśmiechem, poczem zwrócił się znów ku werandzie. Wyniosły był i pełen godności. Davidson przystanął we drzwiach, kryjąc chytry zamiar pod pozorną prostotą.
— Przykro mi, że pan nie chce mi nic powiedzieć o moim przyjacielu — rzekł. — Pan wie, o moim przyjacielu Heyście. Zdaje się że nie pozostaje mi nic innego, jak tylko poinformować się w porcie. Jestem pewien, że się tam czegoś dowiem.
— A dowiaduj się pan choćby u djabła! — odmruknął chrypliwie Schomberg.
Zagadując hotelarza, Davidson miał głównie na myśli odciągnięcie podejrzeń od pani Schomberg; ale byłby też chętnie usłyszał cośniecoś o czynie Heysta z odmiennego punktu widzenia. Ten przebiegły zamysł powiódł się, ale sprowadził skutek zgoła nieoczekiwany, albowiem punkt widzenia hotelarza okropnie był obelżywy. Ni stąd ni zowąd, tym samym ochrypłym, ponurym tonem Schomberg jął sypać na Heysta wyzwiska, wśród których „świński pies“ nie należało do najgorszych — i to z taką gwałtownością, że zatchnęło go poprostu. Korzystając z przerwy, Davidson, którego usposobienie umiało znieść jeszcze większe wstrząsy, zrobił mu półgłosem uwagę:
— To nierozsądnie tak się złościć. Nawet gdyby był uciekł z pańską kasą —
Hotelarz pochylił swoją wielką postać i zbliżył rozwścieczoną twarz do twarzy Davidsona.
— Z moją kasą! Z moją — on — słyszy pan, kapitanie Davidson? Uciekł z dziewczyną! Co mnie to może obchodzić? Ta dziewczyna jest dla mnie niczem.
Cisnął obelżywe słowo, na którego dźwięk Davidson się wzdrygnął. Oto czem jest ta dziewczyna. I powtórzył zapewnienie, że go to nic nie obchodzi. Co mu leży prawdziwie na sercu, to dobra reputacja jego domu. Wszędzie, gdzie tylko miał hotel, „artystyczne zespoły“ zatrzymywały się u niego. Jedni polecali go drugim; a co będzie teraz, jeśli się rozgłosi że dyrektorowie zespołów narażeni są w jego domu — w jego domu! — na utratę artystów? I to właśnie teraz, kiedy wydał siedmset trzydzieści cztery guldeny na budowę hali koncertowej w swojej posiadłości! Jak on śmiał pozwolić sobie na coś podobnego w szanującym się hotelu? Co za zuchwałość, co za nieprzyzwoitość, co za bezczelność, co za niegodziwość! Ten włóczęga, oszust, kanalja, łotr, Schweinhund!
Schwycił Davidsona za guzik, zatrzymując go w przejściu, właśnie na linji kamiennego spojrzenia pani Schomberg. Davidson zerknął ukradkiem w jej stronę i rozmyślał jaki uspakajający znak ma jej przesłać, ale wyglądała tak dalece na pozbawioną nietylko wszelkich zmysłów, lecz prawie i życia, stercząc na swojem wzniesieniu, że uznał to za zbyteczne. Uwolnił guzik spokojnie a stanowczo, poczem Schomberg ze zduszonem przekleństwem na ustach znikł gdzieś w głębi, aby w samotności ukoić rozkołysane nerwy. Davidson wszedł na werandę. Siedzący tam goście zauważyli gwałtowne intermedjum we drzwiach. Davidson znał jednego z nich i kiwnął mu głową, przechodząc. Znajomy zawołał:
— Prawda, jaki on wściekły! I to tak ciągle od tamtego czasu.
Roześmiał się głośno, a jego towarzysze uśmiechali się, siedząc przy stoliku. Davidson zatrzymał się.
— Tak, rzeczywiście jest wściekły.
Davidson mówił nam, że odczuwał wtedy jakąś tępą rezygnację. Nazewnątrz oczywiście nie było to bardziej widoczne niż wzruszenie żółwia, który się cofnął wgłąb skorupy.
— Nie widzę w tem sensu — mruknął w zamyśleniu.
— Przecież oni się pobili! — odrzekł znajomy Davidsona.
— Co takiego? Pobili się? Pobili się z Heystem? — spytał niedowierzająco Davidson, srodze zaniepokojony.
— Z Heystem? Ależ nigdy w życiu! To tych dwóch się pobiło: kapelmistrz — indywidum obwożące te kobiety — i Schomberg. Signor Zangiacomo miał atak ostrego szału od samego rana i napadł na naszego szanownego przyjaciela. Zaczęła się gonitwa po całym domu; drzwi trzaskały, kobiety wrzeszczały w jadalni — siedmnaście kobiet — wreszcie tarzali się po podłodze tu na tej werandzie. Chińczycy wleźli na drzewa — hej, John! Ty wleźć na drzewo, żeby widzieć bójka — co?
Niewzruszony Chińczyk o migdałowych oczach mruknął coś pogardliwie, skończył wycierać stół i odszedł.
— To była bójka co się zowie. Zangiacomo zaczął. O, właśnie idzie Schomberg. Panie Schomberg, prawda — to on rzucił się na pana wtedy, gdy ta dziewczyna znikła? Ponieważ pan wymagałeś, żeby artystki chodziły między publicznością w czasie pauzy?
Schomberg zjawił się z powrotem we drzwiach. Podszedł do nas z godnością, ale nozdrza mu latały i widać było, że z wysiłkiem panuje nad głosem.
