Strona:Jerzy Bandrowski - Zolojka.djvu/68

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Tu, na otwartej przestrzeni, maszoperja nie zbierała się, każdy szedł na własną rękę.
Ponieważ z przyrodą, senną jeszcze i szarą, nie można było rozmawiać, pan Buszyński rozmawiał z samym sobą. Zdawał sobie jasno sprawę z tego, że grozi mu wielkie niebezpieczeństwo. Dawne uczucie wracało, strojne w nowe barwy, promienne jak myśl dobra, jak uśmiech szczęścia, groźne swą beznadziejnością, tragiczne, jako dowód bezgranicznej słabości ducha.
— Nawet paluszkiem nie kiwnęła, a ja już lecę, jak błazen! — mówił sobie pan Buszyński. — Lecę? To mało. Wiem, że popełniłem szaleństwo, a jednak śpiewam, gram na harfie i pląsam, zgoła jak król Dawid przed arką... Ha, bardzo słusznie!
I tak go samo uczucie radowało, tak go zachwycało to nieoczekiwane rozpłomienienie się duszy, że uciekając, przecie pielęgnował je w duchu wbrew wszystkim trzeźwym argumentom i wiedząc, że nie ma się czego spodziewać.
Kiedy wypłynęli na zatokę, siedział w łódce, milczał i patrzył. Badał sprawę ostrożnie, sam nikogo o nic nie pytając. Więc naprzód pejzaż. Wielka, ale ograniczona równia wodna, srebrzysto-niebieska, od chłodnego wiatru porannego falująca; na niej, niby ogródki na wodzie, powiązane sznurami pale linek zastawionych żaków. Rozproszone po zatoce tańczą czarne łódki rybaków. Rozlegają się czasem ich głosy, nic nie znaczące wobec wielkiej ciszy, ogarniającej wodę, niebo i — serce ludzkie. Po stronie latarni oksywskiej granatowy brzeg zatoki, dość wyniosły. Po tej stronie równa i cicha, czarna smuga nadbrzeżnego lasu. Niebo zaciągnięte brudną zasłoną, nad lasem na niebie ogryzek białego księżyca. Fale szemrzą cicho, a czasem u burty łodzi powstaje głośny plusk i chlapanie.
Woda!
Pan Buszyński zawsze bardzo kochał wodę.

58