Zolojka/Samotny, lecz nie sam

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Zolojka
Druk Księgarnia św. Wojciecha.
Miejsce wyd. Poznań - Warszawa - Wilno -Lublin
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Samotny, lecz nie sam.

Pan Buszyński chwalił sobie pobyt nad morzem. Pani Łucja wprowadziła go w krąg swych znajomych, inteligentnych, wytwornych ludzi, w których towarzystwie czas mijał szybko, niepostrzeżenie a przyjemnie, jak w salonie. Ludzie ci tak samo byliby się bawili w himalajskiej Simli, na pokładzie statku między Japonją a Honolulu, na wysokości kilku tysięcy stóp nad ziemią, na pokładzie olbrzymiego sterowca, czy w podziemiach piramidy. Gdzie oni byli, był salon, jego harmonijny wdzięk i życie pogodne, mądrze nonszalanckie, wlot orjentujące się w sytuacji i nie walczące z żadnemi wiatrakami — a mimo wszystko ani puste, ani cyniczne. Byli to naprawdę ludzie porządni, dobrze wychowani, kulturalni i mili.
Panu Buszyńskiemu podobała się atmosfera letniska. Była pełna prostoty, czystej, szczerej, entuzjastycznej radości, wdzięczności za widok ukochanego morza, podziwu, a dla autochtonów — serdecznej życzliwości. Nieporozumienia powstały tylko z powodu wzajemnej nieznajomości przyzwyczajeń i trybu życia. Naród, nie zżyty jeszcze z morzem, i nie rozumiejący gwary rybackiej, cieszył się niem jak dziecko, a każdy sprzęt rybacki był dla niego nową, trudno zrozumiałą, szacowną zabawką.
Oto naprzykład starszy pan, piękny starzec z długiemi, białemi włosami i długą białą brodą — kiedyś prawdopodobnie siłacz i olbrzym, o barach jeszcze potężnych, ale z trudnością już poruszający się i nie mogący iść bez laski i pomocy syna. Pan Buszyński często go obserwował. Starzec najchętniej przesiadywał na podwórku rybackiego domu i grzejąc się w słońcu, z rozrzewnieniem przyglądał się palom, żakom, czarnym kotwicom, pękom sznurów, „prece” z poszarpaną chorągiewką, różnym, nieznanym sprzętom rybackim, rozmawiając z siedzącym wpobliżu starym rybakiem, który naprawiał uszkodzone żaki. Stary w mucce rybackiej i z podgardlem, obrośniętem szpakowatym zarostem, gadał chętnie, wprawnie wiążąc białą, mocną nić manillową grubemi i powykręcanemi przez artretyzm palcami. Gadał i bynajmniej się nie dziwił, że go wypytywano, ale najmniejszego wyobrażenia nie miał o tem, jaką rozkosz sprawiał tem siwowłosemu panu. Bo ten pan z dalekiego lądu, mimo podeszłego wieku i niemocy, odbył długą podróż, aby na własne oczy zobaczyć odzyskane polskie morze, i teraz siedział tu, uśmiechnięty, pogodny, ciesząc się każdem słowem rybaka, snując sobie opowieść o życiu morskiem, o tym świecie cudownym, który synom, wnukom i całemu narodowi jego zwrócono. Twarz jego promieniała dumą, ale także i uczciwą radością, iż sprawiedliwości stało się zadość, a teraz on może umrzeć z nienaruszoną niczem wiarą dziecka.
Kiedy indziej znów, gdy starego rybaka nie było, pan z długą brodą siedział sam, przyglądając się to piaskowi, to nikłym kwiatom, fląderkom, suszącym się w słońcu, przelatującym zrzadka motylkom i z pewnością naprzemiany wspominał własne życie, myśląc równocześnie o spokojnem — jak mu się zdawało — cichem życiu w wiosce rybackiej.
