Zolojka/Morze wewnętrzne

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Zolojka
Druk Księgarnia św. Wojciecha.
Miejsce wyd. Poznań - Warszawa - Wilno -Lublin
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Morze wewnętrzne.

— A ja tu zostanę! — powtórzył Tomasz.
Tłumaczyła mu.
— Pan nie jest stworzony do tego życia. Nie wytrzyma pan. —
— Wytrzymam! — przerwał jej stanowczo. — Zobaczy pani!
— Wiem, jak się pan uprze, to pan tu swoje odsiedzi, ale duchowo nie wytrzyma pan. To jest niebezpieczne... Może się pan złamać!
— Dlaczego?
— Zna pan „Morze” Kellermana?
— Znam!
— Dużo pijatyki, dziewczyna, podstępny rybak — zrozumiałam jedno: Kellerman, choć się chciał do morza dostosować — nie mógł, musiał uciec.
— To właśnie. Stchórzył, a ja nie stchórzę. Stchórzył i nie powiedział nawet, przed czem.
— Wytłumaczenie tego jest w drugiej książce o morzu starszego autora, który nie stchórzył.
— Wiem, Strindberg.
— Tak. Jego człowiek, inteligent, zmagający się z morzem, upada zupełnie, ginie, staje się nędznem zwierzęciem. Powtarzam jeszcze raz: nie rozumiem się na tem, może dla mnie to tylko pejzaż mniej lub więcej zajmujący, ale pojmuję także, że to ogromna siła, której przeciwstawić się bardzo trudno, jeśli się nie jest człowiekiem morskim.
— Może być.
— I cóż pan mógłby zyskać przez to, gdyby się pan stał człowiekiem morskim — o ile to wogóle byłoby możliwe! Niech pan spojrzy tylko na tych rybaków... Co pan wśród nich może znaleźć?
— Nie wiem.
— Ja panu radzę, jako szczera, prawdziwie życzliwa przyjaciółka.
— Widzę to. Wdzięczny pani jestem. I może nawet — ma pani słuszność...
— Z pewnością mam. Więc cóż?
— Pani Łucjo! Raz wyjechałem z jednego piekła, by dotrzeć do drugiego. Po drodze natknąłem się na Japonję. Byłem wówczas młodym, mocnym mężczyzną, ale już miałem dość wojennej wrzawy tego życia. Przejeżdżałem przez wewnętrzne morze japońskie, ciche, srebrno-błękitne, z zielonemi, słońcem okurzonemi wysepkami. Tu i ówdzie łódź rybacka, na szlaku wielkomorskim parowce, na stokach wysepek kwadratowe latarnie świątyniek, nad morzem wielkie stada mew, na lądzie czasem widzialny olbrzymi Fudżi. Jechałem do Europy, a byłem młody, zdrów, mogłem zostać generałem, ambasadorem, a jednak ujrzawszy te wyspy, całą duszą zatęskniłem naraz do ich ciszy i samotności.
— Ucieczka od życia!
— Nie, ucieczka do życia!
Milczał.
— Mogłem to zrobić! — zaczął znowu. — Byłbym przepadł dla ludzi, byłbym bez śladu zginął w mrowiu Dalekiego Wschodu. Nie zrobiłem i nieraz gorzko tego żałowałem. Dziś drugi raz zdarza mi się taka sposobność. Wyszedłem z piekła, o! bo te nasze miasta dzisiejsze, to piekło, znowu znalazłem — Morze Wewnętrzne! — i mam się go wyrzec, aby wrócić do piekła?
— Morze Wewnętrzne! — powtórzyła pani Łucja. — Wszakże ono jest wszędzie!
Nie odpowiedział. Przyglądał się zatoce.
Szli ścieżką pod lasem, rosnącym na wysokiej wydmie, z której rozlegał się widok szeroki i daleki.
— Pani nawet nie wie — mówił — jakie to w swym charakterze jest podobne do Majko, tego japońskiego morza wewnętrznego. Ta sama lśniąca przestrzeń z rzadkiemi, ciemnemi sylwetkami łodzi rybackich... Ta sama pogodna, cicha tęsknota i słoneczne rozproszenie się duszy bez reszty... Jak i tam, tak i tu samotny człowiek grzebie sobie powoli coś na brzegu, pracuje zamyślony, zrzadka tylko podnosząc głowę, obojętnie spoglądając na łodzie i statki, tak już cały jest do wewnątrz zwrócony...
— To ma być praca?
— Nad duszą trzeba też pracować, droga pani. Niech pani patrzy — tam woda jest jasna, bo tam dno piaszczyste, jałowe — a w tych miejscach fale zielenią się, jak grządki w ogrodzie... bo tam są pasy planktonu, zwierzyńce podwodne, w których żyją ryby...
