Przejdź do zawartości

Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 01.djvu/75

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Zachęcony tem Davidson oświadczył, że bardzo tej dziewczynie współczuje. Już to on wogóle szafował hojnie współczuciem.
— Dokąd pojechali? — zapytał.
— Ona z nimi nie pojechała. Uciekła.
To była druga ciekawa wiadomość, którą Davidson usłyszał. Ożywiło to rozmowę na nowo.
— No, no! — zawołał spokojnie i zapytał z miną człowieka znającego życie.
— A z kim uciekła?
Pani Schomberg siedziała tak nieruchomo, że zdawała się czegoś pilnie nasłuchiwać. Może i nasłuchiwała rzeczywiście; ale Schomberg kończył pewnie drzemkę w jakiejś odległej części domu. Głęboka cisza przeciągnęła się tak długo, że aż się straszno zrobiło. Wreszcie pani Schomberg szepnęła do Davidsona z wyżyn swojego tronu:
— Z tym pańskim przyjacielem.
— Ach tak, więc pani wie, że szukam tu przyjaciela — rzekł Davidson pełen nadziei. — Czy nie mogłaby mi pani powiedzieć...
— Już panu powiedziałam.
— Jakto?
Davidsonowi wydało się, że z przed oczu usuwa mu się mgła, odsłaniając coś, w co nie mógł uwierzyć.
— To niemożliwe! — wykrzyknął. — Ten człowiek nie jest zdolny do czegoś podobnego. — Ale przy ostatnich słowach głos go zawiódł. Pani Schomberg ani drgnęła. Davidson, który pod wrażeniem nowiny porwał się był z krzesła, osłabł nagle.
— Heyst! ten wzór dżentelmena! — wykrzyknął słabym głosem.
Pani Schomberg zdawała się go nie słyszeć. Zdu-