Byli inni, którzy się morzem zajmowali bardzo żywo, i ci wciąż myszkowali po wybrzeżu, badając, botanizując i płacząc nad tem, że nie mogą tu pozostać na czas, kiedy się zacznie życie prawdziwe i praca. Młodzież przyjaźniła się z rybakami, a niejedna paniusia, pojęcia o stosunkach nad morzem nie mając, ze szczerą gorliwością zbierała różne dane i wykrzykując „Niemożliwe! Niepodobna! To straszne!” układała w duchu do rządu memorjał, mający na celu usunięcie odwiecznej krzywdy rybackiej. A rybacy, jak dzieci, przed pierwszym lepszym roztaczali swe żale, łżąc na potęgę z właściwą sobie naiwnością i na wszelki wypadek, zaciągając niewody w wodzie, która im samym nawet wydała się nieraz nietylko próżną, ale i kalną. Niejeden letnik nadużywał łatwowierności rybaków, niejeden rybak nadużywał cierpliwości letnika, jednak, jak było tak było, goście zżywali się z gospodarzami i o ile sami zabierali ze sobą na ląd trochę morza, pozostawiali po sobie też coś z Polski.
Najlepiej czuły się tu dzieci i kobiety. Dzieci bawiły się piaskiem, szczęśliwe jak w raju, a kobiety, pieszczone przez fale morskie i słońce, wyzwolone z pęt miasta stawały się znów dziewczynkami, odmładzając się z właściwą sobie łatwością. Ogorzałe, z pięknemi rumieńcami na policzkach i świecącemi oczami, pachnące zdrowiem i morzem, śmiały się chętnie, z poza ładnych ust pokazując białe zęby.
— Jaki miły ten polski naród! — myślał pan Buszyński, przyglądając się prostemu, swobodnemu życiu letniska. — Ma dużo słońca w duszy i potrafi być szczęśliwy.
Mówił o tem nieraz z panią Łucją, z którą chodził często na dalsze przechadzki, to nad zatoką, to do lasu, to nad morze.
— Mówi pan o narodzie, a nigdy o sobie, jak gdyby pan do tego narodu nie należał! — powiedziała mu raz pani Łucja.
— Należę do pokolenia, które tak mało o sobie myślało i tak mało dla siebie żyło, że nie umiem zastanawiać się nad własnem szczęściem.
— To źle! — rzekła pani Łucja. — Jakże pan może, szczęścia nie znając, uszczęśliwiać drugich?
— O, pani Łucjo! Nie mam do tego najmniejszej pretensji!
— To źle! — oświadczyła.
A kiedy indziej zapytała go znów:
— Czy pan jest dobry?
Odpowiedział z pewnym smutkiem:
— Sądzę, że nikomu nie robię nic złego. Raczej schodzę ludziom z drogi... Mnie czasem krzywdzono, ale ja —
— Wiem o tem. Znam pana od tylu lat. Jest pan człowiekiem dobrym, ale czy ta dobroć pracuje w panu czynnie?
— Do niejednej dobrej rzeczy przyłożyłem rękę.
— Wiem. Przed wojną to była praca społeczna i narodowa, podczas wojny — wojna, potem praca państwowo-twórcza.
— Sama pani widzi, że nie miałem kiedy zastanawiać się nad sobą.
— Panie Tomaszu, a był też pan kiedy sobą?
— Nie rozumiem.
Istotnie nie rozumiał i to zaczęło go drażnić.
— Czego ona chce? — pytał z pewnym lękiem, napróżno szukając odpowiedzi.
Budziły się w nim wspomnienia i nawiedzały go coraz liczniejszym tłumem. Niemiłe czy miłe — wszystkie sprawiały mu przykrość. Napróżno jednak odżegnywał się od nich. Przychodziły wciąż, wykazując mu, co rozmyślnie roztrwonił, zmarnował, co przez własny nierozum zepsuł.
— Boże, co ja z tego swego życia zrobiłem! — wykrzykiwał w duchu. — Czyż być może, abym ja sam je tak zniekształcił, człowiek inteligentny, rozumny! Czego w niem brakowało?
Miłości?
Nie. Kochał bardzo wiele. Świat, ludzi i tę jedyną w swem życiu kobietę. Kochał bezinteresownie dla samej tylko miłości, przez którą wszystko czynił.
A jednak — cóż mógł o swem życiu powiedzieć?
Że to a to udało mu się w niem, tamto zaś nie udało, a najmniej udał się sobie on sam.
