Strona:Jerzy Bandrowski - Zolojka.djvu/96

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Widzę to. Wdzięczny pani jestem. I może nawet — ma pani słuszność...
— Z pewnością mam. Więc cóż?
— Pani Łucjo! Raz wyjechałem z jednego piekła, by dotrzeć do drugiego. Po drodze natknąłem się na Japonję. Byłem wówczas młodym, mocnym mężczyzną, ale już miałem dość wojennej wrzawy tego życia. Przejeżdżałem przez wewnętrzne morze japońskie, ciche, srebrno-błękitne, z zielonemi, słońcem okurzonemi wysepkami. Tu i ówdzie łódź rybacka, na szlaku wielkomorskim parowce, na stokach wysepek kwadratowe latarnie świątyniek, nad morzem wielkie stada mew, na lądzie czasem widzialny olbrzymi Fudżi. Jechałem do Europy, a byłem młody, zdrów, mogłem zostać generałem, ambasadorem, a jednak ujrzawszy te wyspy, całą duszą zatęskniłem naraz do ich ciszy i samotności.
— Ucieczka od życia!
— Nie, ucieczka do życia!
Milczał.
— Mogłem to zrobić! — zaczął znowu. — Byłbym przepadł dla ludzi, byłbym bez śladu zginął w mrowiu Dalekiego Wschodu. Nie zrobiłem i nieraz gorzko tego żałowałem. Dziś drugi raz zdarza mi się taka sposobność. Wyszedłem z piekła, o! bo te nasze miasta dzisiejsze, to piekło, znowu znalazłem — Morze Wewnętrzne! — i mam się go wyrzec, aby wrócić do piekła?
— Morze Wewnętrzne! — powtórzyła pani Łucja. — Wszakże ono jest wszędzie!
Nie odpowiedział. Przyglądał się zatoce.
Szli ścieżką pod lasem, rosnącym na wysokiej wydmie, z której rozlegał się widok szeroki i daleki.
— Pani nawet nie wie — mówił — jakie to w swym charakterze jest podobne do Majko, tego japońskiego morza wewnętrznego. Ta sama lśniąca przestrzeń z rzadkiemi, ciemnemi sylwetkami łodzi rybackich...

86