Jak się to wszystko mieni... I wie pani? Czuję, że tu na każdym kroku coś się dawniej działo, że tu kwitło życie, którego my nie znamy, którego wspomnienia nawet przygasają... Niepojęty wizjomer, Lafcadio Hearn, odkrył starą Japonję, odcyfrował ją tak, jak tego nie zdołał zrobić żaden Japończyk... Czy znajdzie się u nas człowiek, który potrafiłby wskrzesić dawne nasze życie morskie? A ono było!
— Pocóż wskrzeszać! Lepiej stwarzać nowe!
— A z czegoż pani to nowe stworzy, jeśli pani nie zna tego, co było? Zresztą, gdyby się nawet liczyć tylko z istniejącym stanem rzeczy, to trzeba go rozumieć i znać.
Uderzył laską w leżący na skraju lasu duży, czerwony kamień graniczny. — Co to jest? Powie pani — kamień graniczny. Ale skąd się tu wziął? — Ludzie go tu położyli. — A skądże ludzie wzięli taki kamień na półwyspie, bo przecież tu, na wydmach, szwedzki granit, uważa pani kochana, nie rośnie, iż tak rzekę. I z pewnością statkami też tu granitu nie sprowadzono.
— Morze go przyniosło! — domyśliła się pani Łucja.
— Ha, bardzo słusznie, ale otóż ciekawa historja? Podróż morska głazu granitowego! Jakaż silna musiała być fala, która go na brzeg nasz wyrzuciła. Pomyślała pani o tem? Chodźmy dalej. Pójdziemy teraz na tę piaskową górę, której wierzchołek widzi pani nad lasem. To niedaleko i droga nieuciążliwa, a widok cudny.
Po chwili ogarnął ich cień i chłodny aromat sosnowego lasu.
— Praca rybaka jest nadzwyczaj ciężka! — mówił, kiedy zwolna przedzierali się przez gęsty las. — Wymaga wielkiego wysiłku fizycznego. Przekonałem się o tem. Czego się tknąć — aż parzy! Dlatego rybacy ogromnie lubią zajęcie rolnicze, znacznie lżejsze, a miłe im także i przez to, że rzadkie. Otóż tu za dawnych czasów, u stóp tej góry, zwanej Uswinem, to znaczy po prostu „U świni”, była kiedyś Arkadja rybacka...
— Istotnie! „U świni”. Nadzwyczaj poetyczne.
Pan Tomasz stanął i zaczął się rozglądać.
— Rybacy mówili mi, — opowiadał dalej, jakby nie słyszał ironicznej uwagi swej przyjaciółki — że dawniej las był tu większy niż dziś. Miał być pełen zwierza, zajęcy, sarn, ptaszków różnych... Zawsze mówią o tem z rozrzewnieniem, bo widzi pani, w duszach tych ludzi drzemią jeszcze echa lądu i może nawet wspomnienia z przed kilkuset lat... Ha, bardzo słusznie, oni tu przecie przywędrowali... Więc tu było pastwisko... Tu na wolności pasły się wesoło chrząkające zadowolone świnie... Nie zaganiano ich zpowrotem do wsi... A dalej jest miejsce które się nazywa „Do maselnika” dlatego, że tam pasły się krowy... Rybaczki przychodziły z wioski doić je... Cały półwysep należał do rybaków, nikogo innego nie było... Minęły te szczęśliwe czasy, kiedy to z kijkiem w ręce wylegiwało się na słonecznych stokach Uswina, słuchając chrząkania świnek, beku owiec, a równocześnie patrząc na oba morza. Czyż nie ciekawa byłaby taka idylla rybacka? Bo z pewnością nie brakowało tu ani dziewcząt, ani piosenek. Oni są muzykalni i mają temperament... Ale tych piosenek nie wskrzesi już nikt... Umarły na zawsze. Niemcy zdusili. Teraz powoli, bo tu cud!
Dochodzili do wierzchołka pagórka, który Tomasz dla ściętego kształtu nazwał kraterem.
Na wierzchołku Tomasz stanął, zdjął kapelusz, rozjaśnionem spojrzeniem obwiódł horyzont i odetchnął głęboko.
— Wolność! — rzekł.
Popielate oczy pani Łucji też błyszczały zadowoleniem. Oddychała żywiej, na jej matowych policzkach rozgorzały brzoskwiniowe rumieńce.
Widok był bardzo piękny. Wzdłuż półwyspu ciemny, gęsty grzebień lasu, po jednej stronie błękitna w tej chwili, lśniąca zatoka z szafirowym przeciwległym brzegiem, po drugiej wzdymające się turkusowe fale Wielkiego Morza. Na zatoce — jakby ciepło ludzkie, na wybrzeżu i przy brzegu łodzi, trochę dalej motorówki z pochyło sterczącemi masztami, czarne zdala linje paliszcz przystani rybackiej, tu i tam daleka żaglówka — bliżej szczekanie psów, porykiwanie bydła, odgłosy życia — na morzu bezustanna praca wody, statki i bezkres.