Zaczął unikać pani Łucji.
Wymykał się z rybakami.
Pierwszy raz wyjechał na morze ze swym gospodarzem, który go wziął z sobą na węgorze.
O brzasku wstał i podreptał nad zatoką piaszczystą drogą pod lasem. Wioska spała i świat spał, wyjąwszy latarnię oksywską, która obojętnie mrugała na zatokę. Jakieś, zdawałoby się, draby, w straszliwie połatanych ubraniach, w butach lub korkach na bosych nogach, senne jeszcze, milczące, szły szybko, dźwigając pale i zwoje lin. Pana Buszyńskiego wyminął znany mu sołtys, chłop długi jak tyka. Miał również korki na bosych nogach, a wyglądał jak ostatni obdartus. Tu, na otwartej przestrzeni, maszoperja nie zbierała się, każdy szedł na własną rękę.
Ponieważ z przyrodą, senną jeszcze i szarą, nie można było rozmawiać, pan Buszyński rozmawiał z samym sobą. Zdawał sobie jasno sprawę z tego, że grozi mu wielkie niebezpieczeństwo. Dawne uczucie wracało, strojne w nowe barwy, promienne jak myśl dobra, jak uśmiech szczęścia, groźne swą beznadziejnością, tragiczne, jako dowód bezgranicznej słabości ducha.
— Nawet paluszkiem nie kiwnęła, a ja już lecę, jak błazen! — mówił sobie pan Buszyński. — Lecę? To mało. Wiem, że popełniłem szaleństwo, a jednak śpiewam, gram na harfie i pląsam, zgoła jak król Dawid przed arką... Ha, bardzo słusznie!
I tak go samo uczucie radowało, tak go zachwycało to nieoczekiwane rozpłomienienie się duszy, że uciekając, przecie pielęgnował je w duchu wbrew wszystkim trzeźwym argumentom i wiedząc, że nie ma się czego spodziewać.
Kiedy wypłynęli na zatokę, siedział w łódce, milczał i patrzył. Badał sprawę ostrożnie, sam nikogo o nic nie pytając. Więc naprzód pejzaż. Wielka, ale ograniczona równia wodna, srebrzysto-niebieska, od chłodnego wiatru porannego falująca; na niej, niby ogródki na wodzie, powiązane sznurami pale linek zastawionych żaków. Rozproszone po zatoce tańczą czarne łódki rybaków. Rozlegają się czasem ich głosy, nic nie znaczące wobec wielkiej ciszy, ogarniającej wodę, niebo i — serce ludzkie. Po stronie latarni oksywskiej granatowy brzeg zatoki, dość wyniosły. Po tej stronie równa i cicha, czarna smuga nadbrzeżnego lasu. Niebo zaciągnięte brudną zasłoną, nad lasem na niebie ogryzek białego księżyca. Fale szemrzą cicho, a czasem u burty łodzi powstaje głośny plusk i chlapanie.
Woda!
Pan Buszyński zawsze bardzo kochał wodę.
Jedni kochają ogień, drudzy wodę. Dlaczego? Zagadka duszy ludzkiej. W chwilach ciężkich, w gmatwającym się nieraz boleśnie ponad ludzkie siły dramacie życia, nie myślał ani o górach, ani o lesie, lecz o wodzie. O morzu, o wielkich rzekach, o żywych dzwoniących radośnie strumieniach górskich, o grających rozgłośnie białych wodospadach, spowitych w tęczę, a wreszcie — choćby o pięknej, starej studni, o szmerze fontanny.
Teraz pan Buszyński opuścił ręce i zaczął głaskać żywą, falującą wodę, a ona głaskała go po rękach też. Rozkoszna, delikatna pieszczota.
Rybacy pracują. Twarze ich są skupione, bo oto jeden z nich wyjmuje z wody pierwszy żak.
Nic.
Ktoś coś mruknął niezrozumiale, żak zpowrotem wpadł w wodę, zahuczał ciężki, drewniany młot.
Suchy trzask tych młotów dolatuje ze wszystkich stron, cała zatoka rozbrzmiewa ich ksylofonową muzyką.
