Strona:Jerzy Bandrowski - Zolojka.djvu/71

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

jest rzeczą zobaczyć wschodzące słońce, ale dopiero ten, co cud ów ogląda codzień, pojmuje jego błogosłasławieństwo w całej pełni, zwłaszcza na morzu, gdzie cisza jest jak w kościele, a cały świat goreje złotą, promienną chwałą.
Brzeg i las cichy już blisko.
Przelatują z łódki na łódkę okrzyki, pytania, odpowiedzi, słychać rozmowy.
— Heeej-let! Heeej-let! — rozlega się nawoływanie rybaków, wyciągających na brzeg łodzie.
Z pełnemi ryb kaszerzami na ramionach rybacy odeszli.
Pan Buszyński pozostał.
Cicho się zrobiło, bo w lesie wnet kroki rybaków ucichły.
Człowiek z miasta usiadł na lśniącej od wody burcie czarnej łodzi, zapalił papierosa i zamyślił się.
Oszołomiony był majestatyczną wielkością poranku, jaki w nim zaświtał.
Siedział tak długo, cichy, skupiony i sam, albowiem wiedział, że nie jest sam.

Dobra ścieżka.

Od tego dnia wymykał się pan Buszyński na morze, jak tylko nadarzyła się ku temu sposobność. Polubił swe przechadzki o świcie i przejażdżki po morzu, gdy słońce dopiero wstawało. Cały dzień potem żył pod ich wrażeniem, coraz bardziej oddalając się od mało skupionego, pustego i leniwego życia letniska.
Pani Łucja instynktownie to wyczuła, mimo że przyjaciel nie zaniedbywał jej i niczem nie zdradzał, co się w nim dzieje. Jego miłość dla pięknej przyjaciółki wzrastała z każdym dniem, pogłębiała się, zyskując na wartościach czystych i jasnych, ale równo-

61