— Stąd dopiero naprawdę widać, jakie te fale morskie są wielkie i co to za potężny ruch, co za siła! — odezwała się pani Łucja, przyglądając się powolnemu wzbieraniu wody na przestrzeni całych kilometrów.
— Tu się widzi rytm morza i tu czuje, kto ma serce. I tu jest Bóg!
— Jest wszędzie! — dodała żywo kobieta.
— Chce pani powiedzieć, że i w grzechu, w pustocie życia, w zesromoceniu i pohańbieniu człowieka? O, ja tak przywykłem wszystko zawsze rozumieć i niczego nie potępiać, że się z panią spierać nie będę. Wszyscy staliśmy się mimowoli cichymi, choć nieraz bezinteresownymi wspólnikami tylu zbrodni i niegodziwości, że jak najbardziej stanowczo odpychamy od siebie wszelką myśl o sądzie i potępieniu. Sądzić ani potępiać my nie możemy.
— Wiem, co pan ma na myśli! — mówiła prędko pani Łucja, widocznie zmieszana. — Ale proszę pana, niech pan nie mówi, aby nie było — niesmaku... To nie jest temat do rozmów niepoważnych... U nas —
— Rozumiem! — odpowiedział mężczyzna. — „U nas” poruszanie tego tematu uchodzi za nietakt towarzyski. Tę sprawę uważa się u nas wyłącznie za sprawę osobistą. Ha, słusznie, ale nie bardzo. W każdym razie — zrozumiała mnie pani. Ale czemu się pani tak denerwuje?
Odpowiedziała podrażnionym tonem.
— Powinien pan rozumieć! Ja nie chcę o tem mówić!
— Pragnę mówić o sobie! — rzekł miękko mężczyzna.
Milczała.
— Wolno? — spytał proszącym tonem.
Skinęła głową, że tak.
— Cóż dziwnego, moja cudna pani, że jestem trochę zmęczony? — rzekł. — Od dawna już odczuwałem potrzebę przyczepienia się duszą do czegoś naprawdę wielkiego, czystego, prawdziwego, do czegoś, coby mnie słabego dźwignęło i poniosło dalej. Myślałem o miłości. Ale przecie ja kochałem, zawsze kochałem, pani wie, pani wie dobrze, pani nie zaprzeczy.
Przyznała krótkim, nerwowym ruchem głowy.
— Miłość moja nie była samolubna, a jednak nic doskonałego stworzyć nie mogła... We mnie samym nie stała się siłą największą, najświętszą. Dopuszczałem nieraz do sponiewierania świętości — jak i wszyscy, jak cały naród.. Czegoś tej mojej miłości niedostawało... Czułem to, ale z wesołą i lekkomyślną pokorą, bez najmniejszej troski znosiłem ten niedostatek, z przyjemnością pocieszając się odwieczną prawdą o niedoskonałości człowieka.
Po chwili namysłu mówił dalej:
— Zauważyłem jednak, że ta leniwa, niedoskonała miłość jest niebezpieczna. Wynagradzając taniem użyciem tanie wysiłki, tworzy — bagno wewnętrzne. Dlatego tęskniłem — do Wewnętrznego Morza! Ha, bardzo słusznie — przypuszczam. Ale cóż? W Warszawie — niepodobieństwo! Nie znoszę miasta! Próbowałem prowincji — ale to tylko niezdarna imitacja wielkiego miasta. Wszędzie docierają gwiazdy filmowe, chłopięca fryzura i obrzydliwy dolar... Dość, że przypadkiem natknąłem się na to nasze morze, biedne polskie morze — i ono dało mi nagle kuksa w bok. Ukłoń się! — powiedziało mi. — Ukłoniłem się i zrobiło mi się dobrze. Pani znów trochę przewróciła mi w głowie, zacząłem się burzyć. — Gwiżdż na swoją współczesną czy nowoczesną filozofję! Pacierz zmów! — powiedziało mi morze. Zmówiłem pacierz i — pomogło mi. Teraz mam już o co ręce zaczepić. Znalazłem to coś, co mnie potrafi nietylko podźwignąć, ale i ponieść dalej...
— Myśli pan?
— Rozumie się! — wykrzyknął z zapałem. — Przecież Niemcy jakby naumyślnie zaniedbali ten zakątek, abyśmy od „a b c” mogli się na nim uczyć morza, abyśmy wszystko musieli sami tworzyć... To będzie jeden z najpiękniejszych rozdziałów naszej twórczości, bo tu zacznie się krystalizować nowa dusza polska, nowa droga dla polskiego genjuszu... A że Bóg jest w tworzeniu, więc ja się do tej pracy biedną swą duszyczką przypnę i — jazda w błękity! Tak myślę. I wtedy przyjdę do pani i powiem jak jest. Ale dziś jeszcze nie wiem, nie jestem w sobie umocniony, dlatego zostanę. Cóż pani na to?
Siedziała nieruchoma, milcząca, zapatrzona na morze, poważna.
Nie odpowiadała.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.