Znowu nic, znowu nic, znowu nic. Ani jednego skrzywienia, ani jednego przekleństwa, okrzyku zniechęcenia czy zniecierpliwienia. Ta sama dokładność w pracy i w ruchach, ten sam spokój na twarzach.
Pan Buszyński wnioskuje:
— Ci prości ludzie są bardzo opanowani. To o nich dobrze świadczy. Są spokojni, pokorni i wytrwali. I mocni.
Niebo pojaśniało, woda zrobiła się błękitna, tu i owdzie wystąpiły na niej amarantowe pręgi. Czarne łódki wciąż uwijały się między ogródkami, których pale zaczynały świecić na wodzie.
Stary rybak mocował się z palem. Stanął na burcie skaczącej łodzi, złapał się pala, osadził się tak mocno na nogach, że aż się wypiął w krzyżu i wypiął bez ceremonji różową łatę na manszestrowych buksach i zaczął się z palem mocować. Obchwierutawszy go i przełożywszy przez łódź, wyjął napół ociekający wodą biały więcierz i wysypał z niego długie, czarne, białobrzuche węgorze i kilkanaście fląderek.
Ryby zaczęły się rzucać i chlapać ogonami o łódź. Węgorze wiły się, pełzały po łodzi i wnikały w ciemne jej kąty i szczeliny.
— Muszą je oczy boleć, gdy tak nagle dostaną się na światło dzienne! — pomyślał pan Buszyński.
Z zaciekawieniem przyglądał się rybom, myśląc o tajemnicy morza. Nikt właściwie nie wie, co się w niem dzieje. Oto rybacy złapali węgorze. Wiedzieli, że one tu będą, zastawili więcierze, węgorze w nie wlazły, ale dlaczego?
Coraz więcej ryb na dnie łódki, coraz głośniejszy nerwowy, niespokojny plusk ogonów, coraz mocniejsza ostra woń morskiego dna.
Słońce wschodzi.
Łódź jedzie ku słońcu, z wioseł rybaków kapie złoto, ściągła, chuda, koścista twarz starego rybaka staje się ceglasta, a jego jasne oczy mocno patrzą przez drżącą poświatę słoneczną tam, gdzie jest druga linka żaków, drugi „ogródek na wodzie”.
Wszystkie łódki na zatoce zmieniają miejsce, tańcząc na falach, jakby to był kadryl na morzu. Jedni wiosłują, drudzy, na płytszych miejscach stojąc na łodziach, pchają je długiemi, okutemi żerdziami. Ci, powoli, równo pracując białemi wiosłami, gną grzbiety, tamci wyglądają, jak rycerze, mordujący kopją smoka.
— Mój Boże! — wzdycha pan Buszyński. — Wszak ci to odwieczny ruch przewoźnika letejskiego!
I naraz przychodzi mu na myśl przepojony tęsknotą refren pieśni genjalnego bramina.
— Przewoźniku! Przewieź mnie na drugi brzeg!
Spokój, cisza.
Rybacy ukończyli swą pracę i wiosłują ku brzegowi. Nie śpieszą się, bo im w tej chwili dobrze. Wielką jest rzeczą zobaczyć wschodzące słońce, ale dopiero ten, co cud ów ogląda codzień, pojmuje jego błogosławieństwo w całej pełni, zwłaszcza na morzu, gdzie cisza jest jak w kościele, a cały świat goreje złotą, promienną chwałą.
Brzeg i las cichy już blisko.
Przelatują z łódki na łódkę okrzyki, pytania, odpowiedzi, słychać rozmowy.
— Heeej-let! Heeej-let! — rozlega się nawoływanie rybaków, wyciągających na brzeg łodzie.
Z pełnemi ryb kaszerzami na ramionach rybacy odeszli.
Pan Buszyński pozostał.
Cicho się zrobiło, bo w lesie wnet kroki rybaków ucichły.
Człowiek z miasta usiadł na lśniącej od wody burcie czarnej łodzi, zapalił papierosa i zamyślił się.
Oszołomiony był majestatyczną wielkością poranku, jaki w nim zaświtał.
Siedział tak długo, cichy, skupiony i sam, albowiem wiedział, że nie jest sam.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.