— Naturalnie. To przecież należało do interesu. Mieszkali u mnie na szczególnie dogodnych warunkach — i wszystko to przez wzgląd na was, panowie. Chciałem rozrywki dla moich stałych gości. Wieczorami niema w mieście nic do roboty. Panowie byliście chyba wszyscy radzi, że możecie posłuchać dobrej muzyki — a cóż to złego, jeśli się poczęstuje artystkę szklanką grenadyny, czy czemkolwiek innem. Ale ten hultaj — ten Szwed — podszedł dziewczynę. Wszystkich tu tak samo podchodził. Przypatruję mu się od lat. Pamiętacie przecież jak oplątał Morrisona?
Zrobił zwrot w tył jak na paradzie i odszedł. Goście przy stole zamienili spojrzenia. Davidson zachowywał się jak obojętny widz. Odgłos kroków Schomberga, chodzącego ponuro po bilardowym pokoju, słychać było aż na werandzie.
— A co najzabawniejsze — ciągnął mężczyzna, który zaczepił Davidsona, Anglik służący w holenderskiej firmie — najzabawniejsze jest to, że tegoż samego dnia przed dziewiątą rano ci dwaj pojechali jednym wózkiem do portu na poszukiwanie Heysta i dziewczyny. Widziałem jak biegali w porcie, wypytując wszystkich. Nie wiem co byliby zrobili z dziewczyną, ale wyglądało mi na to, że gotowi są rzucić się na tego pańskiego Heysta i zabić go na środku bulwaru.
Mówił dalej, że nigdy w życiu nie widział nic równie zabawnego. Ci dwaj ludzie, dążący gorączkowo do jednego celu, spoglądali na siebie ze zdumiewającą wściekłością. Pożerani wzajemną nienawiścią i podejrzeniami, wsiedli do szalupy i jeździli po całym porcie od okrętu do okrętu, wywołując niebywałą sensację. Kapitanowie, którzy wysiedli później na ląd, opowiadali o dziwacznej wyprawie nieznajomych i wypytywali, kim są ci dwaj antypatyczni warjaci, rozbijający się w szalupie za jakimś mężczyzną i jakąś kobietą, i rozpowiadający historję, z której nic nie można było wyrozumieć. Przyjęcie, którego doznali w porcie, było naogół nieprzychylne, a oficer jakiegoś amerykańskiego statku wyprawił ich nawet za burtę z niepolitycznym pośpiechem.
Tymczasem Heyst z dziewczyną byli już o dobrych kilka mil od brzegu. Odpłynęli w nocy na pokładzie szkunera z flotylli Tesmanów, udającego się na wschód. Dowiedziano się o tem później od jawajskich wioślarzy, najętych przez Heysta o trzeciej rano. Szkuner Tesmanów odbił od brzegu o brzasku z lądowym wiatrem porannym i prawdopodobnie można go było jeszcze dostrzec na pełnem morzu. Jednakże dwaj mężczyźni przerwali pogoń po doświadczeniu z amerykańskim oficerem i skierowali się ku brzegowi. Wysiadając, wszczęli znów gwałtowną kłótnię po niemiecku, ale do drugiej bójki nie doszło. Wreszcie, odwróciwszy się od siebie ze wściekłą nienawiścią, wsiedli do jednego wózka, najwidoczniej w celu zaoszczędzenia niepotrzebnego wydatku — i odjechali, zostawiając na bulwarze zdziwioną gromadkę Europejczyków i krajowców.
Wysłuchawszy tej cudacznej historji, Davidson opuścił hotelową werandę, która zapełniała się już stałymi gośćmi Schomberga. Eskapada Heysta stanowiła główny temat rozmów. Davidson twierdził, że nigdy przedtem ten niepojęty osobnik nie był przedmiotem tylu plotek. Nigdy! Nawet po założeniu podzwrotnikowej Spółki Węglowej, kiedy stał się niejako publicznym człowiekiem i był przedmiotem głupich krytyk i tępej zazdrości każdego włóczęgi i awanturnika na wyspach. Davidson doszedł do wniosku, że ludzie najbardziej lubią rozpamiętywać skandale tego właśnie rodzaju.
Spytałem, czy uważa to ostatecznie za taki wielki skandal.
— Ależ broń Boże! — odrzekł ten zacny człowiek, który był absolutnie niezdolny do popełnienia jakiegokolwiek niewłaściwego kroku. — Jednak sam nie byłbym tego zrobił — to znaczy nawet gdybym nie był żonaty.
To oświadczenie nie zawierało bynajmniej potępienia, raczej coś nakształt żalu. Davidson podzielał mój domysł, że źródłem postępku Heysta była chęć ocalenia nieszczęśliwej istoty. To przypuszczenie nie dowodziło jednak, iż jesteśmy obaj romantykami, sądzącymi świat według własnego usposobienia; mieliśmy poprostu dość przenikliwości, aby odkryć już dawno że Heyst jest romantykiem.
— Zabrakłoby mi odwagi — ciągnął dalej. — Widzę każdą rzecz niejako ze wszystkich stron, a Heyst tego nie potrafi: gdyby patrzył jasno, zląkłby się różnych możliwości. Nie można zabrać kobiety w bezludną dżunglę, nie narażając się na to, że prędzej czy później będzie się tego żałowało z tej czy owej przyczyny; a to, że Heyst jest dżentelmenem, pogarsza jeszcze sprawę.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Joseph Conrad i tłumacza: Aniela Zagórska.