Zolojka/Dobra ścieżka

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Zolojka
Druk Księgarnia św. Wojciecha.
Miejsce wyd. Poznań - Warszawa - Wilno -Lublin
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Dobra ścieżka.

Od tego dnia wymykał się pan Buszyński na morze, jak tylko nadarzyła się ku temu sposobność. Polubił swe przechadzki o świcie i przejażdżki po morzu, gdy słońce dopiero wstawało. Cały dzień potem żył pod ich wrażeniem, coraz bardziej oddalając się od mało skupionego, pustego i leniwego życia letniska.
Pani Łucja instynktownie to wyczuła, mimo że przyjaciel nie zaniedbywał jej i niczem nie zdradzał, co się w nim dzieje. Jego miłość dla pięknej przyjaciółki wzrastała z każdym dniem, pogłębiała się, zyskując na wartościach czystych i jasnych, ale równocześnie było w niej coś z litości czy współczucia. Pan Buszyński był nietylko uprzejmym, miłym i serdecznym, stawał się dobrym. Kobieta i to wyczuła.
— W ostatnich czasach — rzekła mu raz — zauważyłam w stosunku pańskim do mnie coś jakgdyby odcień wyrozumiałości, czy pobłażania. Czy tak?
— Niby jak? Czy pani zauważyła?
— Nie, czy to prawda?
Pan Buszyński uśmiechnął się i pomyślał chwilkę.
— Pani to określa jako wyrozumiałość! — odpowiedział. — Ha, bardzo słusznie!
— Ale skąd się to bierze?
— Stąd, że wyrozumiałość jest mi potrzebna.
— Czy mnie też?
— Pani? Oczywiście!
— A cóż ja takiego zrobiłam?
— „Takiego”?! Zaraz już „takiego”!
Spojrzał na nią i zapytał:
— Co pani zrobiła?
— Ja? Nic! — odparła zdziwiona.
— Otóż to właśnie! Rozumie mnie pani teraz?
Trochę dotknięta, odwróciła się od niego i zapatrzyła się na morze.
Z przyjemnością przyglądał się jej wytwornemu, rasowemu profilowi, rozdętym trochę nozdrzom, rozchylonym ustom i wyglądającemu z popielatych, złocistych włosów różowemu uszku z wielką perłą.
— Pani się na mnie obraziła? Za to, że powiedziałem prawdę! Widzi pani, widzi pani! I jeszcze mi pani powie, że jestem niedelikatny.
Potrząsnęła głową.
— Robię, co mogę! — rzekła poprostu, zwracając się znów ku niemu. — Cóż mam robić?
— Niech pani mnie posłucha, pani Łucjo!
Spojrzała mu w oczy ufnie, bo brzmienie jego głosu było niezwykle ciepłe i serdeczne.
Zaczął mówić:
— Pani nie wie nawet, jak bardzo panią kocham.
Uśmiechnęła się i zarumieniła, niby młoda panienka, ale wzroku nie odwróciła.
A po chwili odpowiedziała:
— Wiem. Jest pan moim prawdziwym, serdecznym przyjacielem. Był pan nim przez całe życie.
— Byłem! — przyznał. — Ale to nie sama tylko przyjaźń. To miłość. Prawdziwa, gorąca miłość.
— Panie Tomaszu, co pan znowu wygaduje! — przerwała mu trochę zmieszana.
— Niechże pani pozwoli, przecie my chyba możemy mówić szczerze.
— Ale pocóż wznawiać?...
— Pozwoli pani mówić staremu przyjacielowi, czy nie? — nastawał pan Tomasz.
— Proszę, niech pan mówi — rzekła po krótkiem wahaniu.
— Nie powiem nic złego! — uspokajał ją. — Nie ma się pani czego obawiać.
Zapalił papierosa, którego od dłuższej już chwili obracał w palcach, spojrzał na morze — było granatowe, z twardym, krzemiennym połyskiem i śnieżno białemi grzywami fal — i przemówił głosem pewnym i spokojnym.
— Zawsze panią mniej lub więcej świadomie kochałem, ale dziś kocham panią znów tak jak dawniej, jak wtedy, pamięta pani, gdy byłem młody. Niczego nie mam pani za złe, nie zrobiła mi pani żadnej krzywdy, wszystko stało się tak, jak się stać musiało.
— Ale?
— Bez żadnego „ale”. Ja powinienem był robić to, co robiłem, pani powinna błyszczeć. Ja pracuję dla kultury, pani ją reprezentuje. Cieszę się, że pani jest piękna, świetna, dobra, wspaniała. Ha, bardzo słusznie. Osobiście — uwielbiam panią i kocham.
— Ale?
— Teraz będzie „ale”. Stworzyła pani mnóstwo cudownych rzeczy: auta, aeroplany, radjo, telefon bez drutu, miasta — ogrody, buduje pani nowe olbrzymie miasta, stworzyła pani wielkie kino, statki — szpitale, sterowce, hotele — istne pałace rozkoszy, restauracje, jak zakątki rajskie, magazyny — zgoła nieustające powszechne wystawy handlu i przemysłu. Po łąkach i boiskach sportowych rozsypała pani młodzież, bierze pani w opiekę biednych i słabych, pani wynalazła sposoby na odmładzanie się, pani stworzyła nową muzykę, poezję, pani zwalcza alkohol — tylko mnie proszę z tego łaskawie wyłączyć! — pani w dyplomacji znakomicie pracuje przeciw wojnie i dla nowej wojny, pani się niczego nie lęka i jest pani cudowna... Ty, życie słodkie! — i pani stworzyła krótką sukienkę, „dancing”, „jazz” idjotycznie-błogosławiony i śliczną chłopięcą fryzurkę! Pani zrobi, co pani zechce, stworzy pani wszystko — wierzę!
