Strona:Jerzy Bandrowski - Zolojka.djvu/63

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Żebyśmy jej coś dały za uratowanie życia niby... Bo niby teraz wypada...
— A to ja pójdę, spróbuję... Pływać przecie umiem...
— Lepiej może nie.
— E, nic mi się nie stanie...
Wstała i rezolutnie weszła w wodę.
Dziwna rzecz! Przed chwilą jeszcze kąpała się tu tak spokojnie i tak bezpiecznie, jak w basenie zakładu kąpielowego, a teraz każdy krok wydawał się jej zdradliwy, każde chluśnięcie fali groźne, każdy dołek w dnie ową straszliwą „kulą”, z której niema wyjścia.
— Jestże możliwe, o morze! — myślała panienka — abyś ty, takie piękne i śmiejące się bezlitośnie chciało pochłonąć młode, niewinne życie?
Odpowiedział jej tylko cichy, tajemniczy szmer fal.
Panienka postąpiła jeszcze parę kroków naprzód i stanęła. Zdjął ją lęk.
— Nic nie rozumiem! — pomyślała.
— Lepiej już nie próbuj, chodź — zawołała na nią z brzegu przyjaciółka.
Cofnęła się — może z nad skraju śmierci, a może nie...
Któż to wie?

Samotny, lecz nie sam.

Pan Buszyński chwalił sobie pobyt nad morzem. Pani Łucja wprowadziła go w krąg swych znajomych, inteligentnych, wytwornych ludzi, w których towarzystwie czas mijał szybko, niepostrzeżenie a przyjemnie, jak w salonie. Ludzie ci tak samo byliby się bawili w himalajskiej Simli, na pokładzie statku między Japonją a Honolulu, na wysokości kilku tysięcy stóp nad

53