Strona:Jerzy Bandrowski - Zolojka.djvu/66

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

miasta stawały się znów dziewczynkami, odmładzając się z właściwą sobie łatwością. Ogorzałe, z pięknemi rumieńcami na policzkach i świecącemi oczami, pachnące zdrowiem i morzem, śmiały się chętnie, z poza ładnych ust pokazując białe zęby.
— Jaki miły ten polski naród! — myślał pan Buszyński, przyglądając się prostemu, swobodnemu życiu letniska. — Ma dużo słońca w duszy i potrafi być szczęśliwy.
Mówił o tem nieraz z panią Łucją, z którą chodził często na dalsze przechadzki, to nad zatoką, to do lasu, to nad morze.
— Mówi pan o narodzie, a nigdy o sobie, jak gdyby pan do tego narodu nie należał! — powiedziała mu raz pani Łucja.
— Należę do pokolenia, które tak mało o sobie myślało i tak mało dla siebie żyło, że nie umiem zastanawiać się nad własnem szczęściem.
— To źle! — rzekła pani Łucja. — Jakże pan może, szczęścia nie znając, uszczęśliwiać drugich?
— O, pani Łucjo! Nie mam do tego najmniejszej pretensji!
— To źle! — oświadczyła.
A kiedy indziej zapytała go znów:
— Czy pan jest dobry?
Odpowiedział z pewnym smutkiem:
— Sądzę, że nikomu nie robię nic złego. Raczej schodzę ludziom z drogi... Mnie czasem krzywdzono, ale ja —
— Wiem o tem. Znam pana od tylu lat. Jest pan człowiekiem dobrym, ale czy ta dobroć pracuje w panu czynnie?
— Do niejednej dobrej rzeczy przyłożyłem rękę.
— Wiem. Przed wojną to była praca społeczna i narodowa, podczas wojny — wojna, potem praca państwowo-twórcza.

56