Strona:Jerzy Bandrowski - Zolojka.djvu/97

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Ta sama pogodna, cicha tęsknota i słoneczne rozproszenie się duszy bez reszty... Jak i tam, tak i tu samotny człowiek grzebie sobie powoli coś na brzegu, pracuje zamyślony, zrzadka tylko podnosząc głowę, obojętnie spoglądając na łodzie i statki, tak już cały jest do wewnątrz zwrócony...
— To ma być praca?
— Nad duszą trzeba też pracować, droga pani. Niech pani patrzy — tam woda jest jasna, bo tam dno piaszczyste, jałowe — a w tych miejscach fale zielenią się, jak grządki w ogrodzie... bo tam są pasy planktonu, zwierzyńce podwodne, w których żyją ryby...
Jak się to wszystko mieni... I wie pani? Czuję, że tu na każdym kroku coś się dawniej działo, że tu kwitło życie, którego my nie znamy, którego wspomnienia nawet przygasają... Niepojęty wizjomer, Lafcadio Hearn, odkrył starą Japonję, odcyfrował ją tak, jak tego nie zdołał zrobić żaden Japończyk... Czy znajdzie się u nas człowiek, który potrafiłby wskrzesić dawne nasze życie morskie? A ono było!
— Pocóż wskrzeszać! Lepiej stwarzać nowe!
— A z czegoż pani to nowe stworzy, jeśli pani nie zna tego, co było? Zresztą, gdyby się nawet liczyć tylko z istniejącym stanem rzeczy, to trzeba go rozumieć i znać.
Uderzył laską w leżący na skraju lasu duży, czerwony kamień graniczny. — Co to jest? Powie pani — kamień graniczny. Ale skąd się tu wziął? — Ludzie go tu położyli. — A skądże ludzie wzięli taki kamień na półwyspie, bo przecież tu, na wydmach, szwedzki granit, uważa pani kochana, nie rośnie, iż tak rzekę. I z pewnością statkami też tu granitu nie sprowadzono.
— Morze go przyniosło! — domyśliła się pani Łucja.

87