— Ale?
— Ale — cóż z tego?
— Jeszcze panu mało? — śmiała się kobieta.
— Rozumie się. Bo to wszystko jest bardzo dużo, lecz równocześnie — i nic!
— Nic?
— Nic.
Tu pan Buszyński zanucił półgłosem frazes z „Fausta”.
— Pamięta pani słowa?
Potwierdziła skinieniem głowy.
— Nie wierzę w nic — i nie wiem nic! — zacytował dla pewności. — Ha, bardzo słusznie! Znowu ma pani wieżę Babel! Bez zgody Pana Boga nikt mu się do nieba nie wdrapie. Kto się tam chce dostać, ten go musi o pozwolenie poprosić, inaczej — fora ze dwora! Tak?
Dama wzruszyła lekko ramionami.
— O tem nie mówimy! — odpowiedziała. — Postęp jest.
— Nie wiem. Jakaś panna wczoraj struła się w Warszawie gazem dlatego, że jej włosy zaczęły wypadać. Jej brat poprzednio zastrzelił się, tak się zmartwił tem, że łysieje. Kultura! Ha, bardzo słusznie!
Pan Buszyński roześmiał się.
— Techniczny postęp jest olbrzymi! — podkreśliła pani Łucja.
— Nie przeczę. I nietylko techniczny. Ale chaos wzmaga się wciąż, a ludzkość nie jest bynajmniej szczęśliwsza.
— Nie odrazu Kraków zbudowano.
— Ale Kraków budował się dokoła murowanych świątyń, a dziś — gdzie pani ma świątynię?
— Do czego pan zmierza?
— Po prostu do tego, że tyle w życiu zrobiłem, a nie miałem nigdy czasu zastanowić się nad sobą i pomarnowałem najważniejsze, najświętsze rzeczy.
— Proszę! Naprzykład?
— Naprzykład — kochałem panią, a co pani z mą miłością zrobiła?
— Panie Tomaszu!
— Zaraz, pani Łucjo, spokojnie, porozumiejmy się! Co pani zrobiła z moją miłością? Nic. Pozwoliła się pani kochać. Ha, bardzo słusznie! Ale ja miałem raz żołnierza, który, nie wiem czemu, bardzo mi był, biedaczysko, oddany. Widziałem to, ile razy w te wierne ślepia spojrzałem. Pomyślałem sobie: Coś za tę twoją miłość zrobić dla ciebie muszę, no i wziąłem go za ordynansa. Było mu lepiej.
— Więc pan ma żal do mnie?
— Nie. Wykazuję fakt, aby pani zrozumiała, że przy całej swej kulturze i dobroci nie umie pani twórczo eksploatować najszlachetniejszych popędów i wartości ludzkich. A czemu?
Pani Łucja milczała.
— A czemu? — powtórzył pan Tomasz.
— Niech pan mówi! — rzekła dama.
— Kiedy ja sam dobrze jeszcze nie wiem i nie jestem pewny...
Pani Łucja spojrzała na swego towarzysza ze zdziwieniem.
— Nie wiem — powtórzył pan Tomasz.
— Więc cóż to wszystko znaczy?
— Znaczy. Coś znaczy. Znalazłem mianowicie pewną rzecz, która pozwoliła mi znowu mimo wszystko całą siłą duszy, całem sercem — pokochać panią.
— Mimo wszystko? Mimo, że pana nie zrobiłam nawet swym ordynansem? — rzekła z przekąsem pani Łucja.
— Tak. Bo zrozumiałem, że pani brakuje tego samego, co i mnie, a dzięki temu zrozumiałem, że pani też nie jest szczęśliwa, że pani się męczy tak samo, jak ja. Stąd ta — wyrozumiałość, jak to pani określiła. A to jest więcej, niż wyrozumiałość. Znacznie więcej. To tkliwe, szczere współczucie i radość ze znalezienia środka przeciw chorobie, nadzieja ratunku!...
— Więc cóż mam robić?
— Jeszcze nie wiem. Ale, zdaje mi się, jestem już na drodze do znalezienia tej wody żywej.
— Gdzież ta droga?
— Niedaleko. Tuż za wioską. Wiedzie pod lasem, brzegiem zatoki, aż tam, gdzie leżą czarne łodzie rybackie... Tam, zdaje mi się, znajdę wielki nieoszacowany skarb, którym się z panią podzielę.
— A dokądże prowadzi ta droga?
— Na morze — w słońce.
Kobieta milczała dłuższą chwilę, zmrużonemi oczami z natężeniem śledząc bieg czarnoczerwonego statku, idącego do Gdańska. Wreszcie odezwała się:
— Droga, zdaje się niedaleka!
— O, ludzie prości zachodzą nią bardzo daleko, ale takim, jak my, trudno nią iść i ciężko.
— Coraz zawilej pan mówi, panie Tomaszu!
Ale tu on, dotychczas ożywiony i pewny siebie, załamał się niespodziewanie i rzekł zwykłym już głosem:
— Nie wszystko da się łatwo powiedzieć. Właściwie to ja mam na myśli swe poranne przechadzki i wyjazdy na morze, które mi bardzo dobrze robią... Ale morze dziś dziwnie krzemienne, twarde jak głaz.
Pani Łucja milczała.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.