Strona:Jerzy Bandrowski - Zolojka.djvu/64

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ziemią, na pokładzie olbrzymiego sterowca, czy w podziemiach piramidy. Gdzie oni byli, był salon, jego harmonijny wdzięk i życie pogodne, mądrze nonszalanckie, wlot orjentujące się w sytuacji i nie walczące z żadnemi wiatrakami — a mimo wszystko ani puste, ani cyniczne. Byli to naprawdę ludzie porządni, dobrze wychowani, kulturalni i mili.
Panu Buszyńskiemu podobała się atmosfera letniska. Była pełna prostoty, czystej, szczerej, entuzjastycznej radości, wdzięczności za widok ukochanego morza, podziwu, a dla autochtonów — serdecznej życzliwości. Nieporozumienia powstały tylko z powodu wzajemnej nieznajomości przyzwyczajeń i trybu życia. Naród, nie zżyty jeszcze z morzem, i nie rozumiejący gwary rybackiej, cieszył się niem jak dziecko, a każdy sprzęt rybacki był dla niego nową, trudno zrozumiałą, szacowną zabawką.
Oto naprzykład starszy pan, piękny starzec z długiemi, białemi włosami i długą białą brodą — kiedyś prawdopodobnie siłacz i olbrzym, o barach jeszcze potężnych, ale z trudnością już poruszający się i nie mogący iść bez laski i pomocy syna. Pan Buszyński często go obserwował. Starzec najchętniej przesiadywał na podwórku rybackiego domu i grzejąc się w słońcu, z rozrzewnieniem przyglądał się palom, żakom, czarnym kotwicom, pękom sznurów, „prece” z poszarpaną chorągiewką, różnym, nieznanym sprzętom rybackim, rozmawiając z siedzącym wpobliżu starym rybakiem, który naprawiał uszkodzone żaki. Stary w mucce rybackiej i z podgardlem, obrośniętem szpakowatym zarostem, gadał chętnie, wprawnie wiążąc białą, mocną nić manillową grubemi i powykręcanemi przez artretyzm palcami. Gadał i bynajmniej się nie dziwił, że go wypytywano, ale najmniejszego wyobrażenia nie miał o tem, jaką rozkosz sprawiał tem siwowłosemu panu. Bo ten pan z dalekiego lądu, mimo podeszłego wieku i niemocy, odbył długą podróż, aby na własne oczy zoba-

54